Huknęło tak strasznie, jakby sto piorunów na raz strzeliło gdzieś obok, grzmot odbił się od ścian domów i bruku ulicy. Ula omal nie spadła z łóżka. Wyskoczyła zza zasłonki, która odgradzała jej kącik od warsztatu szewskiego dziadka. - Oma, Oooma!
Jej krzyk zagłusza nawałnica kolejnego wybuchu przetaczająca się nad Neufahrwasser.
- Wojna! - krzyczy babcia, dziadek wciągając spodnie biegnie do okna. Jest jeszcze ciemno, mgła leży nad kanałem portowym, blask ognia wydobywa z mroku migotliwe kontury domów, drzew, dźwigów.
- Za kwadrans piąta - mówi Oma, zapalając światło. - Ula ubieraj się szybko.
Trzaskają drzwi, z ulicy dobiegają nawoływania i krzyki, tupot nóg. Wystrzały słychać z tej strony, gdzie cumuje Schleswig Holstein. Od paru dni dzieci chodziły na nabrzeże oglądać pancernik, dziewczynki zachwycały się przystojnymi oficerami, a chłopcom podobały się ich granatowe mundury, białe czapki, a przede wszystkim lśniące kordziki przypięte do pasa.
„Salwa! Żółte, ciemne, brązowoczarne obłoki ciągną na zawietrzną. Gdy ciężkie granaty wyrzucają fontanny ziemi i płomienie, wygląda to tak, jakby rozpalało się piekło z piorunami i błyskawicami… Pocisk za pociskiem uderza w Westerplatte. Kłębią się tam chmury dymu, w różnych punktach szaleją wysokie żółtopomarańczowe ognie, żelazo, stal, drewno i ziemia wirują w powietrzu, wylatują i znów spadają na ziemię” - notował reporter tygodnika „Kriegsmarine”.
Do mieszkania babci przy Zasperstrasse wpada zdyszana mama Uli, za nią ojczym z Rudim i Horstem. Pchają wózek w którym leży malutka Liselotte. Urodziła się miesiąc temu. Mama natychmiast wciska wózek pod stół. Jest masywny, ciężki, będzie bezpieczniej.
- Liselotte tu zostanie, my z Rudim i Horstem schowamy się na działkach - zapowiadają w locie. Ula na wszelki wypadek też wchodzi pod stół.
Dlaczego Urszula mieszka z Omą, a nie z mamą? Jej ojciec, Franz Miottke był kolejarzem, wielkim miłośnikiem futbolu. Kiedyś, gdy Ula miała dziewięć miesięcy, grał w piłkę i spocony napił się zimnej wody. Wywiązało się zapalenie płuc i zmarł w krótkim czasie. Wtedy babcia wzięła ją do siebie. Mama zresztą niebawem wyszła drugi raz za mąż. Zajęła się nowymi dziećmi, poza tym pracowała, szyła sukienki sąsiadkom i ubranka ich córkom i synom. Ula za mamą nie tęskniła. Widywała ją zresztą często, bo ze swoją nową rodziną mieszkała niedaleko.

Dziadek Uli, Franz Klawikowski, pochodził ze Strzepcza na Kaszubach. Był Polakiem czy Niemcem? Po prostu Danzigerem. Dziadkowie w domu rozmawiali po niemiecku, a czasem, gdy nie chcieli, by Ula rozumiała, po kaszubsku. Po niemiecku też mówiło się w domu mamy.
***
Agnieszkę Rekowską, podobnie jak Urszulę Miottke, wychowywała babcia. Mieszkała z dziadkami w Chojnicach aż do sierpnia 1939 roku, gdy rodzice zadecydowali, że powinna wrócić do Gdyni, bo wojna wisi w powietrzu.

Archiwum rodzinne
Jadwiga i Leon Rekowscy to zamożni ludzie, prowadzą w samym centrum miasta, przy Świętojańskiej, zakład rymarsko-tapicerski, który przynosi spory dochód. Mają pięcioro dzieci: Agnieszkę, Helenkę, Edytę, Antoninę oraz Januszka, który urodził się właśnie w sierpniu. Z radości, że wreszcie doczekał się syna, Leon podarował Jadwidze tyle złota, ile Januszek ważył.
Pierwszego września 1939 roku o czwartej czterdzieści pięć także gdynianie usłyszeli eksplozje i wystrzały. Jednocześnie z atakiem na Westerplatte Niemcy ostrzelali pozycje obronne 2. Morskiego Pułku Strzelców w Kolibkach.
Wojna, wojna - powtarzają to straszne słowo, niby wszyscy się tej wojny spodziewali, ale gdy nadeszła, gdy spadła na Polskę jak burza, nie wiedzieli, co robić. Co z dziećmi? Leon Rekowski zdecydował wysłać żonę i dzieci do Baranowic, małej miejscowości pod Warszawą, gdzie proboszczem był wuj Jadwigi. Tam będzie bezpieczniej. Pani Rekowska uszyła dziewczynkom specjalne pasy, do których włożyła złotą biżuterię i pieniądze, żeby miały za co przeżyć gdyby, nie daj Boże, zgubiły się gdzieś po drodze.
Z tymi pasami i plecakami, do których włożyły sweterki i kurtki, choć było ciepło i słonecznie, bo lato było piękne tego roku, dziewczynki razem z mamą trzymającą w ramionach Januszka jakimś cudem wciskają się do wagonu. Pociąg staje raz po raz, rusza, zatrzymuje się, mijają godziny a pociąg stoi, ostrzeliwują go nisko lecące samoloty, pasażerowie w panice chowają się w zbożu, w kartofliskach, w krzakach. Dziewczynka obok Agnieszki dostaje odłamkiem, krzyczy z bólu, noga leży osobno, dziewczynka osobno, pociski lecą jak grad… Mama osłania ciałem małego Januszka, dziewczynki starają się nie stracić jej z oczu, biegną, padają, znowu biegną. Pociąg rusza. Wskakują.
Koło Modlina jazda się kończy. Mama znajduje pokój… Spotykają brata mamy, Bazylego Joachimczyka z żoną i trojgiem dzieci. Jest im raźniej, choć nie wiedzą, co robić, w którą stronę się kierować. Na szczęście mama ma pieniądze, może kupić chleb i kartofle, zapłacić za noclegi…
***
Drugiego września, po nalocie Luftwaffe na Westerplatte, mieszkańcy Neufahrwasser na polecenie władz zbierają się przed szkołą. Ciężarówki wiozą ich do centrum Gdańska. Ze względów bezpieczeństwa, jak wyjaśniają urzędnicy. Lądują w gmachu szkoły, w której dziś mieści się I Liceum Ogólnokształcące. Śpią na rozłożonej na podłodze słomie. Wszyscy są przekonani, że ostrzał Westerplatte następnego dnia się skończy: Niemcy łatwo dadzą sobie radę z garstką Polaków, która broni się w Wojskowej Składnicy Tranzytowej. Polacy jednak walczą następnego dnia i jeszcze następnego, więc dziadek znajduje dla rodziny nocleg u znajomych, a sam przekrada się ojczymem Uli do Nowego Portu, by nakarmić kurki, które hodują na działce. Kurki są ważne. W każdą niedzielę babcia z dziadkiem i Ulą idą na mszę do kościoła, katolickiego oczywiście, bo jak wszyscy Kaszubi są katolikami. Na czczo idą, a po powrocie do domu jedzą śniadanie, obowiązkowo z jajecznicą.
Westerplatte ciągle się broni.
„W Gdańsku staliśmy tak jak mur, gwiżdżąc na szwabską armatę” - napisze potem Gałczyński. I jeszcze doda słynną frazę: „prosto do nieba czwórkami szli/ żołnierze z Westerplatte”.
Siódmego września major Henryk Sucharski uznaje, że położenie jest beznadziejne, straty duże, żołnierze wyczerpani, ranni w fatalnym stanie, a przewaga wroga kolosalna. Wydaje rozkaz kapitulacji. Choć część obrońców chce walczyć dalej, major z dwoma żołnierzami udaje się do Niemców. Dowódca oddziałów niemieckich, generał Friedrich Eberhardt w uznaniu męstwa Polaków pozwala majorowi przebrać się w mundur galowy i zachować szablę.
Dziesiątego września mieszkańcy Neufahrwasser wracają do domów. Urszula idzie do szkoły. Do drugiej klasy. Uczy się o wielkości Niemiec i Führera.
***
- Śpiewaliśmy codziennie litanię do Matki Boskiej, błagając żeby nam pomogła, żeby Polska wytrzymała niemiecką nawałnicę, modliliśmy się wspólnie głośno - opowiada pani Agnieszka Sitko, z domu Rekowska. - Siedemnastego września - nóż w plecy. Wojska sowieckie zajmują wschodnie tereny Polski. - Nie ma po co siedzieć w Modlinie, wracamy do domu - decyduje mama. Kupuje wóz i konia. Ruszają z powrotem do Gdyni.
Umiera Małgosia, córka wuja Bazylego. Podczas nalotu leży schowana w stogu siana, ale gdy zagrożenie mija, okazuje się, że jest martwa, choć nie odniosła żadnych obrażeń. Jakby nie chciała czy nie mogła dłużej żyć.
***
Gdy Liselotte, przyrodnia siostra Urszuli, kończy dziewięć miesięcy, umiera jej ojciec. Mutti znów zostaje bez męża.
Dziadkowie Uli ukrywają na strychu Polaka, siostrzeńca babci z Kleszczewa.
***
Podczas okupacji mama Agnieszki pomaga więźniom z KL Stutthof i podobozu w miejscowości Gęś. Wozi im na rowerze paczki żywnościowe do obu obozów. - W naszej piwnicy ukrywało się kilku więźniów, którzy zdołali uciec z marszu śmierci - wspomina pani Agnieszka Sitko.
Brat Jadwigi Rekowskiej, harcmistrz Joachim Joachimczyk, porucznik Armii Krajowej po Powstaniu Warszawskim znajduje schronienie u siostry w Gdyni. Z jego inicjatywy zaczyna się akcja B-2: harcerze z Tajnego Hufca rozpoznają umocnienia niemieckie wokół Gdyni. Pracownia kartograficzna, w której sporządzano ich plany, mieściła się w piwnicy domu Jadwigi i Leona Rekowskich.

Pani Agnieszka opowiada, że tato sam uszył plecak z podwójnym dnem, w którym te plany ukryto. Agnieszka założyła plecak, wzięła za rękę małego Januszka i poszła aż na Śląską do Józka Wawrzyńczyka. Stamtąd Miecia Oleszak z narażeniem życia przeniosła dokumenty przez linię frontu do Brus. Plany trafiły do sztabu 2. Frontu Białoruskiego, dzięki czemu Gdynia wyszła z działań wojennych niemal niezniszczona.
***
Na ulicach Nowego Portu pojawiają się Polacy z biało czerwonymi opaskami na rękawach.
Urszula mieszka teraz z babcią, mamą, Rudim, Horstem i Liselotte. Dziadek i ojczym nie żyją. Jeden pokój zajmuje nauczycielka, która przyjechała z Polski. Nie zna niemieckiego, oni nie mówią po polsku. Jest samotna i zgorzkniała, ale nie ukrywa swojej wyższości. Bierze zegar, znikają talerze. Boją się upomnieć się o swoje, schodzą z drogi.
Któregoś dnia Urszula wraca do domu radosna, bo udało się jej wygrzebać kilka ziemniaków. W drzwiach wita ją babcia: - Mamę zabrano do Narwiku! Narwik to obóz dla Niemców w Nowym Porcie.
Następnego dnia przyjeżdża po Ulę.
- Nie jadę, zostaję z babcią! - zapiera się nastolatka.
- Nie dacie sobie rady! - krzyczy mama.
- Pójdę do pracy, jakoś przeżyjemy.
W niedzielę rano wstaje cicho, by nie obudzić staruszki. Sprawdza, czy jest coś do zjedzenia, siada przy stole. Promienie słoneczne padają na łóżko. Babcia ciągle leży bez ruchu.
- Oma! Nie zostawiaj mnie samej! - rozpacza Urszula. Sąsiadka zawiadamia władze. W liście do mamy Urszula opisała tę scenę: „Milicjanci zawinęli babcię w prześcieradło i zabrali. Nie wiem, gdzie została pochowana. O pogrzebie nikt mnie nie zawiadomił. Po kilku dniach przyszła ciotka Matylda i wzięła mnie do siebie do Wrzeszcza”.
- Nigdy nie udało mi się odnaleźć grobu babci - mówi pani Urszula Szymańska de domo Miottke. - U ciotki nie mogłam zostać na dłużej, bo wrócił jej syn z żoną i dziećmi. Tułałam się tu i tam, spałam w jakichś budkach, byłam sprzątaczką i niańką, gdy trochę poduczyłam się polskiego, zostałam konduktorką w tramwajach. I to był szczęśliwy traf. W tramwaju bowiem poznałam Alojzego. Był Danzigerem, więc łatwo się porozumieliśmy i wkrótce wzięliśmy ślub.
Z matką spotka się Urszula dopiero w roku 1958. Mieszkała wtedy z trzecim mężem w NRD.
***
W 1950 roku władze komunistyczne wysiedliły rodzinę Rekowskich z Gdyni.
- Pewnie za to, że pomogliśmy uratować miasto przed zniszczeniem - uśmiecha się gorzko pani Agnieszka. - Zamieszkaliśmy u mojej najstarszej siostry Heleny koło Świętego Wojciecha. W kurniku. Ojciec był twardym człowiekiem, próbował przerobić tę budę na dom i warsztat. Co tydzień oboje z mamą musieli meldować się w UB w Pruszczu. Potem koczowaliśmy w Gdańsku, na cmentarzu przy Słowackiego, wreszcie zdobyliśmy domek we Wrzeszczu…
- Rodziców najbardziej bolało że zrobili nam to swoi, Polacy - wzdycha pani Agnieszka.