Kominiarz był kiedyś szanowany. Wiadomo było, że zatkanie komina sadzą mogło spowodować śmiertelne niebezpieczeństwo. Na ulicy budził uśmiech, bo ubrany w mundur i uzbrojony w linę, szczotkę i kulę wyglądał jak z obrazka.
Kiedyś to były baby...
- Kiedyś kominy czyściło się z sadzy ręcznie, a czasem kominiarz, przeciskając się, czyścił komin samym sobą i rękawami - opowiada Piotr Rojek, kominiarz z Konstantynowa Łódzkiego.
Niekiedy trzeba było "osobiście" wejść w komin, zwłaszcza jeśli był to dom stary i miał tzw. babę, czyli komin bardzo szeroki u podstawy, który zbierał dym z czterech izb, a na strychu zwężał się ku górze. - Zeskrobywało się ze ścian komina sadzę, zgarniało na środek podłogi, a potem nabierało łopatą i wyrzucało. Warstwa sadzy na ścianach zwykle miała po dwa centymetry - opowiada Krzysztof Bednarkiewicz, kominiarz z Łodzi.
Jednak najwięcej emocji wzbudzało zawsze czyszczenie kominów przemysłowych. - Najwyższy, na który wszedłem, miał 42 metry wysokości, stał koło placu Hallera w Łodzi - mówi Piotr Rojek. - Widok był z niego niesamowity. Niestety, naszym zadaniem było rozebranie go cegła po cegle.
Takie prace nie były ani łatwe, ani bezpieczne. Do historii przeszedł wypadek prezesa jednej z łódzkich spółdzielni kominiarskich, jaki wydarzył się przed laty. Spadł do środka jednego z fabrycznych kominów i udusił od znajdującej się na dole sadzy. W dawnych czasach kominiarską głowę chronił obowiązkowo składany cylinder, tzw. szapoklak.
- To było praktyczne nakrycie głowy, bo chroniło ją. Na ciemnym strychu łatwo było o coś się uderzyć, cylinder amortyzował wstrząs - wyjaśnia Krzysztof Bednarkiewicz. - Niestety, w Łodzi cylinder jakoś się nie przyjął. Ja na co dzień noszę niewielki kepik. Kominiarza przed sadzą chroni też wykonany ze specjalnej tkaniny mundur, szczelnie zawiązywany na rękawach, wzmocniony na kolanach i łokciach. - Pierze się go normalnie, w pralce, zwykłym proszkiem - zdradza K. Bednarkiewicz.
Podstawowym sprzętem w walce z sadzą jest lina z kulą kominiarską i szczotką. Ale do zawodu zaczęła wkraczać technika. Pojawiły się kamery, krótkofalówki, czujniki tlenku węgla i analizatory spalin. Zdrapywanie sadzy jest nadal aktualne, ale kominiarze coraz częściej zajmują się kontrolowaniem przewodów wentylacyjnych.
...a teraz są kontrole
No i dlatego wdzięczność ludności dla kominiarzy nieco osłabła. - Najgorzej było na początku lat 90., gdy ludzie zaczęli wymieniać okna na plastikowe - wspomina Piotr Rojek. - Chcieli mieć jak najbardziej szczelne, nie wiedząc, że w mieszkaniu musi być wentylacja. I uznawali, że żaden kominiarz uwagi zwracał im nie będzie. Zdarzały się awantury, a nawet szczucie psami. Ale na szczęście to już się zmienia - dodaje.
Ludziom wydaje się też, że jeśli nie mają pieców ani kuchenek gazowych, to wizyta kominiarza nie jest im potrzebna. - Przepisy nakazują kontrole wentylacji. Jej sprawność jest bardzo ważna, choćby po to, by w mieszkaniu nie pojawił się grzyb - wyjaśnia Krzysztof Bednarkiewicz.
Najgorszymi wrogami kominiarzy są kawki i gołębie, które lubią zakładać gniazda w kominach. - Jeśli w kominie jest gniazdo z młodymi, to nie ma wyjścia, trzeba poczekać z czyszczeniem, aż skończy się okres lęgowy - mówi Rojek. - A jeżeli w pobliżu znajdzie się matka, potrafi człowieka nieźle podziobać.
Kominiarstwa nie można nauczyć się w szkolnej ławie. Żeby zdobyć tytuł czeladnika, przez trzy lata trzeba terminować u mistrza. Po sześciu latach samemu można zostać mistrzem. Kandydaci do zawodu nie mogą mieć lęku wysokości i muszą lubić kontakt z ludźmi. Ale większość kominiarzy przejmuje fach po ojcu. - Kominiarzem był mój ojciec i dziadek. Praktycznie wychowałem się w zakładzie - mówi Piotr Rojek.
Młodzi ludzie do pracy się garną, bo w zawodzie tym zarabia się nieźle. - Poza tym to bardzo przyjemna praca. Najlepsze jest to, że robi się kolejne zlecenia w różnych miejscach i żaden szef nie stoi nad głową i nie pilnuje - przyznaje Bednarkiewicz.
Syn Bednarkiewicza też jest kominiarzem, ale zamiast cylindra nosi czapeczkę bejsbolową. To także znak czasu, bo coraz więcej młodych ludzi rezygnuje z tradycyjnego stroju. Zakładają czarny T-shirt lub bluzę z napisem: kominiarz.
Plusem pracy są widoki, choć chodzenie po dachach bywa niebezpieczne, zwłaszcza zimą, gdy leży na nich śnieg, który przykrywa nierówności.
Łatwiej się potknąć niż spaść z dachu
Rojek raz osunął się z dachu dwa metry w dół. Ale o wypadkach kominiarzy w ostatnich latach nie słyszał. - Spadają "cywile", czyli ludzie, którzy chcą oszczędzić na fachowcu i na własną rękę próbują zaglądać do komina. My, gdy widzimy, że na dachu jest niebezpiecznie, używamy lin i szelek.
Bednarkiewicz miał wypadek, ale na ziemi. - Złamałem rękę, bo zapatrzyłem się na komin i nie zauważyłem, że w podłodze na parterze jest otwarta klapa do piwnicy - przyznaje kominiarz.
Jedno nie zmienia się nigdy: wiara, że kominiarz przynosi szczęście. Jak podaje podręcznik kominiarstwa Anny Kaczkowskiej, zwyczaj łapania kominiarzy za guziki wziął się z tego, że gdy cały strój był utytłany w sadzy, guziki były elementem najczystszym. Dlatego gospodynie, które chciały najszybciej załatwić u siebie wizytę kominiarza, ciągnęły go właśnie za guzik. A ponoć przyciągnięcie go do siebie sprawiało, że były zadowolone... Dlatego panie za guziki łapią do dziś. - Jedna nawet rzuciła się z nożem, żeby odciąć mi guzik - mówi Rojek.
A co się dzieje, gdy kominiarz zamiast munduru ma bluzę? - Potrafią złapać za guzik od spodni... - dodaje pan Piotr. Pan Krzysztof przyszywa guziki do munduru specjalną wytrzymałą nitką, ale niewiele to pomaga. - Przestałem już liczyć, ile guzików straciłem - przyznaje. - Łapią baby, mężczyznom raczej to się nie zdarza.
A co trzeba zrobić po złapaniu guzika? - Ja tradycyjnie wierzę, że trzeba zobaczyć kogoś w okularach. Ale są różne wersje. Jedni wierzą, że trzeba zobaczyć łysego w okularach, inni, że zakonnicę - wylicza Rojek.
Na biało z gołąbkiem
Kominiarze mogą sobie dorobić na ślubach. Pojawiają się wtedy w galowych mundurach, białych szalach i rękawiczkach, często z gołąbkami. Można zamówić nawet kominiarza śpiewającego, jak Władysław Jarecki z Łodzi, który w tygodniu sprawdza kominy w blokach, a w weekendy zjawia się w kościele i daje show. - Niektóre panny młode są tak zaskoczone moją wizytą, że prawie mdleją. Uspokajam je, składam życzenia i zaczynam recital - mówi Jarecki.
Na weselne fuchy chodzą zwłaszcza młodzi kominiarze. - To nie jest żaden dyshonor, wiadomo, można sobie dorobić - przyznaje Bendarkiewicz. - Ja zwykle odmawiam, bo głupio się na takim ślubie czuję. Ale gdy pobierają się znajomi, przychodzę na ślub w mundurze i pierwszy składam życzenia.
Żaden szanujący się kominiarz nie będzie natomiast chodził po domach i sprzedawał kalendarzy. Jeżeli ma firmowe, to rozdaje je jako darmowe gadżety stałym klientom. Czy kominiarz rzeczywiście przynosi szczęście? - Nie wiem, nie sprawdzałem. Mnie na razie w życiu się układa - podsumowuje Krzysztof Bednarkiewicz.