Nie ma ciała, nie ma zbrodni? W przypadku zaginionej w 2000 roku Gosi Stankowskiej ze Stęszewa, choć ciała nigdy nie znaleziono, poznańska prokuratura uznała, że została zamordowana. Sąd był tego samego zdania. Jej oprawca trafił do więzienia na dożywocie. Zdecydował niewielki ślad krwi na framudze drzwi i przyznanie się do winy, prawdopodobnie wymuszone pobiciem na komisariacie.
W przypadku Michała Zapytowskiego, porwanego nieco wcześniej, bo w listopadzie 1999 roku, maksyma "nie ma ciała, nie ma zbrodni zabójstwa", obowiązuje do dzisiaj. Od 21 lat nie wiadomo, gdzie są zwłoki. Owszem, skazano prawomocnie trzech porywaczy, ale tylko na 10 lat więzienia. Za uprowadzenie, a nie zabójstwo, na które nie znaleziono dowodów. Być może ta historia potoczyła się właśnie tak, „dzięki” partactwom policji. Nasuwa się pytanie, czy zamierzonym.
Sprawdź też:
Być może powinno być też tak, jak mówił nam adw. Czesław Ciesielski, pełnomocnik rodziny porwanego.
- Jeśli porywasz człowieka i on się nigdy nie odnajduje, powinieneś odpowiadać nawet, jak za zabójstwo. Widmo 25 lat więzienia być może skłoniłoby porywaczy do wyjawienia prawdy. Jeśli za porwanie grozi im tylko 10 lat, wolą siedzieć cicho – przekonywał adwokat.
Porwanie Michała Zapytowskiego: mieli uprowadzić jego kolegę, ale było za dużo kamer. Dlatego padło na Michała, który wpuścił bandytów do mieszkania
O sprawie Zapytowskiego zaczęliśmy pisać już kilkanaście lat temu. Mógłby to być reportaż bez końca. Rodzina do tej pory nie wie, gdzie jest jego ciało. Nie wie tego także policja i prokuratura. Wiedzą zapewne przestępcy, którzy go porwali. Ale niczego nie powiedzieli. Już dawno odbyli karę za to porwanie.
Poznań lat 90. był zupełnie innym miastem niż teraz, bardziej przypominał dziki zachód. Haracze, gangsterskie porachunki, porwania dla okupu nie były czymś rzadkim. W 1999 roku bandyci zasadzili się na dwóch młodych poznaniaków. Planowali najpierw porwać Roberta P., kolegę Zapytowskiego, ale ten zrobił ze swojego mieszkania małą twierdzą naszpikowaną kamerami. Nie było tak łatwo tam wejść i go uprowadzić. Padło więc na 28-letniego Michała, syna dyrektora banku, który był „przy kasie” dzięki sprowadzaniu elektroniki z Niemiec. Bawił się w dyskotekach, było widać, że miałby z czego zapłacić. Wczesnym rankiem 26 listopada 1999 roku porywacze porwali go z mieszkania w starej kamienicy przy ul. Noskowskiego. Zadzwonili do drzwi, Michał otworzył, po chwili był obezwładniony przez nieproszonych gości.
Michał odezwał się tego samego dnia. Zadzwonił do Roberta, tego, którego porywacze zamierzali uprowadzić w pierwszej kolejności. Prosił kolegę, by nie informował policji.
- Chłopacy powiedzieli, że puszczą mnie, jeśli dostaną 100 tysięcy marek
– powiedział Michał do kolegi, z którym wspólnie sprowadzał sprzęt RTV z Niemiec.
Kolega zgłosił sprawę policjantom. Wkrótce przygotowano zasadzkę.
Sprawdź też:
Porywacz Zapytowskiego, zamiast pieniędzy, dostał pocięte papiery. Złapano trzech porywaczy, ale więcej osób było zamieszanych w tę zbrodnię
Dzień po porwaniu, 27 listopada, porywacze chcieli odebrać okup. Umówili się z kolegą Michała przy wylocie na Katowice, na poznańskich Ratajach. W krzakach czatowali policjanci. Po chwili w ich ręce wpadł pierwszy porywacz Marcin K. Sięgnął po torbę, w której jak sądził, będzie okup. Ale były pocięte papiery. Czy trzeba było go łapać od razu? Potem sami policjanci mówili, że trzeba było włożyć pieniądze i śledzić Marcina K. Zapewne doprowadziłby do policjantów do kolejnych porywaczy i do samego Michała. Żywego.
- Gdy pierwszy z bandytów sięgał po okup, w okolicy stało daewoo tico. Kilku mężczyzn obserwowało przez lornetkę, co się dzieje z torbą i okupem. To byli zapewne wspólnicy w tym przestępstwie. Nie udało się ich namierzyć
– opowiadał nam potem jeden z policjantów.
Poznańscy policjanci, po szybkim złapaniu Marcina K., poszli do jego mieszkania. Akurat wychodził z niego kolejny przestępca. Uciekł policji, a po drodze wyrzucił pakunek. Między innymi z bronią należącą do porwanego Michała Zapytowskiego. Bandytę udało się namierzyć po kilku tygodniach. Był w Warszawie, w agencji towarzyskiej. Wkrótce zatrzymano trzeciego porywacza. Cała trójka: Marcin K., Przemysław B. i Robert R. została potem prawomocnie skazana na 10 lat więzienia. Tylko za porwanie.
Jedna z wersji, jaką usłyszeliśmy była taka, że porywacze wpadli w panikę. Gdy nie dostali pieniędzy, a jeden z nich wpadł w ręce policji, zaczęli wydzwaniać do innych ludzi z półświatka. Między innymi do gangstera spod Poznania, u którego w domu przetrzymywano kiedyś uprowadzoną osobę. Ten miał im powiedzieć, że mają sobie radzić sami.
I wszystko wskazuje na to, że sobie „poradzili”. Jak wynika z operacyjnych ustaleń policji, Zapytowski został zabity, a ciało dobrze ukryte. Zginąć miał maksymalnie kilka dni po porwaniu.
Sprawdź też:
Policja nagrywa kandydata na świadka incognito. Bandyci wiedzą, kto sypnął "Ciułasa" ws. porwania Zapytowskiego
Być może sprawę udałoby się wyjaśnić, gdy nie liczne policyjne błędy. Niektóre są tak jaskrawe, że rzuca się w oczy wersja, że część policjantów współpracowała z bandytami. Świadczy o tych historia czwartego mężczyzny, który był łączony z porwaniem. Chodzi o imiennika ofiary, Michała Z., ps. Ciułas.
W maju 1999 roku „Ciułas” został skazany za kradzież kurtek i pogryzienie policjantów. Dostał „zawiasy”, za kratki więc nie trafił. Kilka miesięcy po porwaniu Zapytowskiego do policjantów dotarły informacje, że to właśnie „Ciułas” odgrywał kluczową rolę w porwaniu i zabójstwie Zapytowskiego. Wydano za nim list gończy. Wkrótce zaczęły się dziać rzeczy niesłychane.
Poznańska policja wezwała do siebie kandydata na świadka incognito. Był to człowiek z poznańskiego półświatka, zamieszany w narkotyki. Liczył, że jak pogrąży porywaczy Zapytowskiego, uniknie surowej kary za narkotyki. Opowiadał, co wie, że to „Ciułas” był w mieszkaniu Zapytowskiego i to „Ciułas” stoi za zabójstwem. W kwietniu 2000 roku tzw. rozpytanie świadka zostało nagrane na kamerę. Bez jego wiedzy. Kamera była ukryta w kartonie stojącym na parapecie w jednym z pokojów na komisariacie. A kandydata na świadka policjanci posadzili tak, by kamera nagrała właśnie jego.
I tak się nieszczęśliwie zdarzyło, że nagranie rozmowy z kandydatem na świadka incognito wypłynęło z policji. Trafiło do kogo? Do bandytów, którzy kasetę odtwarzali sobie później podczas zakrapianych imprez. Śledczy wyjaśniający sprawę wycieku typowali nawet konkretnych policjantów, którzy wynieśli nagranie. Chodziło o tych funkcjonariuszy, którzy mieli powiązania, również rodzinne, z ludźmi z półświatka. Ale sprawców wycieku nigdy nie pociągnięto do odpowiedzialności. Upiekło się także policjantom.
Sprawę wycieku wyjaśniała potem prokuratura z Bydgoszczy, a konkretnie doświadczony prokurator Marek Dydyszko. Uznał, że tłumaczenia policjantów ws. wycieku obrażają inteligencję, ale z drugiej strony brakuje twardych dowodów, by kogokolwiek oskarżyć o mataczenie w śledztwie.
Sprawdź też:
Bezdomny złodziej o litościwym sercu kradnie ważne nagranie ws. Michała Zapytowskiego
Wersja policjantów, którzy „spalili” świadka incognito, była następująca. Twierdzili, że kamerę włączyli, bo chcieli przetestować nowy sprzęt. Nie wiedzieli, że coś się nagrało. No i nie była to kamera policyjna, ale pożyczona. Od handlarza urządzeniami podsłuchowymi, który prowadził mały sklepik w piwnicy na os. Batorego w Poznaniu. Oddali więc kamerę razem z kasetę. Ten handlarz Paweł K. był zresztą znajomym policjantów. Już wcześniej pożyczał im różne gadżety podsłuchowe. Policjanci opowiadali nam, że przez ścianę podsłuchiwali kolegów z pokoju albo podglądali prostytutki, które przyprowadzono na komisariat i którym kazano się rozebrać do przeszukania.
Czytaj też Kulisy policyjnych przecieków ws. zbrodni na Michale Zapytowskim
Pech chciał, jak dalej opowiadali policjanci, że po oddaniu kamery i kasety handlarzowi z osiedla Batorego, wkrótce włamano się do jego sklepu. Złodziejem miał być bezdomny, który, wedle oficjalnych twierdzeń policji, skuł kajdankami właściciela sklepu i zabrał mu różny sprzęt. Przed ucieczką tenże bezdomny złodziej wykazał się jeszcze nie lada dobrocią. Rozkuł właściciela sklepu, ten zaczął go gonić, ale bezdomny złodziej zniknął w okolicach rezerwatu Żurawiniec. I jeśli wierzyć w ten niesłychany scenariusz wydarzeń, bezdomny był „na kontakcie” u przestępców, którym dostarczył kasetę z zeznaniami ws. Zapytowskiego.
Finał sprawy był taki, że kandydat na świadka incognito został ujawniony. „Ciułas”, choć w końcu został złapany przez policję, został uniewinniony w sprawie porwania. Oczywiście zaprzeczał, by miał jakąkolwiek wiedzę o losach „Mumina”, jak nazywano Zapytowskiego.
Ciała 28-letniego poznaniaka nigdy nie odnaleziono. Co kilka lat policja i prokuratura dostaje kolejne sygnały, gdzie miałyby być jego szczątki. Sprawdzano różne miejsca, ogródki działkowe, tereny leśne, ale bez skutku. Nie ma ciała, ale jest zbrodnia. Oby udało się ją do końca wyjaśnić.
Zobacz też:
Głośne zabójstwa, niewyjaśnione zbrodnie i tajemnicze znikni...
Te zbrodnie wstrząsnęły Poznaniem. Historie seryjnych morder...
