Roma Gąsiorowska: Nie poddaję się w dążeniu do ustalonego celu

Paweł Gzyl
Paweł Gzyl
Roma Gąsiorowska to wulkan energii. Występuje w filamch, prowadzi własną szkołę aktorską i jest producentką wydarzeń kulturalnych. Do tego ma szczęśliwą rodzinę: męża i dwójkę dzieci. Jak jej się to udaje?

Kim się pani dzisiaj czuje przede wszystkim: aktorką, pedagogiem czy bizneswoman?
Zawsze chciałam dużo więcej niż tylko aktorstwo. Interesowały mnie różne dziedziny sztuki, chciałam się sprawdzić również jako twórca. Mam bardzo silny zmysł organizacyjny i w jakimś momencie mojego życia postanowiłam to wszystko połączyć tworząc wizję siebie jako pedagoga i producenta. Stworzyłam również koncepcję otwartej przestrzeni artystycznej i zaczęłam działać. Zaufałam sobie i potencjałowi, który we mnie jest, bo zawsze czułam, że mam szansę realizować się na wielu polach. I tak się też stało.

Aktorstwo nie jest najważniejsze?
Aktorką jestem od piętnastu lat, ten zawód będzie zawsze dla mnie pierwszym i najważniejszym. Kocham aktorstwo i spełniam się w nim. Jednak jestem osobą, która stawia sobie wysoko poprzeczkę i w momencie kiedy moja kariera bardzo dynamicznie się rozwijała od samego początku, już zaraz po studiach zaczęłam realizować kolejne projekty, w których spełniałam się jako twórca. Projektowałam ubrania, robiłam kostiumy do teatru, stylizowałam sesje fotograficzne, wymieniałam się wiedzą i doświadczeniem z moimi przyjaciółmi tworząc z nimi Stowarzyszenie Twórców Sztuk Wszelkich. To były moje początki również bycia organizatorem i producentem. To wszystko doprowadziło mnie do momentu, kiedy 8 lat temu postanowiłam otworzyć własną szkołę aktorską, a już 2 lata później stworzyłam dom produkcyjny W-arte! i tak działam. Kilkutorowo.

Co było impulsem do tego, by osiem lat temu założyć szkołę aktorską - aktoRstudio?
Zadebiutowałam w kinie jako dwudziestolatka. Przez 5 pierwszych lat bycia w zawodzie osiągnęłam bardzo dużo i realizowałam intensywnie projekty, które były ode mnie bardzo wymagające. Szybko zostałam zauważona i doceniona, już wtedy dostawałam naprawdę trudne i wymagające dla mnie zadania, które dawały mi ogromną satysfakcję, ale przede wszystkim wymagały ode mnie stworzenia swojej własnej autorskiej metody pracy. Bardzo mi na tym zawsze zależało, żeby być bezpiecznym i przy chaosie, który towarzyszy temu zawodowi zachować wewnętrzną harmonię i spokój. Dlatego budowałam role według własnych technik, ucząc się tworzyć swoją własną przestrzeń, by po skończonej roli wracać do rzeczywistości bez uszczerbku na własnej osobie. Jako trzydziestolatka miałam doświadczenie większe niż wielu moich kolegów po fachu, którzy byli ode mnie starsi o 15-20 lat. To dało mi do myślenia. Do tego w kontakcie z moimi młodszymi debiutującymi koleżankami, którym wielokrotnie pomagałam wejść w stany do budowania postaci, odkryłam w ten sposób swój zmysł pedagogiczny. Stworzyłam wtedy koncepcję mojej szkoły.

Pani szkoła aktorska ma autorski charakter. Na czym on polega?
Stawiamy przede wszystkim na indywidualne podejście do każdego naszego studenta czy uczestnika warsztatów. Dbamy o pozytywny obraz postrzegania siebie, uczymy motywowania do pracy nad sobą, bardzo wzbogacamy poczucie własnej wartości narzędziami psychologicznymi i coachingowymi. Dają one naszym uczniom ogromną wiarę w siebie i swój potencjał. Dzięki temu uświadamiamy im, że sukcesy nie przychodzą same i żeby je osiągnąć, trzeba włożyć w swój rozwój dużo ciężkiej pracy. W naszej szkole nie wykładają aktorzy, którzy mają doświadczenie jednego czy dwóch seriali. Stawiamy na to, żeby młody człowiek, który do nas przychodzi, czuł kim jest i dlaczego chce zostać aktorem. Staramy się go naprowadzić, aby sam odpowiedział sobie na pytanie, kim chce być jako aktor. Bardzo dbamy o to, żeby nie pominąć żadnego talentu i dajemy możliwość rozwoju na wielu polach.

Absolwenci pani szkoły odnoszą już sukcesy?
Tak. Rzeczywiście kilka ostatnich lat pokazało, że absolwenci mojej szkoły statystycznie odnoszą nawet większe sukcesy niż studenci, czy absolwenci szkół państwowych. Nie tylko sukcesem jest to, że wielu z naszych studentów dostaje się do seriali czy filmów, ale przede wszystkim to, że odkrywają swoją własną drogę i mają odwagę na przecieranie nieznanych im wcześniej ścieżek, choćby szukając samorealizacji za granicą. Kilka nazwisk jest już naprawdę u szczytu, a zaczynali u nas. Eliza Rycembel po naszym kursie dostała zaproszenie na casting do filmu “Obietnica” i udało się przy wsparciu AktoRstudio przeprowadzić ją przez tę postać. Dopiero później dostała się do państwowej szkoły. Teraz ma na koncie kilka wspaniałych ról - jest jedną z bardziej zauważonych oraz docenionych młodych i zdolnych aktorek. Łukasz Gawroński, kiedy był w naszej szkole, dostał rolę w filmie Jana P. Matuszyńskiego “Ostatnia rodzina”. Zagrał tam epizod, później dostał się do krakowskiej szkoły teatralnej. Teraz ma też na koncie kilka ról w serialach i coraz częściej gra w filmach.

Teraz opracowała pani program nowego kierunku studiów w Wyższej Szkole Gospodarki w Bydgoszczy – menedżer sektora kreatywnego. Skąd ten pomysł?
Uważam to za swój ogromny sukces, ponieważ to moje pierwsze długofalowe działanie z partnerem z zewnątrz. Wypełniamy niszę na rynku. Tworzymy prestiżowy kierunek, gdzie zebraliśmy kadrę managerów pracujących od lat z największymi artystami w Polsce - zatem wiedza jest aktualna, a narzędzia praktyczne. W ramach działań planujemy ponadto międzynarodowy festiwal, który będziemy od przyszłego roku realizować wspólnie z WSG. Ma on dać korzyści nie tylko regionowi, z dużym naciskiem na ekologię i świadomość społeczną w tym temacie, ale również będzie korzystny dla absolwentów nowego kierunku, gdyż otrzymają oni szansę na praktykę podczas jego przygotowania i trwania.

To pionierski projekt w polskim szkolnictwie. Na czym się pani opierała, przygotowując program tych studiów?
Zaangażowałam do wykładów osoby, które mają w tej materii duże doświadczenie. Każda z nich ma silną osobowość, momenty kryzysowe za sobą. Wprowadziłam dużo zmian do swojego myślenia, aby być w miejscu, w którym jestem. Menedżer sektora kreatywnego to szerokie pojęcie – nam konkretnie chodzi o wykształcenie kogoś, kto wesprze artystę w budowaniu marki osobistej. Wśród menedżerów mamy dziś liczne specjalizacje: jeden zajmuje się wizerunkiem, drugi kontaktem z mediami, a jeszcze inny – social mediami. I właśnie ja wybrałam osoby, które zajmują się takimi wąsko pojmowanymi specjalizacjami. Do tego połączyłam ich wiedzę z narzędziami coachingowymi. Tak powstał program studiów podyplomowych, adresowany do ludzi, którzy chcą robić coś nowego, w czym będą spełnieni.

Bydgoszcz to pani rodzinne miasto. Jak Pani wspomina spędzoną w niej młodość?
Bydgoszcz, od kiedy z niej wyjechałam, bardzo zmieniła się na korzyść. Gdy tam mieszkałam, miałam poczucie, że wiele rzeczy jest w mieście do zrobienia. Przede wszystkim nie było tam wyższej uczelni, co powodowało, że młodzi ludzie wyjeżdżali. Wyższa Szkoła Gospodarki świetnie ma dziś świetny wpływ na całą społeczność Bydgoszczy. Kiedy obecnie przyjeżdżam do mojego rodzinnego miasta to mam poczucie, że wygląda ono zupełnie inaczej i ludzie w nim są całkiem inni.

Za młodu miała pani różne pomysły na swoją przyszłość, ale ostatecznie postawiła na aktorstwo. Dlaczego?
Nigdy nie myślałam, że będę aktorką, zawsze myślałam o sobie, że jestem artystką. Miałam ogromną potrzebę wyrażania siebie na różne sposoby. Kiedy byłam w liceum, występowałam w Teatrze Plastycznym Witryna. To był mój początek wyrażania siebie poprzez sztukę. Robiliśmy scenografie, realizowaliśmy wizje naszego reżysera poprzez ruch i obrazy. Fascynowało mnie również malarstwo, performans i multimedia. To był mój świat. Gdy musiałam zdecydować, jaki kierunek studiów wybrać, zdecydowałam się na aktorstwo, bo po prostu dobrze się czułam na scenie. Kiedy zaczęłam studiować w krakowskiej szkole teatralnej, wiedziałam już, że to mi nie wystarczy, bo aktorstwo, którego uczyłam się w szkole było głównie wyrażaniem siebie przez tekst i emocje - brakowało mi tego, co mnie fascynowało, czyli performansu i innych form wyrażania siebie. Dlatego natychmiast zaczęłam szukać wokół siebie ludzi, którzy myślą podobnie do mnie i zaraz po studiach otworzyłam wraz z przyjaciółmi Stowarzyszenie Twórców Sztuk Wszelkich. To była nasza wspólna przestrzeń, w której realizowaliśmy swoje pomysły i tak naprawdę to były początki koncepcji W-arte! którą kontynuuję do dzisiaj.

Pierwsze udane role teatralne i filmowe zagrała pani już na studiach. To panią nie przekonało, by skoncentrować się na aktorstwie?
Ale ja bardzo kocham aktorstwo, jestem wdzięczna za to, co mnie spotyka i bardzo się w tym realizuję, tylko po prostu to mi nie wystarczało i nie wystarcza. Natomiast feedback, o którym pan mówi, dał mi poczucie, że to, co robię jest ważne i interesujące, był dla mnie bardzo motywujący. Dzięki temu czułam, że moje aktorstwo ma sens i jestem we właściwym miejscu. Dlatego z tego nie zrezygnowałam, choć ten zawód jest bardzo niestabilny i wymagający.

Krakowska szkoła ma mocno teatralny charakter i uczy bardzo klasycznego aktorstwa. Przydaje się to pani w karierze?
Moja droga edukacji od początku wyglądała trochę inaczej. Już na pierwszym roku dostałam propozycję zagrania w filmie. Jerzy Stuhr zaufał mi – więc miałam przekonanie, że powinnam mu zawierzyć. Bo on widzi we mnie to coś, co jest mu potrzebne. Potem do swojego eksperymentalnego projektu Teren Warszawa wziął mnie Jerzy Grzegorzewski. Ze stu osób z wszystkich szkół teatralnych w Polsce zostało wybranych dwanaście, które przez rok uczyli wybitni aktorzy Teatru Rozmaitości. Musiałam więc wziąć indywidualny tok studiów – i w sumie zrobiłam szkołę w trzy lata. Była to spersonalizowana edukacja.

Co zatem dała pani krakowska szkoła?
Tam stawiałam pierwsze kroki. Dała mi poczucie, że ludzie, którzy znają się na aktorstwie potwierdzają to, że jestem na właściwym miejscu i moja wrażliwość jest akceptowana, choć nie wszyscy dawali mi tego wyraz - ale dzięki temu, że znalazłam tam osoby, które bardzo we mnie wierzyły, miałam poczucie, że mimo trudności, które musi pokonywać młody człowiek wchodząc w ten zawód, ma to sens i daje ogromną satysfakcję, jeśli nauczysz się przyjmować to czym ten zawód jest. I stawiasz mu czoła pozostając w środku sobą.

Kto z profesorów miał na panią największy wpływ?
Niedawno pracowałam na planie z Anią Dymną i chociaż od mojego ukończenia studiów minęło piętnaście lat, znów poczułam, iż jest to osoba, która zna moje wnętrze. To przy niej byłam tym nieopierzonym kurczakiem, ona przecież widziała moje początki, kiedy byłam zaniepokojona tym, jak ogromny jest świat, do którego wkraczam. Krakowska szkoła dała mi jednak dużo ciepła i wiary w swoje możliwości. Dzięki niej miałam poczucie, że jestem ważna dla świata teatralnego i filmowego. Usłyszałam to wiele razy: „Nie możesz nie być aktorką”. Choćby od Krzysztofa Globisza czy Adama Nawojczyka, który był moim ogromnym wsparciem i mentorem. To on pierwszy zobaczył moją ogromną wrażliwość i bardzo mi pomógł to wszystko krok po kroku poukładać. A miałam wiele razy takie momenty, że już nie chciałam tego robić, bo było to dla mnie szalenie eksploatujące. Myślałam wręcz, aby zająć się czymś innym. „Nie – ty jesteś do tego stworzona” – słyszałam wówczas z ust moich wielkich autorytetów. Był to dla mnie wielki kop do działania.

Dlaczego nie chciała pani zostać w Krakowie i zdecydowała przenieść się do Warszawy?
Już w trakcie studiów wyjechałam do Warszawy do projektu TR Warszawa i wtedy poczułam, że dynamika tego miasta jest moją dynamiką. Czułam się tam dobrze, pomimo tego, że Warszawa nie jest prosta, ale daje ogromne perspektywy i jest miejscem bardzo szeroko kreatywnym. Tak, jak wielu innych młodych ludzi, pociągnęła mnie energia tego miasta. Po szesnastu latach spędzonych w Warszawie, zaczynają mnie jednak ciekawić jeszcze większe miasta. Zastanawiam się nad możliwościami pracy w innych miejscach na świecie. Staram się wskoczyć na wyższy poziom energetyczny – i rozglądam się. Warszawa jest dynamiczna i trudna, ale jest jeszcze cały świat, który chciałabym poznać i różne projekty, które dają mi takie możliwości. Otwieram kolejne drzwi.

Role w filmach takich, jak „Wojna polsko-ruska”, „Ki” i „Sala samobójców” sprawiła, że krytyka okrzyknęła panią „głosem pokolenia” ówczesnych dwudziestolatków. Czuła się pani wtedy kimś takim?
Takie poczucie dawało mi to, że młodzi reżyserzy widzieli we mnie przedłużenie swego światopoglądu. Media tylko to potwierdzały. To, że moje aktorstwo było uznane za „wyjątkowe”, dawało mi fajnego kopa do działania. Cieszyło mnie, że to co robię, podoba się innym, ale gdyby tak się nie działo, też byłoby w porządku. Jestem bardzo odporna na krytykę. Chciałabym każdą swoją rolą potwierdzać, że mój sposób myślenia o człowieku i świecie jest ciągle aktualny, a nie jestem kimś, kto żyje swoim mitem. Zawsze podchodzę do nowego projektu, jak do nowego wyzwania. Nigdy nie myślę, że to, co osiągnęłam daje mi jakiekolwiek alibi, że mogę się prześlizgnąć. Daję z siebie więcej i więcej za każdym razem. Uczę się od każdej kolejnej roli w jakim jestem miejscu i co mogę osiągnąć. Ten zawód daje takie możliwości i jest rozwojowy, tylko wtedy jesteśmy cały czas w dialogu ze sobą. Dlatego kiedy skończyłam trzydzieści lat i miałam kilkanaście filmów na koncie, poczułam potrzebę wyjścia z tego chaosu, który jest wokół aktorstwa – co sprawiło, że zajęłam się innymi aktywnościami: edukacją czy biznesem.

Początkowo była pani związana z kinem typowo artystycznym. Tymczasem w 2011 roku zagrała pani w „Listach do M”. – i potem posypały się kolejne filmy komercyjne z pani udziałem. Skąd ten zwrot?
Decyzja producentów „Listów do M.” była odważna: zaangażowali bowiem do filmu komercyjnego aktorkę znaną z filmów artystycznych. Ten układ między nami był bardzo świadomy. Komedia romantyczna nie miała w tamtym czasie w Polsce dobrych notowań, była dosyć powierzchowna i widzowie wręcz nie chcieli jej oglądać. To, że ja zostałam zaangażowana do tego filmu, było świadomym zabiegiem, który spowodował rewolucję w tym gatunku. Bo przecież to, że zaczęłam występować w kolejnych komediach, nie znaczy, że zaczęłam inaczej grać – to kino zaczęło inaczej patrzeć na komedię. Każda kolejna propozycja komedii romantycznej z moim udziałem była trochę na pograniczu gatunków. Można powiedzieć, że to są w większości komediodramaty, ale w Polsce zazwyczaj nazywane komedią romantyczną, dla uproszczenia komunikacji z odbiorcą. Na naszym rynku, który nie jest aż tak szeroki, nie ma takiego rozgraniczenia gatunkowego, jak na świecie, dlatego mówimy komedia romantyczna, a mamy na myśli na przykład film obyczajowy z elementami komediowymi, albo komediodramat.

Ale odkryła pani u siebie komediowy talent.
Właściwie odkryli go we mnie moi profesorowie na krakowskiej PWST, grałam wówczas bowiem w spektaklu Mikołaja Grabowskiego i to od niego dostałam po raz pierwszy informację, że mam vis comica. Dało mi to do myślenia. Zaczęłam to w sobie rozwijać. Bardzo lubię grać postaci z elementem komediowym. To jest zupełnie inna praca niż tworzenie skomplikowanych psychologicznie rysów postaci. Niemniej wbrew pozorom to nie jest prosty gatunek i żeby grać dobrze komedie, trzeba bardzo skrupulatnie przygotować się do budowania postaci, aby tego nie przerysować i żeby postać była wiarygodna.

Ma pani na swym koncie kilka przebojowych komedii romantycznych. Co panią nadal pociąga w tym gatunku?
Musi być kilka czynników: dobry scenariusz, fajna obsada i świetny reżyser, który będzie miał podobne poczucie humoru do mojego, a nie będzie forsował czegoś, co jest nieśmieszne i zmuszał aktorów do grania „kubłami”. Ja lubię oglądać komedie, ale tylko wtedy, gdy są inteligentne i kierowane do wrażliwego odbiorcy. Dlatego podstawą jest scenariusz. Dostaję ich sporo – ale wiele z nich odrzucam. Staram się przy tym równoważyć obecność w kinie komercyjnym i artystycznym.

Udaje się to pani?
Tak. Najlepszym przykładem jest zeszły rok, gdzie grałam w komedii romantycznej „Całe szczęście”, a równocześnie w filmie Borysa Lankosza - „Ciemno, prawie noc”. Wcieliłam się w postać starej i zniszczonej kobiety - trudno było mnie wręcz poznać na ekranie. I te dwa filmy weszły do kin w tym samym czasie. Dzięki temu miałam satysfakcję oznajmienia widzom i krytykom, że nie są w stanie mnie zaszufladkować. Bardzo dbam o to, żeby tak się nie wydarzyło, bo uważam, że to jest najbardziej krzywdzące dla aktora, jeśli zostaje wrzucony do jednej szuflady i jest postrzegany tylko w kategorii jakiejś konkretnej roli lub typów postaci w określonym gatunku kina.

Te sukcesy w kinie komercyjnym nie zamykają pani drogo do kina artystycznego?
- Nie sądzę. W przyszłym roku wejdzie do kin film „Amatorzy” Iwony Siekierzyńskiej, gdzie gram główną rolę - to typowy przykład kina artystycznego. Występuję tam obok Ani Dymnej, Krzysztofa Kowalewskiego, Wojtka Solarza, Małgosi Zajączkowskiej – i kilkunastu osób z niepełnosprawnościami intelektualnymi. To bardzo eksperymentalne kino. Jestem też w procesie przygotowań do filmu „Rój”, który jest też mocno artystycznym przedsięwzięciem i autorską wizją. Rozmawiam jednocześnie o projekcie pomysłowej komedii na przyszły rok. Dzieje się więc to wszystko u mnie jednocześnie. Nigdy nie zrezygnowałam ani z jednego, ani z drugiego kina - bardzo mi na tym zależy, by rozwijać się i w jednym, i drugim kierunku, a reżyserzy z którymi pracuję o tym wiedzą, dlatego mam nadzieję, że nie pozamykam ani jednej, ani drugiej drogi do końca mojej kariery. Dlaczego miałabym to zrobić?

Dostaje pani bezpośrednie propozycje ról czy musi pani brać udział w castingach?
To zależy od projektu. Kiedy jestem angażowana do głównej roli, to zazwyczaj idzie to bez castingu. Czasem są potrzebne zdjęcia próbne. Dzieje się tak, bo do tej samej roli mogą pasować również inne utalentowane i doświadczone aktorki. Często spotykam się na castingach z Magdą Popławską, Julią Kijowską, czy Joasią Kulig. Zdarza się nawet, że startujemy do tej samej roli z Olgą Bołądź. (śmiech). Po prostu ktoś ma jakieś wyobrażenie – i każda z nas może do niego pasować. Ważne jest też to, jak dany reżyser będzie się czuł przy konkretnej aktorce, czyli tzw. „chemia”. To bardzo często decyduje.

Czy pani kariera aktorska trochę nie cierpi przez pani dodatkowe aktywności?
Wręcz przeciwnie, to jest moja świadoma decyzja i daje mi możliwość rozwoju na wielu polach. Oczywiście, że jestem mocno zaangażowana w przypadku realizacji projektu kinowego czy serialu lub projektu teatralnego i wtedy moje pozostałe aktywności są prowadzone przez osoby, które do tego angażuję. To nie jest tak, że we wszystkim muszę uczestniczyć osobiście. Biznes, który prowadzę i projekty, przy których pracuję, opierają się na bardzo stabilnych nogach. Właśnie do tego przez kilka ostatnich lat dążyłam i udało się - może się to wszystko rozwijać bez mojego zaangażowania, a ja dzięki tej stabilności jestem w stanie poświęcić się projektom, na których mi naprawdę zależy. Już dawno powiedziałam sobie, że jako aktorka będę brała udział tylko w tych przedsięwzięciach, które naprawdę mnie interesują. Dlatego w moim przypadku selekcja jest duża. Teraz interesuje mnie wejście na rynki zagraniczne. Niedawno dostałam główną rolę w dużej produkcji międzynarodowej, ale przez pandemię nie otrzymała ona dofinansowania i zdjęcia zostały wstrzymane, zatem byłam już blisko – i wiem, że te moje marzenia się spełnią.

Jest pani już w dojrzałym wieku. To oznacza mniej aktorskich propozycji?
Wręcz przeciwnie, ja jestem już za tym okresem, który jest najtrudniejszy dla aktorki, czyli po skończeniu trzydziestki - wtedy propozycji jest niewiele. Tymczasem mnie udało się w mijającej dekadzie zagrać 2-3 filmy rocznie, co uznaję za wielki sukces. Po czterdziestce pojawiają się role kobiet z doświadczeniem życiowym, skomplikowane psychologiczne i bardzo ciekawe aktorsko. I to się u mnie teraz właśnie dzieje. Nie tylko w kinie: za chwilę zaczynam zdjęcia do Teatru Telewizji, w którym zagram główną rolę. W ciągu ostatniego półtora roku to będzie już trzecia moja główna rola, bo przygotowuję się również do wspomnianego wcześniej filmu “Rój”. Każdy z tych projektów jest bardzo ambitny i daje mi duże możliwości. Jestem z tego bardzo dumna i szczęśliwa, że mnie to spotyka.

Mnóstwo działań, które pani podejmuje sprawiło, że wypracowała pani własną filozofię życia: „slowfastlife”. Na czym ona polega?
Jestem osobą, która podchodzi do swojej kariery bardzo świadomie, a w życiu szukam harmonii, poczucia bezpieczeństwa i możliwości rozwoju. Dlatego jestem pasjonatką psychologii. Od piętnastego roku życia rozwijam tę pasję. Przeszłam przez ten czas przez różnego rodzaju „szkoły”. Ćwiczyłam intensywnie jogę, tai-chi, capoeirę, sport. Potem zaczęłam praktykować medytację i poznawać, jaki wpływ ma ona na koncentrację czy pokonywanie stresu. Zawód, który uprawiam, jest ciągłym balansowaniem między fikcją a rzeczywistością, dlatego wypracowałam bardzo konkretne techniki wchodzenia i wychodzenia do własnej wyobraźni i kontrolowania swojego umysłu. Pomimo wrażenia zewnętrznego chaosu, mam wszystko bardzo poukładane i jestem bardzo zdyscyplinowana. Ludzie, którzy patrzą na mnie z zewnątrz, może nie do końca rozumieją jak ja funkcjonuję i dlaczego. Ja natomiast mam konkretne rytuały, które pomagają mi budować bardzo stabilne i mocne wnętrze, które powoduje, że realizowane przeze mnie projekty są odważne - jestem w nich konsekwentna i nie poddaję się w dążeniu do ustalonego celu. Przy tym jestem bardzo elastyczna i nie traktuję niepowodzeń jako porażek, ale lekcję. Ta moja filozofia „slowfastlife” jest swego rodzaju „parasolem”, który mam nad wszystkimi moimi projektami.

Przekazuje pani tę filozofię innym?
Od kilku lat prowadzę coaching indywidualny na bazie opracowanych przeze mnie metod. To jest jeszcze kolejna umiejętność i dar, którym się dzielę. Wszystko to rozwijam na szeroką skalę i już w kolejnym roku planuję kolejne projekty, które będą już globalne i opierające się na filozofii “slowfastfile”. Myślę, że to jest przyszłość i bardzo potrzebne człowiekowi żyjącemu we współczesnym zwariowanym i dzikim świecie, który bardzo często pozbawiony jest wartości. Współczesny człowiek jest dość mocno pogubiony. Dlaczego nie dzielić się wiedzą, która pomaga ogarnąć swoje życie w taki sposób, aby być spełnionym i szczęśliwym. Nazywam to dobrym życiem.

Przy tym wszystkim jest pani też żoną i mamą. Jak się pani udaje prowadzić szczęśliwe życie rodzinne?
Kluczem jest właśnie moja filozofia „slowfastlife”. Mam dwójkę dzieci i wiem, że potrzebują stabilności i powtarzalności. Mój mąż jest aktorem – i w naszym zawodzie trudno o takie ramy. Musiałam zatem nauczyć się jak w inny sposób dawać dzieciom poczucie bezpieczeństwa. Jak je przystosować do tego, że co jakiś czas muszą funkcjonować w innych warunkach. I udało się: dzieci są spokojne i szczęśliwe, bardzo otwarte i szybko adaptujące się, a ja tak gospodaruję energią, że w ciągu 24 godzin wystarcza mi czasu na wszystko.

Jak to się pani udaje?
Śmieję się trochę, że czas to pojęcie względne i umiem go rozciągać, przyspieszać, skracać i zawężać, kiedy tego potrzebuję. A tak serio to jestem po prostu bardzo uważna w obecnej chwili i staram się to praktykować. Nie wyprzedzam, gdy nie trzeba, jestem dokładnie w miejscu, w którym powinnam. Mam również momenty, kiedy się relaksuję, potrafię to zrobić bardzo głęboko - w związku z tym szybko się regeneruję. Uczę tego również swoich najbliższych. I udaje nam się to. Kiedy mam jakieś ważne zadanie do wykonania, to wkładam w to 500 procent swojej energii i jestem na tym intensywnie skupiona. Potem kończę – i regeneruję się, by wejść na świeżo do pewnej formy bycia tu i teraz, kiedy przekraczam próg swojego domu. Staram się nie przenosić jednego świata do drugiego. Zapewniam dzieciom w domu bezpieczny azyl – i tak rzeczywiście jest. Podobnie dla mnie i dla mojego męża. Zostawiamy za progiem cały chaos zewnętrznego świata i skupiamy się na budowaniu między nami zdrowej relacji. Staramy się zostawiać sobie wolną przestrzeń, nie narzucamy się sobie ze swoimi emocjami, dużo o tym rozmawiamy. To pewna forma szacunku dla drugiej osoby i stawiania świadomych granic.

To, że mąż jest też aktorem ułatwia państwu tworzenie udanego związku?
Paradoksalnie tak. Dzięki temu łatwiej jemu zrozumieć mnie, a mnie – jego. Oboje dobrze wiemy, jak aktorstwo jest eksploatujące. Kiedy jedno z nas wchodzi w nowy projekt, drugie stara się go wesprzeć i wspomóc. Kiedy skończyła się pandemia, mój mąż zrobił już dwa filmy i teraz zaczyna kręcić serial. Czyli od czerwca miał jedynie 2-3 dni wolne i jest skrajnie wyeksploatowany. Ja w tym czasie przejęłam część jego domowych obowiązków i nie marudzę, że jest mi ciężko. Wspieram go i staram się zapewnić mu poczucie bezpieczeństwa. Inne kobiety się dziwią: „Dlaczego nie zagonisz go do pracy?”. A ja wolę się do niego przytulić i powiedzieć, że go kocham, bo rozumiem to przez co przechodzi. Bywa też oczywiście odwrotnie. Kiedy ja mam intensywny moment, to on stara się mi pomóc. To są najprostsze, ale najważniejsze rzeczy, które pomagają znaleźć w tym zwariowanym świecie balans.

Oboje państwo stronicie od świata celebrytów. W ten sposób chronicie rodzinę przed dodatkowymi wstrząsami?
To nie takie proste. Choć oboje mocno wzbraniamy się przed uczestnictwem w tym celebryckim świecie, on nieustannie próbuje sam wejść w nasze życie. Doświadczyliśmy już wiele razy usilnych prób manipulacji mediów dotyczących naszego związku. Śmiejemy się z tego – ale czasem jest to irytujące. Pamiętam, jak w tabloidach były artykuły, kiedy wracałam do pracy po urodzeniu dziecka, że mąż mi nie pomaga i to oznacza, że przeżywamy kryzys. (śmiech) Kiedy przyszedł na świat nasz pierwszy syn to pod klatką czaiła się cała banda paparazzi. No i co miałam zrobić? Machnęłam ręką i pozwoliłam się obfotografować. Trzeba mieć do tego dystans. Czasem też produkcje, w których bierzemy udział, zmuszają nas do częstszego pokazania się w mediach – choćby wtedy, kiedy premierę ma jakiś serial z naszym udziałem. Na to nie ma rady.

To, że tak świetnie pani sobie ze wszystkim radzi sprawia, że w środowisku jest pani stawiana za wzór. Czuje pani na swych barkach odpowiedzialność za bycie przykładem dla innych?
Faktycznie: wiele ludzi mówi mi, że jestem dla nich inspiracją. „Ale do czego konkretnie cię inspiruję?” – pytam wtedy. (śmiech) Na studiach miałam tak, że koledzy mówili mi, że jestem dla nich przykładem osoby, która radzi sobie we wszystkich okolicznościach. Aktorzy często skupiają się na aktorstwie – tymczasem ja robię tyle innych rzeczy, że pomaga mi to zdystansować się do pracy. I tego inni też uczą się ode mnie. Kiedy przychodzi do nas niania, mówi że ma współlokatora, któremu zawsze opowiada o mnie, że jest taka osoba, która ogarnia tak wiele rzeczy i jest przy tym ciepła i miła, iż on nie powinien mieć żadnych wymówek. Cóż: żeby żyć tak jak ja, trzeba mieć do tego odpowiednie predyspozycje. Nie każdy tak musi. To zależy od usposobienia, temperamentu i energetyki. „Skąd ty Roma masz tyle energii? To coś nadprzyrodzonego” – mówi mi moja sąsiadka, która zna mnie od wielu lat. Bardzo ważne jest skoncentrowanie się na konkretnym temacie – to pomaga go zrealizować, choć czasem potrzeba na to kilku lat. Przez ten czas nie raz ponoszę porażkę, podnoszę się, modyfikuję plan. To taki mój wewnętrzny uniwersytet, który jest dla mnie bardzo cenny. To klucz do tego wszystkiego.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Roma Gąsiorowska: Nie poddaję się w dążeniu do ustalonego celu - Plus Gazeta Lubuska

Komentarze 2

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

G
Gość

Brawo expressie bydgoski za promowanie marnej aktoreczki, która wsławiła się słowami obrażającymi miasto z którego pochodzi...

P
Piotr Żmigrodzki

A już się nauczyła poprawnie artykułować po polsku?

Wróć na i.pl Portal i.pl