"Sześciolatki niezdolne do rozpoczęcia nauki są albo niedorozwinięte, albo chore, albo leniwe, albo głupio chowane" - tak Pan napisał w internecie.
Zdaje się, że duże zamieszanie tym wpisem wywołałem.
Mało powiedziane. Niektórzy rodzice, szczególnie sześciolatków, teraz Pana nie znoszą.
Ci, którzy idą z dziećmi do poradni po zaświadczenie, że ich dziecko nie nadaje się jeszcze do nauki w szkole? I w większości przypadków, oczywiście, je dostają? Dla mnie to dokładnie to samo co załatwianie dzieciom lewych zwolnień lekarskich albo papierów, że ma ADHD. Potem takie dziecko jest bezkarne i nauczyciel nie może z nim nic zrobić - szkoda, że w imię "dobra" tego jednego, cierpi pozostałe 28 uczniów w klasie. Za tym moim kontrowersyjnym wpisem, który tak rozwścieczył przewrażliwionych rodziców, kryją się jednak naukowe argumenty, o których mało kto, w tej upolitycznionej awanturze, mówi.
Jakie?
Mózg dziecka rozwija się bardzo szybko i maksimum swojej kreatywności osiąga w wieku pięciu-sześciu lat. Proszę zwrócić uwagę, że ludzie rodzą się z mózgiem ważącym po kilkaset gramów, ale już po roku ten organ osiąga praktycznie wielkość taką jak u dorosłego człowieka - stąd dzieci mają takie nieproporcjonalnie duże główki. Mózg dziecka chłonie, jest kreatywny, ciągle się uczy. I jeśli we wczesnym dzieciństwie zaniedbamy naukę pewnych rzeczy, potem może już być za późno. To widać choćby w przypadku dzieci z wrodzoną kataraktą. Jeśli przejdą operację oczu mając na przykład 10 lat, to potem i tak nie nauczą się normalnie widzieć. Podobnie jest z nauką języków. Dzieci mają większą zdolność tworzenia fonemów, łapania "melodyjności". Dzieci wychowane w dwujęzycznych domach posługują się oboma językami tak samo sprawnie. Oczywiście, dorosły człowiek również nauczy się języka obcego, ale po pierwsze - będzie to dla niego trudniejsze, a po drugie - nigdy nie wyzbędzie się ojczystego akcentu.
Źródło: TVN24/x-news
Podkreślę to raz jeszcze: maksimum kreatywności naszego mózgu przypada właśnie na okres od piątego do szóstego roku życia.
A co dzieje się potem?
Od siódmego roku życia zaczyna się proces wymierania neuronów w naszym mózgu. Pomiędzy 7. a 14. rokiem życia tracimy 30 procent komórek nerwowych! Ten proces nazwany jest darwinizmem neuronalnym: nasz mózg sam pozbywa się rzadko używanych komórek nerwowych. Rozumie pani, do czego zmierzam?
Zapewne do tego, że o kształcie mózgu i naszych późniejszych zdolnościach decyduje to, czego się nauczymy, mając po pięć-sześć lat?
I to, czego się wtedy nie nauczymy... W mózgu nie ma zasiłku dla bezrobotnych. Jeśli jakieś neurony okazują się nieprzydatne, to nie są dobrze odżywiane i obumierają, można powiedzieć - z głodu. Weźmy rysowanie. Większość dzieci coś sobie rysuje mazakami, kredkami, farbkami. To oczywiście niedojrzałe technicznie kompozycje, ale bardzo kreatywne. Ale już rzadko która osoba po 14. roku życia ma takie zdolności i czerpie z tego przyjemność. Dlaczego? Bo dla większości dzieciaków od rysowania ważniejsze okazują się inne umiejętności. Bicia się chociażby. Oczywiście niektóre dzieci - zwłaszcza z rodzin artystycznych - tę naturalną dziecięcą zdolność zachowują przez całe życie. I to wcale nie dlatego, że odziedziczyli zdolności po rodzicach. Przede wszystkim dlatego, że rodzice podsycali w nich zainteresowanie plastyką.
Ale tych najważniejszych rzeczy przecież mogą uczyć sześciolatków rodzice. Nie muszą iść od razu do szkoły.
Zgadza się. Dużo się mówi o szkolnictwie, mało o roli rodziny w nauczaniu. A oba te środowiska w równym stopniu odpowiadają za edukację dziecka. Prawda, że mądrzy, odpowiedzialni, mający czas dla dziecka rodzice są w stanie nauczyć więcej niż szkoła. Pokazać świat, nauczyć czytać, pisać, opowiadać o historii, zarażać głodem wiedzy. Taką rolę mogą spełnić zresztą też różne zajęcia prywatne, kolonie, korepetytorzy (tak przecież kształcono dzieci na dworach). Tylko że rzeczywistość jest różna i różni są rodzice. Nie wszyscy mają chęci, czas, możliwości lub wiedzę, żeby wychowywać dziecko w ten sposób. Dlatego to musi zabezpieczyć szkolnictwo.
Widzi pani tę mapę Europy? Na zielono zaznaczone są kraje, w których edukację szkolną zaczyna się w wieku pięciu i mniej lat: Holandia, Wielka Brytania, Luksemburg. Na żółto te, w których dzieci idą do szkoły mając sześć lat: cała reszta zachodniej Europy. Na czerwono te, w których edukację rozpoczyna się w siódmym roku: Rosja, kraje nadbałtyckie, Serbia i Bułgaria. Widzi to pani? I teraz pytanie: Czy chcemy zostać enklawą Wschodu w centralnej Europie?
Nie wszystko, co na Zachodzie, jest lepsze. Mnie ciekawi, czy faktycznie stwierdzono zależność między wiekiem rozpoczęcia szkoły a zdolnościami dziecka?
Tak, przeprowadzono ciekawe badania. Weźmy kraj, w którym idzie się do szkoły we wrześniu, mając 7 lat. Rocznikowo oczywiście, więc dzieci urodzone w styczniu idą mając siedem lat i dziewięć miesięcy, a te w grudniu - mając sześć lat i dziesięć miesięcy. Takie dzieci badano później, w drugiej czy trzeciej klasie. Okazało się, że te, które poszły do szkoły wcześniej, lepiej się uczyły.
Ale zbadano je w tym samym czasie?
Tak. Czyli, powiedzmy, jak wszystkie uczyły się równo dwa lata. Wzięli całą klasę i wyszło, że dzieci z pierwszych miesięcy roku są zdolniejsze. Bo idą do szkoły jako młodsze i dzięki temu szybciej się uczą. Ich mózgi "zaczynają szkolną edukację" w swoim najlepszym czasie, gdy są najbardziej chłonne.
Powiedzmy, że faktycznie lepiej zacząć wcześnie edukację. Ale tu pojawia się koronny argument przeciwników tej idei: polskie szkoły nie są do tego przygotowane.
Ja myślę, że z tym przygotowaniem nie jest tak źle. Oczywiście, wiele zależy od szkoły i samych nauczycieli, ale nie demonizujmy. To bardziej rodzice nie są przygotowani na spuszczenie z oka swoich dzieci niż szkoła na ich przyjęcie. Współcześni rodzice często obsesyjnie chronią dzieci przed wszelkimi niebezpieczeństwami. Gdy ja miałem sześć lat, mogłem wyjść swobodnie z domu, na ulice Krakowa - a dodam, że był to Kraków okupowany. A jak miałem lat 11, to ze starszym o dwa lata kolegą i z młodszym o dwa lata bratem wsiadaliśmy w pociąg i jechaliśmy sami na wycieczkę do Zabierzowa. Ahoj, przygodo. Dziś, zdaje się, rodzice zostawiając bez opieki dziecko w tym wieku popełniają przestępstwo.
To źle, że współcześni rodzice bardziej pilnują dzieci?
Źle, jeśli nie mogą się z tym pilnowaniu opamiętać. Weźmy niektóre dzieci z bogatych rodzin. Chowane w pozamykanych osiedlach, mające kontakt tylko z kilkoma rówieśnikami na krzyż, i to zaakceptowanymi przez rodziców, z "dobrych rodzin". Przez lata wożeni samochodem do szkoły, oczywiście prywatnej (a szkoły prywatne, jak wiemy, są różne: jedne wymagające, a inne - wprost przeciwnie). I tak do matury. A potem takie dziecko idzie na studia i okazuje się, że ma problemy z adaptacją, z nawiązywaniem więzi, z samodzielnością. Rodzice, ponadto, są coraz bardziej roszczeniowi. Niektórzy nauczyciele i dyrektorzy szkół wręcz się ich boją. Rodzice mają o wszystko pretensje, skarżą się, podnoszą krzyk. I przenoszą tę swoją roszczeniowość na dzieci. I potem takie dziecko, słysząc od nauczyciela "musisz jeszcze poćwiczyć", odpowiada "ja nic nie muszę". To autentyczna historia. Jedna z wielu. A nauczyciel nie może nic z taką odzywką zrobić. Bo zaraz będzie miał u siebie rozwścieczonego rodzica z pretensjami.
Zostawmy rodziców i wróćmy do naszych szkół: naprawdę ocenia je Pan dobrze?
Tego nie powiedziałem. Ale jakość kadry nauczycielskiej, na szczęście, jest coraz lepsza. Rodzice dzisiejszych sześciolatków mają błędne wyobrażenie, bo pamiętają swoich nauczycieli, którzy byli jeszcze kształceni w czasach głębokiego PRL-u, kiedy na uczelnie pedagogiczne szli nieudacznicy, którzy nie dostali się na "poważne" studia. Jeszcze 20 lat temu większość nauczycieli była intelektualnie mierna, dodatkowo zanurzona w drobne historyjki korupcyjne - tu prezencik na dzień nauczyciela, tu kolejny na koniec roku, bo to przecież oczywistość. Ja akurat miałem fantastycznych nauczycieli, bo przedwojennych. Ale w latach socjalizmu ten zawód stracił estymę. Tylko że na szczęście to znów się zmienia. I do szkół przyszli w ostatnich latach młodzi, kreatywni, energiczni nauczyciele pełni pomysłów i pasji, kształceni już w nowoczesnej Polsce i w nowoczesny sposób. Wie pani, jaki tylko jest problem?
Jaki?
Na wyższych stanowiskach - w kuratoriach, ministerstwie, dyrekcjach szkół - została jeszcze "stara gwardia". No i oni blokują pomysły młodym, podcinają im skrzydła.
Pan przedstawia to tak: młodzi nauczyciele to ci dobrzy, starzy - złośliwi, skorumpowani, głupi.
Oczywiście upraszczam. To nie jest takie czarno-białe, zdarzają się świetni starsi nauczyciele i kiepscy młodzi. Ale w uproszczeniu to wygląda tak, że dobre idee tych postępowych są blokowane przez tych, którzy zdają się nie widzieć, że świat się zmienia. I na razie, niestety, nasze szkolnictwo jest oparte na XIX-wiecznym, bismarckowskim systemie, w którym kreatywność uczniów jest tłamszona, gdzie liczy się dyscyplina, żeby dzieci były cicho i nie sprawiały kłopotów. Ja wiem tymczasem, że dzieciakom przede wszystkim nie należy przeszkadzać w rozwoju - bo one mają w sobie naturalny głód wiedzy. Lubią składać literki i dowiadywać się, jak działa świat. Ważne, żeby ich nie zniechęcić.
Ja myślę, że ważne, żeby nauczyciel miał pasję.
Oczywiście. Skąd się bierze to, że całe klasy wybierają studia humanistyczne, jak mają dobrego historyka albo studia techniczne, jeśli trafią na świetnego matematyka? Marzę o tym, żeby każdy nauczyciel miał w sobie tę pasję i potrafił ją przekazać. Ale taki nauczyciel nie może być blokowany przez system. Na Zachodzie są nauczyciele "tutorzy", do których uczniowie przychodzą na indywidualne zajęcia; taki "tutor" dobiera im indywidualny tok nauki, czuwa nad ich postępami. Zupełnie inny system, zbudowany zresztą na tradycyjnej, sprawdzonej też u nas relacji mistrz - czeladnik. I taki system sprzyja rozwojowi jednostek.
Co jeszcze powinniśmy zmienić w naszych szkołach?
Na pewno błędem było wprowadzenie wszechobecnych testów, kluczy. Błędem było też to, że odeszło się od egzaminów ustnych. Ja, jako wykładowca, nie mogę już nawet ustnie egzaminować, a z doświadczenia wiem, że podczas takich egzaminów znacznie łatwiej jest ocenić, czy ktoś potrafi logicznie myśleć i wiązać fakty.
Polskie szkolnictwo w ogóle chyba nie najlepiej uczy tego wiązania faktów i logicznego myślenia. Nie za dużo u nas pamięciówki, wkuwania dat, pojęć i regułek, Panie Profesorze?
Pamięć się przydaje, bo oszczędza czas - wszystko mamy w głowie. I choć w dzisiejszych czasach smartfonów i internetu nie musimy już chodzić do biblioteki, by coś sprawdzić - bo ile zajmuje nam wyciągnięcie z kieszeni telefonu i wklepanie hasła do wikipedii? - to jednak musimy wiedzieć przynajmniej, gdzie tej wiedzy szukać. Nie muszę znać pani numeru telefonu, ale muszę przynajmniej pamiętać, jak się pani nazywa - i chcąc zadzwonić, wklepać do komórki nazwisko "Mazurek". Tak więc dzieci powinny ćwiczyć pamięć, uczyć się na pamięć poezji, pewnych faktów. Ale muszą przede wszystkim te fakty umieć z sobą powiązać. A to coś, z czym w polskim szkolnictwie mamy wciąż problem. To wyzwanie na lata. Od czegoś jednak trzeba zacząć - i może warto od tego, by do szkół posyłać dzieci sześcioletnie, które uczą się najszybciej.
Ile miał Pan lat, kiedy poszedł do szkoły?
Sześć. I od razu do drugiej klasy. A w dodatku jestem ze stycznia. Maturę zdawałem mając szesnaście lat. I wydaje mi się, że na kretyna chyba nie wyrosłem.
Sprawa sześciolatków
Od 1 września obowiązkiem szkolnym objęte są, po raz pierwszy, wszystkie sześciolatki. Niektórym rodzicom to się nie podoba. I, ponieważ ustawa dopuszcza tzw. "odroczenie" (jeśli specjalista uzna, że dziecko nie jest jeszcze gotowe na pójście do szkoły), ci chętnie z tej możliwości korzystają. W niektórych miastach co trzeci sześciolatek ma takie odroczenie.
Jerzy Vetulani
Ur. w 1935 roku w Krakowie. Neurobiolog, biochemik, profesor nauk przyrodniczych, wciąż czynny zawodowo pracownik Polskiej Akademii Nauk. A także: publicysta, gawędziarz i satyryk (współzałożyciel Piwnicy pod Baranami). Najbardziej znany w Polsce popularyzator nauk przyrodniczych: pisze książki i artykuły popularnonaukowe, prowadzi w całej Polsce wykłady, na których zawsze pojawiają się tłumy ludzi.