Spekulanci: Kims są, jak działają

Grzegorz Łabędziewski
Materiały prasowe
Potrafią doprowadzić na krawędź bankructwa wielka instytucję albo z niewielkiej spółki wykreować wielkiego potentata giełdowego.

Nie chwytać spadających noży - to nie jest credo zabójcy zawodowca, nie jest to też rada skierowana do przyszłych kucharzy - choć ma dużo wspólnego zarówno z niebezpieczeństwem, jak i konsumpcją. Jest ostrzeżeniem skierowanym do wszystkich, szczególnie do świata ludzi finansów. Zbigniew Nawrocki (nazwisko zostało zmienione na jego prośbę), weteran giełdy, jak większość drobnych indywidualnych inwestorów giełdowych nie zgadza się na pokazanie swojej twarzy.

Inwestowanie na giełdzie jest dla niego działaniem o wiele bardziej intymnym niż dzielenie się wrażeniami z pierwszych erotycznych uniesień. Coś w tym jest - pieniądze, nawet te na drobne zakupy, przechowujemy w miejscach niedostępnych dla obcych oczu. - Widzi pan, co się teraz dzieje?! To niebywałe! Od 1993 roku, czyli mniej więcej od początku giełdy, nie widziałem takich zawirowań. Owszem, były spadki - a to ze względu na ropę, a to ze względu na inne okoliczności... Był czas, na początku, że cała giełda potrafiła spaść 10 procent, następnego dnia poszła 10 procent do góry, i tak w kółko. Ale żeby tak cały czas w dół?! Nawrocki ze swadą i swobodą potrafi oprowadzić po świecie dobrze sobie znanym. Giełda to jego żywioł, największa życiowa pasja. To miejsce wzlotów, ale też bolesnych upadków. Bywało, że cierpiała cała jego rodzina. - Moja przygoda z giełdą zaczęła się od Banku Śląskiego - opowiada.

- Na początku zarobiłem bardzo, bardzo dużo, na tyle, że postanowiłem wszystkie swoje działania życiowe podporządkować giełdzie. Później te wszystkie pieniądze straciłem... Zgubiła mnie zachłanność. Dlaczego? - Gdy giełda szła do góry, ja na niej zarabiałem.... i brałem kredyt z banku pod zastaw akcji, które akurat miałem. Wszystko było bardzo dobrze, dopóki akcje nie zaczęły spadać. Jeśli spadają, normalnie wtedy człowiek albo nie sprzedaje, albo... sprzedaje, albo - tak jak ja - "lewaruje", czyli bierze kredyt pod zastaw swoich akcji i ładuje w następne spółki. Kiedy giełda leci w dół, bank, który pożyczył ci pieniądze, widząc zagrożenie, sprzedaje akcje w tzw. dołku. Tak straciłem wszystko. Zbigniew nie lubi, kiedy mówi się o nim "gracz" lub "spekulant". To kojarzy się negatywnie. Woli, żeby o nim mówić inwestor krótkoterminowy. Z całą pewnością nie jest inwestorem długoterminowym. Nie czyta sprawozdań finansowych, nie dokonuje dogłębnych analiz, nie jest tym, który śpi spokojnie.

Znajduje się wśród tych, którzy są w dużo gorszej sytuacji. Bo spekulanci liczą na duży zysk w krótkim czasie. Gdy jest bessa, trudno im trzymać nerwy na wodzy. Zaczynają tracić. Jeszcze gorzej, gdy - tak jak nasz bohater - inwestują kapitał pożyczony z banku. - Banku nie obchodzi, czy następnego dnia kurs pójdzie do góry - tłumaczy Nawrocki. - W zasadzie ma rację... Tylko że taki akcjonariusz, który nie potrafi opanować swojej chciwości, później dostaje po uszach. Zamiast sprzedać, kiedy jest tzw. górka, liczy, że mały spadek niczego nie przesądza, że za chwilę będzie odbicie. Tyle że małe spadki zdarzają się rzadko. Kiedy akcje zaczynają spadać, trzeba sprzedawać natychmiast, bo każda następna cena jest coraz niższa. Dopóki nie osiągnie dna. To jest właśnie ta zasada: NIE CHWYTAJ SPADAJĄCEGO NOŻA, bo się skaleczysz.

Tulipany na giełdzie

Początek działalności giełdowej spekulantów miał miejsce już w XVII wieku. Akcje i spekulacja to pomysł finansistów holenderskich. Zgodnie z założeniami giełda miała służyć realnej działalności gospodarczej. Zainteresowani mieli kupować tam metale, żeby coś z nich produkować, albo dewizy, żeby płacić nimi zagraniczne zobowiązania. Takie transakcje bardzo szybko stały się jednak marginesem działalności giełd. Głównym celem giełdy stało się kupowanie określonego towaru, żeby jak najszybciej odsprzedać go na tej samej giełdzie z jak największym zyskiem - czyli spekulacja. Pierwsza spekulacja dotyczyła... cebulek tulipanów. Atrakcyjność niektórych odmian tulipanów spowodowała szybki wzrost ich cen, więc zaczęli je kupować ludzie wcale nie interesujący się kwiatami, a jedynie cenami. Transakcje (często zawierane na kredyt) rozwijały się szybko, aż do pory sadzenia cebulek w 1637 roku, gdy już nawet posiłkujących się kredytami spekulantów nie było na nie stać. Rynek załamał się, kredytów nie spłacano, a powrót do normalności wymagał interwencji państwa.

Chciwość ponad wszystko

Los spekulantów giełdowych bywa różny, nie zawsze musi być jednak taki smutny jak ten z początków giełdowej działalności Zbigniewa Nawrockiego. Chciwość to najważniejszy powód pojawienia się większości wielkich kryzysów finansowych. - Wiele złego moim zdaniem powodują inwestorzy krótkoterminowi skupieni w tzw. spółdzielniach. Umawiają się wcześniej, co dzisiaj "ciągnąć". Jak zrobią jubel, że dana spółka idzie do góry na 6 czy 7 procent, ludzie mówią: "Aha, to ja może się też załapię" i kupują, a panowie ze spółdzielni za chwilę elegancko sobie z tych akcji wychodzą. Zbigniew z wyraźnym niesmakiem kontynuuje: - Ci w spółdzielniach mają dużą kasę. Oni są w stanie pociągnąć akcje do góry, a później uciekać z nich tak szybko, jak tylko "głupi" się do nich dołączą. Ci, którzy kupili takie akcje, nie wiedzą,co z nimi robić. Są umoczeni... Spekulanci i "spółdzielnie" nie są groźni, jeśli grają akcjami małych i średnich przedsiębiorstw, na niewielką skalę. Gorzej, gdy ich celem stają się giganci. - Mają wpływ na kondycję finansową innych inwestorów, bo stosując metodę "na spółdzielnię", w zasadzie oszukują ludzi - Zbigniew Nawrocki się zamyśla.

Wyszukuje obrazki z przeszłości: - Dawniej wielokrotnie bywałem w biurach maklerskich. Zawsze było tam dużo graczy, bo wtedy nie było internetu, tylko siedziało się w biurze i spoglądało na ekrany i ruch akcji. To tam była grupa "spółdzielców". Swoją wiedzą nie dzielili się z nikim. A wiedzieli na przykład, że dzisiaj trzeba kupić to i to, bo to pójdzie do góry. No i później trzeba to sprzedać. Dla Zbigniewa Nawrockiego mechanizm spekulacji "spółdzielczej" jest jasny. W skrócie wygląda tak: Spółka X ogłasza, że konkretnego dnia ma debiut. GPW (Giełda Papierów Wartościowych) ustala kurs otwarcia np. na 1,25 zł za akcję. Grupa spekulantów umawia się, że podczas debiutu będą między sobą handlować akcjami tej spółki (jedni odkupują od drugich), co automatycznie winduje kurs spółki - czasami nawet o kilkaset procent. Znane są przypadki, że w taki sposób cena skakała w górę o 1400 procent!!! Kiedy akcje stoją tak wysoko, "spółdzielnia" w jednej chwili sprzedaje. I zarabia w ciągu jednego dnia dużą kasę, a kurs spada do 5-15 procent ceny ustalonej przez GPW. Komisja Nadzoru Finansowego bacznie przyglądała się w tym roku wielu takim "cudownym" debiutom. Sporo z nich budziło wątpliwości, ale nikt nikogo za rękę nie złapał. Spekulanci pozostali bezkarni.

Banki to ludzie...

Marek Zuber, były szef doradców ekonomicznych premiera Kazimierza Marcinkiewicza i analityk finansowy, podkreśla, że zbieranie się w grupy tylko po to, by windować ceny akcji, a potem szybko je sprzedawać, jest naganne, nieetyczne i tępione na całym świecie. Jeżeli chodzi o wpływ spekulantów na obecny kryzys finansowy na świecie, opinie Zbigniewa Nawrockiego i Marka Zubera są zbieżne. Nawrocki, kiedy o tym opowiada, nerwowo podnosi głos. - Proszę popatrzeć, jak funkcjonowały duże amerykańskie banki, np. Lehman Brothers, UBS AG, American International i inne! Dawały lewe kredyty i w gruncie rzeczy handlowały niczym... Fikcją! - analizuje Nawrocki. - Jeden drugiemu pożyczał wirtualne pieniądze. Jak się okazuje, te banki nie miały również pokrycia lokat, które zakładali klienci. Skutek? Banki mogą w tej chwili wypłacić zaledwie 10 procent pieniędzy, które ludzie w nich zostawili! Tam też działali spekulanci. Zuber: - Banki to nie są podmioty bezosobowe. To są ludzie, którzy nimi zarządzają.

Jeżeli mówimy o dużych bankach inwestycyjnych, to mamy na myśli miejsca, w których nie tylko podejmowano decyzje strategiczne, dotyczące inwestycji bankowych na pięć lat, ale również dokonywano zwykłych spekulacji. Godzinnych, pięciominutowych - na rynkach walutowych, surowcowych itd. Za tym stali pracownicy banku - dilerzy. To była najzwyklejsza, krótkoterminowa spekulacja. Tak naprawdę to oni - spekulanci - odpowiadają za to, co się wydarzyło. Dobrze to widać w Polsce. Wystarczy zainwestować w jeden z funduszy TFI (Towarzystwo Funduszy Inwestycyjnych). Zarządzanie swoimi pieniędzmi zlecamy w biurze maklerskim. Biuro może robić z naszymi pieniędzmi prawie wszystko, co chce. Nie ma tu żadnych ograniczeń. My, klienci, mamy pełną świadomość ryzyka, które bierzemy na siebie. I to jest uczciwe.Ale jeżeli wpłacimy pieniądze do banku na lokatę, to bankowemu dilerowi nie wolno inwestować tych pieniędzy w ryzykowne interesy. Nie może tego zrobić, bo nie pozwala na to prawo bankowe, Narodowy Bank Polski i Komisja Nadzoru Bankowego.

Pytanie o etykę

Im większe pieniądze, tym większa chęć posiadania. Zwykle jest tak, że inwestorzy szukają okazji do zarobienia pieniędzy, nie myśląc o konsekwencjach dla innych. Pozostaje więc pytanie o etykę. Chodzi o odpowiedzialność za życie innych ludzi, za płacone przez nich rachunki, kredyty, za zgromadzone w banku oszczędności - często całego życia. W 1992 roku jeden człowiek, George Soros, wywołał kryzys finansowy na skalę całego kraju - Wielkiej Brytanii. Sam zarobił na nim około miliarda dolarów. Uważał, że funt szterling jest znacznie przewartościowany. Uruchomił spekulacyjną machinę na gigantyczną skalę. Na krawędzi bankructwa stanęła państwowa instytucja - Bank Anglii.

Stres nie zawsze zabija

Spekulanci, stres i adrenalina to słowa, które są nierozerwalne. W grę wchodzą przecież ogromne pieniądze, które następnego dnia - za godzinę, za minutę - można stracić. Spekulanci jednak ryzykują. Piotr Kuczyński był jednym z pierwszych indywidualnych krótkoterminowych inwestorów giełdowych w Polsce. Uznany został za jednego z najtrafniej typujących analityków w historii giełdy. Swoje pierwsze kroki na parkiecie stawiał w 1993 roku. O stresie mówi tak: - Presja była olbrzymia. Ja również wielokrotnie przeżywałem różne sytuacje. Bardzo różne. Dużo inwestowałem i to nie były małe pieniądze. Znam inwestorów, którzy spędzali noce z mokrym, zimnym ręcznikiem na głowie, siedząc w toalecie. Stawka była duża. Stracić można było prawie wszystko. Kiedy mówi o obecnym kryzysie, bierze głęboki oddech.

Przecież już dawno ostrzegał, że rynek finansowy w takim kształcie to tykająca bomba zegarowa. O powodach kryzysu mówi: - W bankach nie było nadzoru. Podstawowym problemem stały się obligacje oparte na kredytach hipotecznych. To one spowodowały kryzys. Rynek kredytów, obligacji, akcji i innych wirtualnych papierów, które zastępują prawdziwe pieniądze, jest wart 600 bilionów dolarów. Jaka to suma? To np. dziesięciokrotność produktu krajowego brutto całego świata! Albo PKB Stanów Zjednoczonych z ostatnich 40 lat, albo Polski z ... 1100 lat!!! Powtórzę: to nie są prawdziwe pieniądze - to po prostu zapisy na kontach!

Tracimy wszyscy

Piotr Kuczyński dodaje, że to nie koniec. Obecny kryzys spowodował, że teraz różne grupy mogą jeszcze skuteczniej wyniszczać różne instytucje finansowe na całym świecie. To jest jedno z największych niebezpieczeństw obecnej sytuacji. Kryzys finansowy to przede wszystkim kryzys zaufania. Klienci stracili zaufanie do banków, banki do siebie wzajemnie, a inwestorzy zwątpili w stabilność rynków finansowych. Ludzie stracili zaufanie do ludzi, instytucje do instytucji. Jak zwykle skorzystają na tym najbardziej cwani, najbardziej wyrachowani. Chciwości nie można spacyfikować. Spekulantów nie można nauczyć troszczenia się o innych.
Chyba że sami skaleczą się spadającym nożem...

Wróć na i.pl Portal i.pl