Mirosław Tryczyk: Mój dziadek był odpowiedzialny za śmierć Żydówki

Magdalena Huzarska-Szumiec
Fot. wikimedia cc
Mój dziadek Grzegorz Tryczyk w czasie wojny był odpowiedzialny za śmierć Żydówki we wsi Wólka Dobryńska na Podlasiu. W domu się o tym mówiło, ale tylko półsłówkami. Postanowiłem przerwać krąg kłamstwa. Tak powstała książka, która, mam nadzieję, przyczyni się choć trochę do przerwania zaklętego kręgu pokoleniowego milczenia - mówi Mirosław Tryczyk, autor wydanej przez Znak książki „Drzazga. Kłamstwa silniejsze od śmierci”.

Jaka drzazga w panu siedzi?

Siedzi we mnie sporo drzazg. Ale ta, o której piszę w mojej książce „Drzazga. Kłamstwa silniejsze od śmierci”, dotyczy przeszłości mojej rodziny, konkretnie dziadka. Grzegorz Tryczyk w czasie wojny był odpowiedzialny za śmierć Żydówki we wsi Wólka Dobryńska na Podlasiu. Jego antysemityzm wywodził się jeszcze z antysemityzmu przedwojennego. Dziadek miał przekonania mocno prawicowe, dziś powiedzielibyśmy że był nacjonalistą. To było widoczne w relacjach z babcią, wobec której stosował przemoc. Babcia była Ukrainką. Dziadek uważał ją za gorszą. Wżenił się w morgi i przez całe życie uczył ją pięściami polskości. Tak skutecznie, że nie chciała leżeć z nim na cmentarzu w jednym grobie.

Pan znał innego dziadka. Dziadka, do którego jeździł pan w dzieciństwie na wakacje, który pana sadzał na kolanach. Kiedy dowiedział się pan o nim prawdy?

Nie stało się to jednego dnia. W domu nieraz mówiło się o nim, że nie był dobrym człowiekiem, że zrobił coś złego Żydom. Ale to nigdy nie było powiedziane wprost, to były półsłówka, niedomówienia, które padały raczej między wierszami. Mama, choć nieraz ją pytałem, co takiego dziadek zrobił, nigdy nie wydusiła z siebie na ten temat słowa. Twierdziła, że nic nie wie.

Co w takim razie spowodowało, że zaczął pan grzebać w przeszłości rodziny?

To była srebrna koperta od zegarka i stare monety, które dostałem w dzieciństwie od dziadka. Byłem już na studiach, kiedy zacząłem interesować się tym, skąd się wzięły. Nie miałem szansy zapytać o to dziadka, bo już nie żył. Mogłem oczywiście pojechać do wsi, w której mieszkał i próbować dowiedzieć się tego od jego sąsiadów, ale wtedy nie byłem jeszcze na to gotowy. Zrobiłem coś innego. Poszedłem do IPN-u i zacząłem przeglądać dokumenty. Natrafiłem w nich na informacje dotyczące zbrodni popełnionych na Żydach na Podlasiu. I wtedy te wszystkie puzzle zaczęły mi się układać w głowie.

Czy na temat swojego dziadka znalazł pan coś w tych dokumentach?

Konkretnie na temat dziadka nie, bo nigdy nie został osądzony. Po II wojnie światowej polski wymiar sprawiedliwości nie bardzo rozliczał zbrodnie antysemickie. Jak już dochodziło do procesów, to były one raczej symboliczne. Pokazuje to najlepiej przykład Szczuczyna, gdzie doszło do pogromu w 1941 r. Wzięli w nim udział niemal wszyscy polscy mieszkańcy tej miejscowości. Myślę tu nie tylko o tych, którzy w sposób bezpośredni dokonali zbrodni. Byli też tacy, którzy pomagali sprawcom zakopywać ciała lub wrzucać do dołu żywych jeszcze ludzi. Byli także tacy, którzy korzystali na zbrodni na przykład grabiąc domy osób zamordowanych i tacy, którzy się temu przyglądali, nie protestując. Ich bierność przyzwalała na zbrodnię. Trudno więc było całą ludność miasteczka postawić przed sądem. Gdy o tym wszystkim przeczytałem, miałem już zarys przeszłości także dziadka. Nie miałem jednak podstaw, żeby rzucić twardy wyrok na stół. Dlatego moja pierwsza książka „Miasta śmierci” miała charakter dokumentalny, opowiadała o pogromach na Podlasiu w sposób historyczny. Rodzinnej traumy dotykałem w niej raczej w sposób pośredni. Zachowując się jak klasyczny przedstawiciel rodziny pogromowej, na „okrętkę”, poprzez historię innych, zbliżałem się do historii moich bliskich. Myślałem wtedy, że to wystarczy, że w ten sposób uwolnię się od tej sprawy.

To nie wystarczyło, musiała powstać „Drzazga”?

Tak, to jest dużo bardziej osobista książka. „Drzazga” mówi o tym, jak tamta przeszłość wpływa na ludzi tu i teraz, jak nieopowiedziane zbrodnie, zakłamane historie rodzinne ciążą nieznośnie na osobach, które z nimi żyją. Napisałem ją, już mając świadomość tego, że sam chcę sobie poradzić z pamięcią o morderstwie, którego dokonał mój dziadek, bo wydanie Żydówki było równoznaczne ze skazaniem jej na śmierć. Na to dziadek świadomie się godził, podejmując taką decyzję. Dlatego pojechałem do Wólki i spotkałem się z ludźmi, którzy go pamiętają i którzy potwierdzili moje przypuszczenia. Dowiedziałem się też, że Żydów z tego terenu Niemcy rozstrzelali w pobliskim lesie w 1943 r.

Spotkał się pan także z ludźmi, których przodkowie zabijali Żydów. Nie miał pan poczucia, że rozmawiając z nimi, rozdrapuje ich skrywane głęboko rany, coś, o czym chcieli zapomnieć?

Oczywiście, że tak. Tym bardziej że są to najczęściej przyzwoici ludzie, którzy nie mają nic wspólnego z tym, co się wydarzyło. Wiedziałem, że oni, poza wyjątkami, nie chcą o tym pamiętać, bo zapomnienie, wyparcie, negacja to są drogi prowadzące do poradzenia sobie z taką sytuacją, ze wstydem, który staje się dominującym uczuciem. Ale z drugiej strony zdawałem sobie sprawę z tego, że życie z taką wiedzą na dłuższą metę jest sytuacją nieznośną psychicznie. Pamiętałem, co zrobiło kłamstwo z moją rodziną. Wiedziałem, że wysiłek, jaki moi bliscy włożyli w to, by nie wyszło ono na jaw, jest nieproporcjonalny do korzyści, które przyniósł, ponieważ te korzyści były bardzo krótkotrwałe. Kiedy więc zaczynałem z tymi ludźmi rozmawiać, widziałem na ich twarzach ulgę. W takim Radziłowie ludzie doskonale wiedzą, że w ich miejscowości jest dół z ciałami zabitych Żydów. Codziennie tam przechodzą, codziennie się konfrontują z tą sytuacją i myślą, że zrobił to ktoś z ich rodziny. Przecież to jest nie do wytrzymania.

Jak to było? Przyjeżdżał pan do tych miejscowości, chodził po domach i pytał, kto tu mordował Żydów? Nie wyrzucali pana za drzwi?

Pewnie, że wyrzucali. Tylko że ja wracałem. Materiał do tej książki zbierałem przez pięć lat, więc przez ten czas mnie poznali, wiedzieli, po co do nich przyjeżdżam. Poza tym nabierali do mnie zaufania, bo od razu mówiłem im, że mój dziadek robił to samo, co ich dziadkowie. To pozwalało budować między nami więź, dzięki której przestawali się wstydzić, że mają przodka-mordercę. Ważne dla nich było też to, że nie jestem Żydem. Nigdy nie zapomnę tych spojrzeń analizujących, czy nie mam przypadkiem semickich rysów. A że mam gębę mocno słowiańską, zdawałem ten test.

To, co pan mówi, jest przerażające. Świadczy o tym, że ludzie ci wciąż są antysemitami.

Tak, antysemityzm na tych terenach cały czas ma się dobrze. Do dzisiaj pamięta się tam o przedwojennym powiedzeniu „Wasze kamienice, nasze ulice”. To było przed wojną hasło Stronnictwa Narodowego, element ich antysemickiej propagandy. Co ciekawe, nie jest ono obecnie wymierzone w Żydów, ale funkcjonuje w odwrotnym kontekście. Teraz mówi się „Nasze kamienice, wasze ulice”, jakby Żydzi chełpili się, podkreślając swoje bogactwo. Ta sytuacja pokazuje, jak zmieniła się narracja. Jak hasła antysemickie zostały przypisane samym Żydom. Słowa te mają usprawiedliwiać ludzi, którzy ich zabijali. Sprawcy twierdzą, że im się to należało, bo byli okropni, wykorzystywali Polaków, dorabiając się na nich majątków. To tak jakby tłumaczyć, że dziewczyna miała krótką spódniczkę i dlatego została zgwałcona. Jest to przenoszenie winy na ofiarę, a zdejmowanie jej ze sprawców. Potomkowie morderców powtarzają te słowa, by nie myśleć o stosach trupów zakopanych w pobliżu ich domów.

Dodajmy, że trupów ludzi, którzy przez wiele lat byli sąsiadami morderców.

To jest właśnie w tym wszystkim najbardziej przerażające. W małych miasteczkach miejscowi zabijali w inny sposób niż robili to Niemcy w obozach koncentracyjnych. Tamte zbrodnie miały charakter „przemysłowy”, te były intymne. Janek znał Icka, którego mordował, Józek Szlomka, którego bił. Franek wiedział, że 2-letnia dziewczynka, której właśnie rozbija główkę, jest córeczką Jankiela, u którego kupował mleko. Ci ludzie mieszkali ze sobą od pokoleń, tylko że w pewnym momencie wszystkie więzi zostały zerwane, doszło do przewartościowania wszelkich norm społecznych.

Ale skąd w Szczuczynie, Radziłowie, Jedwabnem i wielu innych miejscowościach znalazło się aż tylu ludzi, którzy byli w stanie zrobić coś tak strasznego?

Zadziałał tam mechanizm, który jest powtarzany przy okazji każdego ludobójstwa. Zaczyna się od tego, że trzeba zdehumanizować ofiarę, nazwać ją szczurem, robakiem, tyfusem. Jeden z moich rozmówców Kamil Mrozowicz opisał to bardzo trafnym sformułowaniem: trzeba wyjąć ofiarę spod jurysdykcji społeczeństwa. I nie odbywa się to w ciągu paru godzin czy dni. Ten proces miał swoje korzenie w przedwojennej Polsce. Białostocczyzna była bastionem nacjonalistycznej prawicy. Już w 1933 r. w Radziłowie doszło do pogromu. Zaczęło się od pikietowania sklepów żydowskich. Młodzi mężczyźni z pałami i nacjonalistycznymi hasłami na ustach rozbijali na rynku stragany. Jedna kobieta, która przyszła na targ z Jedwabnego, została zabita uderzeniem kłonicy w głowę. Osierociła piątkę dzieci. Ponieważ to były czasy sanacji, która zwalczała endecję, władza wysłała do Radziłowa policję. Zginęło wtedy czterech Polaków.

Jaką rolę odegrał w tym kościół?

Ksiądz Dołęgowski, którego opisuję w książce, odprawił za nich mszę. Podczas niej doszło do manifestacji nacjonalizmu w czystej postaci. Wiem to stąd, że wojewoda białostocki wysyłał sprawozdania do Warszawy, w których opisywał sytuację polityczną na swoim terenie. Wymieniał z nazwiska proboszcza i jego wikariuszy jako ludzi, którzy jawnie wspierali lokalny Obóz Wielkiej Polski, a później Stronnictwo Narodowe, ONR. Zresztą od samego początku lokalny kler był zaangażowany w krzewienie antysemityzmu. Jeden z moich rozmówców twierdzi, że ks. Dołęgowski z Radziłowa dał rozgrzeszenie zabójcom po pogromie. Mam kalendarz po dziadku, w którym podlascy kapłani drukują swoje teksty. To było apogeum antysemityzmu. Jeszcze w 1939 r. wojewoda białostocki alarmował, że nienawiść do Żydów narasta.

Kiedy osiągnęła punkt kulminacyjny?

Na początku lipca 1941 r., kiedy ziemie te opuścili Sowieci, a Niemcy przez nią tylko przechodzili, prąc na wschód i nie zostawiając w tych wsiach żadnej załogi, bo miasteczka i wsie przygraniczne nie miały dla nich strategicznego znaczenia. Polacy i Żydzi byli tu sami i nie mieli nad sobą żadnej władzy. W tej sytuacji miejscowi poczuli się bezkarni. Tak jak w Radziłowie, gdzie przemoc zaczęła się punktowo, od zabijania pojedynczych rodzin, gwałtów na kobietach, pobić, rabunków. To się działo nocami. Za dnia panował spokój, jakby nigdy nic się nie stało. Taka dychotomia dnia i nocy. Jednak sukcesywnie do morderstw zaczęło też dochodzić przy świetle dziennym. A potem nastąpiła kulminacja, spędzenie Żydów na rynek, upokarzanie ich, zmuszanie, by łyżeczkami wyciągali trawę wyrosłą między płytami chodnikowymi. I wtedy, a był to 7 lipca, zjawili się Niemcy. Nie było ich wielu, może kilku. Ktoś z miejscowych zapytał się ich, co się stanie, jak wyrżną Żydów? Oni odpowiedzieli, że mogą to zrobić, bo nazistowskie prawo na to pozwala. Więc pogrom skończył się w płonącej stodole. Tych, którym udało się poukrywać w miasteczku, dobito później.

Nie wszyscy jednak mordowali. Było kilku Sprawiedliwych, którzy ukrywali Żydów.

Oczywiście, ale tych ludzi było naprawdę niewielu. Opowiadam o nich w książce. Na przykład o Annie Wasilewskiej z Trzciannego, która za ukrywanie Żydów została zabita przez partyzantów. Uznano ją za zdrajczynię, osobę, która przyczyniła się do tego, że jacyś Żydzi przeżyli. A przecież należało z nich oczyścić Polskę. Jedną z osób, która nie chciała do tego przykładać ręki, był też leśniczy, który usiłował bronić 20 dziewczyn żydowskich wiezionych na zabicie do lasu nieopodal wsi Bzury. Sprawcy zagrozili mu śmiercią, chcieli wrzucić go do dołu przygotowanego na zwłoki. Przestraszył się i odjechał ze swoim 2-letnim synkiem. Ale każdego roku wracał do tego miejsca i kazał mu pamiętać, gdzie te Żydówki ze Szczuczyna leżą.

Pan zamieścił w książce jedno jedyne zdjęcie. Pokazuje ono młode dziewczyny z wiankami z kwiatów na głowach. Czy to są właśnie te Żydówki, które wtedy tam zabito?

Trudno powiedzieć. W drugim etapie pogromu w Szczuczynie zamordowano około 80. dziewczyn żydowskich. To mogły być one. Dla mnie ta fotografia jest ważna, bo pomogła mi zwizualizować sobie te dziewczyny, nadała ofiarom twarze. Bo one wciąż ich nie mają.

Z pana książki wynika, że zmowa milczenia do dziś panuje na tych terenach.

Dam przykład ze Szczuczyna. Jest tam łąka, która wyrosła na przedwojennym żydowskim cmentarzu. Ponieważ miejscowi byli praktyczni, to właśnie tam zamordowali i pogrzebali dużą część swoich sąsiadów. Wrzucili ich do dołu, którego ślad jest wciąż widoczny. Dzisiejsi mieszkańcy wypasają tam krowy. To znak tego, że panuje zmowa milczenia, udawania, że tam nic nie ma.

Jedna z bohaterek pana książki mówi, że winę dziedziczy się, gdy się milczy.

Milczeniem przykłada się rękę do tego, co wydarzyło się 79 lat temu. To jest pułapka, w której ci ludzie tkwią. Tam powinni być psychologowie, księża i rozmawiać z nimi o tych trudnych sprawach. A ponieważ, jak na razie, nikt tego nie robi, mam nadzieję, że moja książka przyczyni się choć trochę do wyrwania ich z zaklętego kręgu pokoleniowych kłamstw, pokoleniowego milczenia. Jednym z motywów, który mnie pchnął do tego, by pisać o przeszłości mojej rodziny, było to, że trzymając się fałszywej lojalności wobec przodka, nie jestem w stanie zrozumieć jego błędów.

A co by pan dziś powiedział swojemu dziadkowi?

Powiedziałbym mu, że jak byłem małym chłopcem, to uważałem go za fajnego dziadka, ale teraz wiem, że był strasznym draniem. Jestem na niego zły. Ale ponieważ był moim dziadkiem, to staram się niejako w jego zastępstwie opowiedzieć o tym, co zrobił, by nikt więcej nie popełnił jego błędów.

***

Mirosław Tryczyk jest doktorem nauk humanistycznych, filozofem. Przed „Drzazgą” opublikował książkę „Miasta śmierci” również poświęconą mordom Żydów na Podlasiu.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Mirosław Tryczyk: Mój dziadek był odpowiedzialny za śmierć Żydówki - Plus Gazeta Lubuska

Wróć na i.pl Portal i.pl