Marek Gierszał reżyserujący „Koguta w rosole” już po raz kolejny na polskiej scenie ma sprawdzony patent na przedstawienie. W zabawne gagi i gry słowne wplata czasem wulgaryzm, który wzbudza nie wiedzieć czemu chorobliwy entuzjazm widowni, ale rozciągając całość do 150 minut zdecydowanie buduje napięcie. Wszak większość widzów chce zobaczyć jak daleko w striptizie posuną się dobrze znani aktorzy.
W pierwszej części walkę o rząd dusz na widowni prowadzi gościnnie grający, niezwykle ekspresyjny, o hipnotyzującym spojrzeniu Miłosz Pietruski, ale uważny widz może śledzić bezcenne miny Krzysztofa Ławniczaka bawiąc się o wiele lepiej niż wysłuchując słowa na „ch...” padające z ust Franciszka Utki. Przerażenie pojawia się tylko w momencie, kiedy – zapewne kierując się tekstem – reżyser posyła Ławniczaka na krawędź sceny, by oddał mocz w stronę widowni. Niestety, bardzo to życiowe, oczywiście przy przyjęciu umowności całej sytuacji: scena – widownia. Na równym poziomie gra cały czas Sławomir Popławski, puszący się właściwie najbardziej ze wszystkich panów. Kiedy do ekipy dołączy Piotr Szekowski, grający w Dramatycznym kolejną rolę związaną z mniejszością seksualną, wiadomo, że pójdzie mu jak z płatka. I wreszcie dołącza Dawid Rostkowski, młody, wysportowany zawodowy break dancer – wiadomo, że będzie magnesem dla białostoczanek, a przy tym daje sobie radę na scenie.
Gdzieś w tle można odczytać historie amatorskich czipendejlsów – okaże się, że jeden od pół roku udaje, że wychodzi do pracy, drugi w obawie przed utratą dziecka zadłużył się u mafii czeczeńskiej, inny – ogarnięty niemocą seksualną – godzi się na posiadanie przyjaciela domu, a właściwie przyjaciela żony. Sławomir Popławski gra tu jeszcze postać klasycznego ksenofoba, który nienawidzi Czeczenów, homoseksualistów, właściwie wszystkich, sam uważając się za kogoś wyjątkowego. Niby z Anglii, a jakie to polskie. Panowie przełamią obawy przed rozbieraniem się publicznym i nauką tańca, ale ich postaci pozostaną do końca takie same. Z jednym wyjątkiem.
Franciszek Utko ze zgryźliwego komentatora uważanego przez pozostałych bywalców baru za alkoholika, zmieni się diametralnie. Przemiana, jaką przechodzi na scenie zadziwi niejednego widza.
Zachęcić do zabawy w konwencję teatru ma też chyba pomysł na zmiany scenografii na oczach widowni. Odpowiadająca za nią i bajecznie barwne kostiumy Hanna Sibilski idealnie trafiła w możliwości sceny i image kształtujących się w permanentnym kryzysie „Dzikich buhajów”. Wreszcie nastąpi kulminacyjny występ, który odbędzie się zgodnie z wszystkimi zasadami pokazów czipendejlsów. Dosłownie!
„Kogut w rosole” ma swoje wady i zalety. Mnie znużył swoją długością. Rozumiem, że sceniczni bezrobotni nie grzeszą lotnością, stąd ich konwersacje czy długachny casting muszą trwać, ale niektóre sceny zwyczajnie wiały nudą. Marek Gierszał świetnie wybrał aktorów, którzy naprawdę ciężko pracują, by inni mogli śmiać się w głos.