Gdy moc AC/DC spadła na scenę z kosmosu i muzycy zaczęli występ "Rock Or Bust" stało się jasne, że ta australijska maszyna to wciąż jedna z największych koncertowych kapel w historii rocka. To nie tylko nieprawdopodobna energia, olbrzymie zaangażowanie muzyków i ich nieprzemijająca radość z "uprawiania" rock and rolla, która natychmiast udziela się słuchaczom. To również magia wynikająca z wyciśnięcia kwintesencji tego gatunku i zamienienia jej w niewyobrażalnie ekscytujące doznanie, możliwe do przeżycia tylko podczas obcowania z graniem na żywo. Angus Young i jego towarzysze broni z potęgi prostoty i bezpośredniości uczynili oręż, którym miażdżą z mocą defilady walców drogowych i sprawiają, że ich występy nabierają siły wydarzeń, pełnych najważniejszych znaczeń w życiorysach uczestników koncertu.
Ta zabawa nie byłaby szaleństwem, gdyby muzyce nie towarzyszyło powalające, wybuchowe show. A AC/DC bezczelnie to zapewnia. Z miłości do fanów napychając widowisko elementami wyczekiwanymi, choć w nieco zmienionej formie. Zaczynając od szkolnego mundurka 60-letniego Angusa Younga i jego piekielnych solówek wygrywanych na Gibsonach, przez kaszkiet i charakterystyczny skrzek Briana Johnsona, po fajerwerki, dzwon z logo zespołu wzywający do "Hells Bells", korpulentną damę swobodnych obyczajów mrugającą do widzów i armaty strzelające ku chwale wyznawców rocka.
W szaleństwo rzecz jasna wkręca się Angus i przebiega mini maraton wzdłuż sceny na szczupłych nóżkach, prezentuje słynny "kaczy chód" (ale nie ściąga juz spodni), tarza się w opadającym na scenę i widzów konfetti (ech, kiedyś były to "dolary"), wyrywa z gitar przeszywające dźwięki, wylewa z siebie ostatnie poty, a to co robi ze słuchaczami podczas gigantycznego solo w "Let There Be Rock" (wtedy oprócz sceny wykorzystuje też wybieg w publiczność i wynoszącą go platformę) przejdzie do historii.
AC/DC niczego nie zmienia w swym wizerunku i muzyce, i właśnie za to zespół jest kochany uczuciem bezgranicznym i bezwarunkowym. Okazało to nawet kilka fanek podciągając koszulki, ujrzawszy siebie na telebimach, zapominając jednak, że w rock'n'rollu obowiązuje zdejmowanie również staników...
Angus Young i drużyna (w składzie zmienionym na skutek życiowych konieczności, bo na scenie, obok Johnsona i Cliffa Williamsa, chorego Malcolma Younga zastąpił Stevie Young, a aresztowanego Phila Rudda - Chris Slade) rzucili nam w twarz 20 utworów z upragnionymi "Back In Black", "Dirty Deeds Done Dirt Cheap", "Thunderstruck", "High Voltage", "Rock'n'Roll Train" w zestawie. Były fenomenalne wykonania z publicznością "You Shook Me All Night Long" i "T.N.T" oraz "Highway to Hell" z wyjeżdżającym z piekieł Angusem z rogami i "For Those About To Rock (We Salute You)" na bis. Rockowa bomba!
I tylko... Kolejny raz okazało się, że "Narodowy" nie jest przystosowany do muzyki i na tym obiekcie dokonywane jest na niej morderstwo. Po zamknięciu dachu wrzucono nas do dudniącego słoika. Może tam też należałoby wrzucić pomysły organizowania występów kolejnych legend w tym miejscu? Stadionie Śląski wróć!
P.S.
Jako support wystąpił znakomity amerykański kwartet Vintage Trouble. Warto ich "wyguglać" i pilnować...