Dzieci-kwiaty, starzy i młodzi, nieznani i sławni. Wszyscy tak samo naiwnie przemierzający Indie w oparach trawki, przy dźwiękach gitary i w poszukiwaniu... no właśnie, czego?
Rzesze turystów, którzy na białych plażach Goa szukają mistycznych Indii, nie wiedzą, że gonią za czymś, czego nigdy tam nie było.
Goa, kraina hipisów
Goa to najmniejszy stan Indii położony na zachodzie kraju, nad Morzem Arabskim.
Tereny te upodobali sobie Portugalczycy; Goa stało się ich i stolicą ich azjatyckich posiadłości. W drugiej połowie XX wieku Indusi pokonali jednak wojska portugalskie i wcielili te tereny do Indii.
Sami Portugalczycy w końcu to uznali. Kolonizator opuścił najmniejszy indyjski stan, a mieszkańcy odzyskali suwerenność. Goa stało się tak samo indyjskie, jak Bombaj czy Delhi.
Przynajmniej oficjalnie. Bo tak naprawdę miasteczka stanu Goa wciąż jednak w pewnym sensie przypominają te z portugalskich pocztówek. A do tego jest tutaj dużo czynnych kościołów - spuścizny po Europejczykach. Gdyby nie wszechobecni rikszarze, kobiety ubrane w sari i uliczny chaos, można by pomyśleć, że to obrzeża Lizbony, a nie mieściny w środkowych Indiach.
Narodziny legendy
Skąd tylu podróżników akurat na Goa? Wynika to z tradycji, jak zawsze.
Jeszcze kilkadziesiąt lat temu ogromną popularnością cieszył się tak zwany Hippie Trail, czyli szlak hipisowski. Najsłynniejszy, jaki kiedykolwiek powstał.
Jego celem była ucieczka z Europy w kraje pachnącego Orientu. Zbuntowani młodzi ludzie Zachodu, sprzeciwiający się kulturze konsumpcji, zafascynowani podróżą w nieznane, wyruszali w drogę „ku wolności”. Szlak zaczynał się w krajach europejskich, z których należało dostać się nad Bosfor, do Stambułu, a stamtąd przez Turcję do Iranu, Afganistanu i Pakistanu aż do Indii.
Szlak kończył się właśnie na rajskich plażach słonecznego Goa, gdzie miało czekać upragnione wyzwolenie, mistyczne, prawdziwe Indie i nowe życie.
Często zresztą faktycznie czekało - wystarczyło zdobyć odpowiednio dużo wszechobecnych używek.
Alternatywnym zakończeniem szlaku był Nepal, w Katmandu jest nawet ulica, Freak Street, poświęcona zachodnim włóczęgom, którzy się tam pojawiali, jednak kultowe stało się dotarcie właśnie na Goa.
W latach świetności szlaku podróżnicy wielu nacji, młodzi i starzy, nieznani i znani - a wśród tych ostatnich członkowie kultowego zespołu The Beatles - zmierzali do tej położonej w środkowych Indiach krainy szczęśliwości.
Niestety, niespełna dziesięć lat później te wyprawy stały się niemożliwe. Wojna w Afganistanie, sytuacja polityczna w Pakistanie i dyktatura - to wszystko wpłynęło na ustanie pielgrzymek włóczęgów z długimi włosami, trzymających w swoich przybrudzonych plecakach bitnikowskie książki Kerouaca.
W błędzie są jednak ci, którzy myślą, że Goa stało się wtedy zapomniane. Nie, jeszcze bardzieju obrosło legendą. Do dzisiaj cieszy się wielką popularnością.
I to w tym miejscu zdecydowanie widać.
Prawdziwe Indie
Południowa część stanu jest znacznie spokojniejsza od północnej, nie ma tam zbyt wielu miast polecanych w przewodnikach lonely planet i innych, a główną atrakcją jest tak zwane „dolce far niente”.
Czyli inaczej: błogie nic nierobienie.
Jeśli tylko wystarczająco dobrze poszukać, można dosłownie za pół darmo spędzić kilka dni w chatce na plaży. Wtedy w zasięgu wzroku są tylko połacie jasnego piachu, które najlepiej obserwować leniwie, popijając popularną tu pyszną pinakoladę, składającą się z rumu i wody kokosowej zamiast malibu.
Nie wierzyłam, że takie błoge chwile są dla mnie możliwe - byłam wtedy spłukanym autostopowiczem, który raczej nie powinien był myśleć o leżeniu na plaży i popijaniu drinków z wodą kokosową.
No to uwierzyłam dopiero, kiedy zrzuciłam ciężki plecak, usiadłam na piasku, a na horyzoncie zobaczyłam tylko palmy, morze i prawie pustą plażę.
Z powodu braku konkretnych atrakcji, które „trzeba zobaczyć” - poza pięknym morzem oczywiście - dni upływały mi na leniwych spacerach wzdłuż brzegu i przesiadywaniu na tarasie drewnianej chaty. Było pięknie, spokojnie, błogo. Tyle że w mojej głowie zaczęła pojawiać się uporczywa myśl: gdzie ten mistycyzm?
Obserwowałam ludzi i starałam się uparcie zrozumieć fenomen goańskiej krainy szczęśliwości.
Bo czemu nie
Przedstawił się, kiedy usłyszał język polski.
Nie pytał za dużo, ale za to sporo mówił. W miasteczku obok wynajął dom, tutaj przychodzi tylko na plażę - jest przyjemnie pusta, a pogoda, niezbyt gorąca po monsunowych deszczach, sprzyja spacerom.
Nie był sam.
Przyjechała z nim żona i troje małych dzieci. Najmłodsze miało niespełna trzy lata. Dzieciaki biegały boso po piasku, piły kokosową wodę i tak upływało im dzieciństwo na wybrzeżu Morza Arabskiego.
A rodzice? Wracali w te okolice wielokrotnie, a teraz postanowili zostać na dobre pół roku.
- Bo czemu nie? Będziemy cieszyć się życiem, czytać książki i wychowywać dzieci - opowiadał.
Znał dobrze okolicę, wyglądał na zadowolonego. Kto by nie był. Na koniec radził, żeby kupić sobie indyjskie elektrolity, bo o tej porze roku i w tych temperaturach samą wodą człowiek się odpowiednio nie nawodni. Pożegnał się i szybkim krokiem odszedł w stronę plaży, szukając wzrokiem dzieci, które gdzieś się rozbiegły.
Poszukiwania
W chatce, która stała naprzeciwko tej mojej, zadomowił się, chyba na dłużej, mężczyzna z siwą brodą, w spodniach bojówkach i koszulce z pacyfką.
To jedno nas łączyło: on również siedział i obserwował. Nie pił piwa, ani wody, nie zajmował go żaden sprzęt elektroniczny.
Po prostu siedział i patrzył. Tak ja ja siedziałam i patrzyłam na ludzi.
Na imię mu Brian, pochodzi z Denver w stanie Colorado, ale zamierzał pomieszkać trochę w Azji. Indie marzyły mu się, odkąd skończył 17 lat. Podczas naszego spotkania wyglądał na lekko przed czterdziestką. W pewnym momencie po prostu rzucił pracę, zabrał oszczędzności i przyjechał - w Azji spotyka się dużo takich podróżników.
Miał w planie zostać do świąt, a może jeszcze dłużej. Pytał mnie o plan, potakiwał z zainteresowaniem. Sam, jak twierdził, chciał zobaczyć „prawdziwe Indie”.
Gdy zapytałam go o konkrety, wymieniał Mumbaj, Benares, Himalaje... i właściwie niewiele więcej. Okazało się, że Brian, podróżnik z USA, o Indiach wie stosunkowo niewiele.
Jak wielu białych, którzy trafiają tu w poszukiwaniu „prawdziwych Indii” i „prawdziwych siebie”.
Indie stwórz sobie sam
O szukaniu „prawdziwych Indii” pisał jeden z naukowców znany wszystkim orientalistom - Edward Said. Według niego prawdziwych, mistycznych Indie nie ma, dopóki człowiek Zachodu sam ich sobie nie stworzy.
Tak zwane „mistyczne Indie” to nasz wymysł, wymysł pisarzy i poetów, natchnionych podróżników... ale na pewno nie Indii czy ich mieszkańców. Oni w swoim kraju mistycyzmu raczej nie widzą. Żyją po prostu z dnia na dzień. Część - w skrajnej biedzie.
To zachodnia cywilizacja - w tęsknocie za wolnością od konsumpcyjnego społeczeństwa, globalizacji i tak dalej - stworzyła ów mistycyzm, który tak naprawdę nigdy nie istniał. I którego wyobrażenie, w pewnym sensie, samo stało się konsumpcyjne.
Gdziekolwiek wiatr poniesie
Powracając do Briana: nie zrażał się. Szukał.
Temat rozmowy, którą prowadziliśmy na białej plaży, w pewnym momencie płynnie zmienił się na „prawdziwe Stany Zjednoczone”. Rozmawialiśmy o najciekawszych szlakach trekkingowych w jego kraju. W końcu umówiliśmy się na spotkanie gdzieś na dalszym, indyjskim szlaku, może na południu kraju.
Brian w końcu ustalił plan podróży: pojedzie tam, gdziekolwiek poniesie go wiatr.
To już coś.
Jakiś miesiąc, potem kto wie
Chatka na plaży była cudowna, ale stwierdziłam, że już dość tej leniwej kontemplacji i nic nie robienia. Czas wyruszyć zobaczyć coś więcej. I tak znalazłam się na dworcu autobusowym w mieście Panaji.
Podróżni czekali tam na różne połączenia - jedni mieli jechać pięć godzin, inni 25.
Autobusy kursują na okrągło, nie są opisane, więc z każdą podjeżdżającą maszyną odbywa się ten sam spektakl - oczekujący tłum rzuca się do kierowcy i wypytuje o kierunek.
A tłum to specyficzny, bo z Goa. Indusów jak na lekarstwo, wokół słychać głównie angielski i niemiecki. Pracownik dworca nagłe ogłosił grupce podróżnych, że na tej trasie miały być dwa autobusy, ale jest jeden i dla niektórych nie ma miejsca, ale mogą jechać.
No cóż.
Moją uwagę zwraca Klara. Niska, szczupła blondynka, włosy miałą spięte w kok. Ubrana raczej byle jak, w białą, długą koszulę i luźne, czarne spodnie. Na ramionach trzymała błyszczącą apaszkę, a na plecach - ciemnobordowy tobół.
Przyjechała z Niemiec, kojarzyła Kraków - w przeciwieństwie do nazwy miasta, do którego chciała się dostać. - Jak mi się gdzieś podoba, to zostaję na dłużej. Pomieszkałam trochę w górach, a teraz włóczę się po Indiach. Ile? Jakiś miesiąc czy coś takiego, nie liczę. Jadę na północ, a potem, potem to kto wie - odpaliła papierosa, rozejrzała się na boki i odeszła w poszukiwaniu swojego autobusu.
Niedługo później nastał czas odjazdu, hipisowski tłum opuścił Goa.
Przypomniał mi się film „W drodze” na podstawie książki Kerouaca. Zaglądałam do niej pakując plecak do Indii. Kilkadziesiąt lat temu każdy szanujący się wędrowiec z długimi włosami i plecakiem miał pod pachą książkę Kerouaca. Zapamiętałam z niej jedno zdanie, które staje się mottem dalszej części podróży: Jedziesz gdzieś czy tak po prostu jedziesz?
To co z tym mistycyzmem?
Różne artykuły powstały na temat nastrojów po opuszczeniu Indii przez kolonizatorów.
Jedni pisali, że dzięki nim kraj zyskał językowo i gospodarczo - w końcu językiem administracji i nauki jest angielski, a to nie kto inny, a Brytyjczycy zapoczątkowali uprawy herbaty, z których Indie czerpią teraz ogromne korzyści.
Inni pisali jednak, że to wszystko nie powinno było się wydarzyć, że kolonializm niszczy rdzenną kulturę i przekształca na swoją modłę.
Co na to mieszkańcy Goa? Wydaje się, że mają bardzo wyraźnie zakorzeniony patriotyzm, ale chodzi tu raczej o patriotyzm lokalny. Kolonizator opuścił ten region zaledwie kilkadziesiąt lat temu, a Goa przez długi czas funkcjonowało po europejsku, między innymi na szczeblu administracyjnym. Z tego powodu różni się dość znacznie od innych stanów.
Przed wyjazdem zagadałam właścicielkę jednej z lokalnych restauracji. Induska, urodzona na Goa. Ubrana była w niebieską tunikę w białe wzory, a na czole miała bindi, czyli czerwoną kropkę, znak hinduizmu.
- Dawniej było lepiej. Był porządek. Teraz przyjeżdżają Indusi, nie umieją się zachować, mówią w swoich małych językach, czczą krowy... ah... Dawniej było lepiej - opowiada. - A ci z nas, którzy mogli, wyjechali razem z Portugalczykami - dodaje na odchodnym.
Czyli wniosek z tego prosty: cały mistycyzm Portugalczycy zabrali ze sobą z powrotem do Europy.
Autobusy nie są opisane, a z przyjazdem każdego odbywa się ten sam spektakl: tłum rzuca się do kierowcy
