Adaptacje powieściowego cyklu E.L. James, a przede wszystkim pierwsza część „Pięćdziesiąt twarzy Greya”, zdobyły niepomierną armię fanów (a właściwie fanek), a jak wiadomo, fan kocha miłością bezkrytyczną i nie fanów ma za ludzi nieszczęśliwych lub co najmniej nieoświeconych. Pogrążając się w obojętności na dokonania Greya na ekranie (literatury nie miałem odwagi poznać), wypada jednak przyznać się dlaczego i jakim sposobem tak wyniesiona na szczyty powodzenia produkcja może nie działać.
Zastanawiające, a nawet fascynujące na swój sposób jest to, iż dzieło tak niedobre (uwzględniając wszelkie prawidła sztuki filmowej) oraz sztuczne bardziej niż lizaki w hipermarketach rozpala aż takie namiętności. Po raz kolejny wygląda na to, że bajka rozegrana według najbardziej oczywistych schematów jawi się jako obraz wyśnionych marzeń, zdawałoby się dla każdego osiągalnych, choć przecież nie mających nic wspólnego z rzeczywistością. Każdy chciałby mieć taką kobietę, jak Anastasia, każda chciałaby mieć takiego mężczyznę jak Christian - przekonują fani (tzn. fanki) - nie dopuszczając, rzecz jasna, myśli, iż może jednak nie każdy. Ktoś z ekranu, z imaginacji lepszy niż ten (ta), których ma się (lub nie ma) na widowni. I przecież tak osiągalny, wystarczy poczekać lub wymóc, by druga strona chciała tak chcieć. Bo jeszcze gorzej jest, gdy zestawem opartych na fantazmatach wymagań obarcza się tego (lub tą) tutaj...
James Foley rozumie owe mechanizmy i z pomocą autorki książki składa sterylną konfekcję, wywołującą podobne doznania, jak zanurzenie się w satynowej pościeli, a kolejne sekwencje są niczym czekoladki wydobywane z bombonierki opasanej krwistoczerwoną wstążką.
Wszystko ma tu stwarzać pozór szykowności, choć płytkie jest niczym spodek z kartonu. Nawet seks z pejczykiem to sado-masiątko z użyciem markowego sprzętu, sensacyjna fabuła jest tylko pretekstowa, dialogi niosą więcej bólu niż kary Greya. Dakota Johnson i Jamie Dornan idealnie wpisują się w pojęcie aktorstwa bezpłciowego i bezosobowościowego, mimo iż płeć i osobowość mają mieć tu kolosalne znaczenie.
Jamie Dornan po nakręceniu ostatniej części filmowej trylogii zapowiedział, że już nigdy nie zagra pana Greya. Ja mu za to szczerze dziękuję
Lecz kwintesencją tego reklamowego produktu jest oddziaływanie na wyobrażenie, że już za zakrętem czeka niebywale zamożny samotny przystojniak, z pokręconą przeszłością, ale gotowy na miłość i zmianę charakteru dla ukochanej, który kupi kwiat i zapewni bezpieczeństwo, z którym każda noc będzie wybuchem wulkanu, a poranek kawą podaną do łóżka, który zarazem zapragnie dzieci i z oddaniem będzie się nimi zajmował, który podominuje pomiędzy 22.30 a 2.17, a później spełni wszelkie kaprysy i wymagania, nie oczekując niczego w zamian. I każdy może wygrać w lotto. Kino od powstania żyje i jeszcze długo żyć będzie z podobnych urojeń.