Maciej Orłoś napisał "Tajemnicze przygody Kubusia" i "Tajemnicze przygody Meli" dla swoich dzieci: 8-letniego dziś Kuby i 5-letniej Meli. Wszystko zaczęło się od bajek, które opowiadał co wieczór.
Maciej Orłoś ma dzień wypełniony od rana do nocy. Po śniadaniu zawozi Kubę do szkoły, a Melę do przedszkola, sam jedzie do telewizyjnej Jedynki, gdzie przygotowuje się do "Teleexpressu". Jego żona Joanna Twardowska, muzykolożka, pracuje w swojej firmie PR. Spotkają się wszyscy dopiero wieczorem, a czekają jeszcze obowiązki domowe. Na bycie razem zostają 3, 4 godziny dziennie - wylicza Maciej Orłoś.
A dzieci najchętniej nie robiłyby nic poza oglądaniem bajek i graniem na komputerze. Dlatego czytam im książki. To najlepszy sposób na odciągnięcie ich od komputera. Zacząłem od "Kubusia Puchatka", było też dużo polskich autorów. Ale zauważyłem, że najbardziej lubią historie, które wymyślałem. "Dawno, dawno temu..." i dalej to, co przyniosła wyobraźnia. Kiedy tych historii uzbierało się dużo, pomyślałem, że potrafię tworzyć opowieści. I że mam materiał na książkę. Tak powstały "Tajemnicze przygody Kubusia". Maciej Orłoś opisał w nich przygody synka.
Kiedy Kuba miał 3 lata, tak jak bohater książki, lubił chodzić do zoo. Leżał też w szpitalu obok dziewczynki, której nikt nie odwiedzał. Bohaterka "Tajemniczych przygód Meli" to z kolei wulkan energii ze skłonnością do rządzenia. Tak jak najmłodsza, 5-letnia córeczka Macieja Orłosia. Kiedyś prawdziwa Melania oglądała telewizję, a gdy ojciec przełączył na inny kanał, nie ustąpiła: "Tatusiu, dzieci mają oglądać to, co chcą dzieci, a nie to, co chcą rodzice. Tak?". A on na to: "No, niekoniecznie". Na to Mela: "Musisz zapamiętać, dzieci mają oglądać to, co dzieci chcą. Tak?". Dopiero kiedy przyznał jej rację, wyszła z pokoju.
Maciej Orłoś pamięta z dzieciństwa stukot maszyny do pisania. Jego ojciec Kazimierz Orłoś pisał bez przerwy. A później na głos czytał rodzinie fragmenty swoich książek. Maciej zapamiętał też, że pisanie to zawód wysokiego ryzyka. W czasach komunistycznych jego ojciec znalazł się na liście pisarzy zabronionych przez cenzurę. A kiedy po zmianie ustroju mógł wreszcie wydawać książki, jego pracy towarzyszył niepokój: jak czytelnicy przyjmą książkę, czy się sprzeda? Stabilizację w rodzinie wprowadzała na szczęście mama Teresa, projektantka ogrodów, z etatem w warszawskiej zieleni miejskiej. Dlatego sam pisarzem nigdy być nie chciał.
Pisarz musi mieć wyobraźnię, talent i przede wszystkim coś do powiedzenia, jaki rodzaj życiowej dojrzałość - mówi Maciej Orłoś. Jego pisarska dojrzałość przyszła z dojrzałym ojcostwem, narodzinami trzeciego dziecka - Kuby. Kiedy rodziły się moje starsze dzieci, z poprzedniego małżeństwa, nie byłem jeszcze na tym etapie życia. Nie myślałem o pisaniu dla nich książki. Cały czas wypełniała mi telewizja. Skupiałem się na sobie, na wypracowaniu pozycji zawodowej. Teraz mam w życiu więcej przestrzeni dla rodziny, moje ojcostwo jest dojrzałe i uważne. Wiem, co przeżywają moje dzieci, i staram się, żeby to trafiło do książek. Bo piszę je przede wszystkim dla nich - mówi Maciej Orłoś.
Melania była pierwszym recenzentem "Tajemniczych przygód Meli". Spojrzała na okładkę, na której widać roześmianą rudą dziewczynkę z fryzurą na pazia i krasnoludkiem na głowie, narysowaną przez Jonę Jung, i powiedziała: "Tata, ale ja mam przecież dłuższe włosy". I to był jej cały komentarz. Popularność ani Kuby, ani Meli nie interesuje. "To dorośli są łasi na oklaski, dzieci mają swój Świat. Od spotkań autorskich ważniejsze i ciekawsze są dla nich zabawy - śmieje się Maciej Orłoś.
Ale i Kuba, i Mela chętnie wracają do książek o swoich przygodach. Ulubiona historia Meli to ta o trzech smoczkach, które przyśniły się dziewczynce, prosząc ją, żeby je odstawiła na półkę, bo są zmęczone ciągłym ssaniem. Jeden z nich, o imieniu Feluś, sepleni, co zawsze śmieszy dzieci. - Dzieci to bardzo wymagający czytelnicy. Bardzo się bałem pierwszych spotkań autorskich. Wyobrażałem sobie, jaki harmider może zrobić grupa znudzonych maluchów. Jeli opowiadania ich nie zaciekawią, to nie będą udawały zainteresowania, bo tak wypada. Ale moi czytelnicy polubili przygody Kuby i Mel - mówi.
W rodzinie Orłosiów Tajemnicze przygody... nie są pierwszymi książkami napisanymi specjalnie dla swoich dzieci. Ewa Kołaczkowska, ciocia Teresy Orłoś, z którą mieszkała ona w majątku na Lubelszczyźnie, napisała książki dla swojego syna i właśnie dla niej. Po jednym egzemplarzu dla każdego dziecka, z odręcznie zrobionymi ilustracjami. Po wojnie rodzina straciła cały majątek, ale książka przetrwała. Jest najcenniejszą pamiątką. - Dla mnie, a na co dzień borykam się z ulotną materią newsów, książka to też coś trwałego. Coś, co zostanie po mnie i co zostanie z dzieciństwa moich dzieci - mówi Maciej Orłoś.
Wycieczka w wyobraźnię
Magdalena Beyer w "Szczurku Du" opisała przygody syna, 2-letniego Władusia, i jego szarobłękitnego szczura. Pluszak ma już swój fanklub, a autorka przygotowuje drugą część książki.
Magda Beyer skończyła malarstwo na gdańskiej ASP. Oboje z mężem wiele lat prowadzili życie młodych pracoholików z branży reklamowej: długie godziny w firmie, a później intensywne życie towarzyskie. Rodzicielstwo wciąż odkładali, bo bali się, że dziecko zamknie ich w domu. A jeszcze tyle podróży w planie: do Australii, Kanady.
Właduś urodził się, kiedy Magda Beyer skończyła 36 lat. - Teraz już wiem, że to udaje się pogodzić. Podróżujemy z dzieckiem, byliśmy we Włoszech, w Wielkiej Brytanii. Założyłam firmę kosmetyczną, biuro prowadzę blisko domu. Może pracuję wolniej, ale życie bez Władka byłoby puste. To on przywrócił mi dziecięcą wyobraźnię i dla niego napisałam "Szczurka Du", moją pierwszą książkę - mówi Magda Beyer. Wszystko zaczęło się od obserwacji. Zauważyła, że synek do zabawy nie potrzebuje coraz to nowych gadżetów. Zamiast kolejnego samochodzika brał patyk od lizaka i wokół niego budował nowy świat. - Dzieci otwierają nam pamięć własnego dzieciństwa Dorośli tracą fantazję, bo chcą być rozsądni i praktyczni. Kiedy wsłuchałam się w ten dziecięcy świat, pomyślałam, że warto go opisać - mówi Magda Beyer.
Właduś lubi słodycze i żeby dostać jeszcze jednego lizaka, używa różnych sztuczek. Otwiera szufladę i mówi: "To jest lizaczek, którego zjem jutro, bo będzie już nowy dzień. Położę go tylko tutaj na szafce, żeby go widzieć". Za godzinę prosi: "Mamo, wiem, że zjadłem już dużo słodyczy, ale będę oglądał bajkę, a lizaczek niech leży koło mnie". I w końcu lizak ląduje w jego buzi. Magda też była kiedyś łasuchem i tak jak dziś Właduś używała sztuczek, żeby zmiękczyć dorosłych. U wujostwa, żeby dostać jeszcze jedną porcję słodyczy, tańczyła pod szafą z łakociami. I wujek w końcu otwierał "skarbiec".
- Patrząc na Władka, zobaczyłam, jak cenne jest pielęgnowanie w sobie dziecka. Wyobraźni, spontaniczności - mówi Magda Beyer. Najwięcej przygód Właduś przeżył ze swoim pluszowym szczurkiem. W rodzinie znalazł się on przypadkiem. Na zakupach w supermarkecie rodzice wrzucili go po prostu do koszyka. - Kiedy Właduś dostał maskotkę, miał pół roku. Pokazywał ją wtedy paluszkiem i wołał "du". To było jego pierwsze słowo. Nawet "mama" powiedział później - wspomina Magda Beyer.
Władek nosił szczurka Du w zębach, zakopywał w piasku, kąpał, suszył suszarką. Do dziś - Władek ma już 3, 5 roku - nigdzie się bez niego nie rusza. Rodzice, patrząc, jak bardzo jest przywiązany do zniszczonej już maskotki, kupili na zapas identyczną. I przydała się. Kiedyś Władek zgubił Du na wycieczce we Włoszech. Na szczęście w walizce czekał zapasowy! Powiedzieli więc synkowi, że Du nie zginął, tylko pobiegł do hotelu i już na nich czeka... - Ale nawet nam było przykro. Jakbyśmy stracili przyjaciela - mówi Magda Beyer.
Po powrocie kupili od razu osiem. I schowali do szafy. Władek je kiedyś znalazł i... ucieszył się, że zamieszkała z nim szczurza rodzina. - Przed snem w łóżeczku syna muszą znaleźć się wszystkie szczurki. Władek je rozpoznaje po stopniu zużycia. Jeden ma zużyte ząbki, inny wytarte wąsy - mówi Magda Beyer. Mama i tata cały czas fotografowali Władka. A że on nie rozstawał się ze szczurkiem, gromadziło się coraz więcej zdjęć syna i jego ulubieńca. Kiedyś wpadli na pomysł, że można z nich ułożyć historię przyjaźni chłopca i pluszaka. Wystarczy opisać fotografie, np: "To właśnie szczurek Du, czarne za nim to ciemna noc! Brrr!". Albo: :Szczurek Du z natury jest romantykiem" - i na zdjęciu widać pluszaka z nosem w kwiatach.
- Na początku wydawało się nam, że ten rodzaj humoru spodoba się raczej rodzicom. Bo oni wiedzą, co dziecko może wyczyniać z zabawkami. Władek na przykład zamykał Du w lodówce, bo tam jest dużo jedzenia. Gdy książka trafiła do rąk dzieci, okazało się, że dla nich też jest zabawna. Dzisiaj powstał już nawet fanklub Du - opowiada Magda Beyer. Dlatego przygotowuje drugą część przygód Władka i jego zabawki. A Władek? Od czytania o swoich przygodach woli teraz zabawę robotami.
Z życia bohatera lektur
Beata Wróblewska opisała dzieciństwo swoich dwóch córek, dziś już 21-letniej Marysi i 12-letniej Ani, w "Małgosi z Leśnej Podkowy". Młodsza córka miała tę ksiśżkę w lekturach szkolnych. Ale nie chciała jej czytać.
Pisarka, która mieszka w Leśnej Podkowie pod Warszawą, na spotkanie ze mną przychodzi w niebieskiej tunice i czerwonych kolczykach w kształcie truskawek. Jak sama mówi, pisarzom wolno więcej, trochę jak wariatom. Beata Wróblewska jest także nauczycielką w miejscowym liceum. Ale na wywiadówkach nie pojawia się w żakietach, a do szkoły jeździ na starym rowerze.
Kiedy w 1995 roku urodziła się Ania, Beata z mężem Bogdanem Wróblewskim postanowili, że ona zajmie się dziećmi, a żyć będą z jego dziennikarskiej pensji. Nie czuła, że coś traci. Lubi życie rodzinne. I jeszcze spacery po okolicznych lasach, czytanie książek, zakupy na targu w Milanówku. - Zostając z córkami, zyskałam czas. Zaczęłam żyć wolniej, nawet oglądanie z dziećmi przydrożnych kamieni stało się przygodą. Pisałam wtedy felietony o rodzinie do pisma "Dziecko". Żeby pisać, trzeba być uważnym obserwatorem, a to trudne, gdy żyje się w pędzie. Gdy wróciłam do pracy w szkole, czas znów zaczął galopować. Teraz trudniej mi się zabrać do pisania - mówi Beata Wróblewska.
Kiedy patrzyła, jak rosną jej córki, myślała: "Jaka szkoda, że dzieciństwo tak szybko mija". Wspomina, jak kilka lat temu malutka Ania podczas rodzinnej wyprawy do Skandynawii biegała wzdłuż jeziora i bawiła się w wypełnionych wodą zagłębieniach w skałach. Na pytanie: - Aniu, co robisz?-, odpowiadała: "Oglądam padołki". - A co to są padołki?. "Zawsze jak je widzę, to tak nazywam". Takie obrazki aż prosiły się o zapisanie. Albo "trzęsiony" Marysi, których znaczenia do dziś nie rozszyfrowała. Te anegdoty trafiły do pierwszej książki dla młodzieży "Małgosi z Leśnej Podkowy".
W "Królewnie absurdu" znalazła się z kolei historia o wężu. Kiedyś 5-letnia Ania nie mogła zasnąć i przyszła do łóżka mamy z kawałkiem żółtego sera. Zapytała: - Mamo, czy węże jedzą ser?. - Nie, raczej jakieś mniejsze stworzenia. A na to Ania: - A jakby to były węże pluszowe i na baterie?. - I cały ten dziecięcy świat miał za chwilę zniknąć. Wtedy narodziło się we mnie pragnienie, by zatrzymać czas. Gdyby nie te lata spędzone z dziećmi, nigdy nie stałabym się pisarką - mówi Beata Wróblewska.
Bohaterka "Małgosi z Leśnej Podkowy" jest inteligentną, wrażliwą nastolatką z tysiącem życiowych dylematów. Taką jak Marysia. Rozważa, czy mama kocha tylko jej młodszą siostrę Bubę (tak jak Marysia przeżywała pojawienie się Ani), wstydzi się samochodu rodziców (rozklekotany maluch) i zachowania nieco zwariowanej mamy nauczycielki. Marzy też o modnym plecaku. Ale ma kochających rodziców, którzy zawsze potrafią odpowiedzieć na wszystkie jej pytania.
Krytycy zarzucali, że "Małgosia z Leśnej Podkowy" to wyidealizowany obraz rodziny. Nie porusza problemów nastolatków. Beata Wróblewska ma na to prostą odpowiedź: - Nie wszyscy rodzice są potworami, które piją i biją dzieci. Życie rodzinne jest trudne, bo to przestrzeń, gdzie spotykają się osoby o różnych charakterach, ale jednocześnie może to być dobre miejsce, z którego ludzie czerpią siłę. Taka jest przecież nasza rodzina.
Kiedy "Małgosia z Leśnej Podkowy" ukazała się drukiem, Marysia miała 17 lat i dystans do siebie z przeszłości. Była już kimś innym niż literacka Małgosia. Ale gdy książka weszła do kanonu lektur szkolnych, Ania miała 8 lat. Jej koledzy od razu się domyślili, że w Małgosi jest Zosią-Bubą. Wszyscy pytali: "A czy rzeczywiście, tak jak w jednym z rozdziałów, weszłaś do pralki?". - Dorośli rozumieją, że na książkę składa się wiele zdarzeń z życia rodziny, ale także przygód przyjaciół, obserwacji i literackiej fikcji. Dla dzieci to już nie jest takie proste - mówi Beata Wróblewska.
Ania nigdy nie przeczytała "Małgosi z Leśnej Podkowy". O książce mówi z nonszalancją, jakby jej nie obchodziła. Tłumaczy, że nawet próbowała czytać, ale zna te historie lepiej z własnego życia, dlatego "nie były dla niej ciekawe".
- Kiedy dzieci w klasie czytają o przygodach Zosi-Buby, ale też potknięciach, Ania odbiera to jako wkraczanie w jej intymność. Rówieśnicy zobaczyli nasze domowe życie. Córka ma 12 lat i potrzebuje jeszcze czasu, żeby nabrać dystansu do siebie z dzieciństwa, a tym samym i do książki - tłumaczy córkę Beata Wróblewska. Nawet gdy później autorka nie pisała o rodzinie, i tak portretowała swoje dzieci. Bo rodzina to dla niej najlepsze pole do obserwacji. - Nie mogę uwolnić się od pewnych typów psychologicznych. W "Jabłku Apolejki" (historia o autystycznym chłopcu) jedna z bohaterek jest spokojna, wrażliwa, zrównoważona, zupełnie jak Marysia, a druga pogodna, uśmiechnięta, z dozą szaleństwa w oczach, jak Anka - przyznaje autorka.