Cztery dni temu obchodziliśmy Dzień Mężczyzny. Jeśliby zrobić ankietę wśród Polek, którego aktora znad Wisły uważają za najbardziej zabójczego twardziela, na pewno wiele z nich wymieniłoby Bogusława Lindę. Role w filmach Kieślowskiego, Holland i Wajdy, a potem u Pasikowskiego i Vegi sprawiły, że od kilku dekad jest on symbolem męskości w polskim kinie. Co ciekawe – aktor nigdy nie lubił grać w scenach łóżkowych i paradować nago na ekranie.
- Nigdy całkowicie się nie obnażyłem. Zdarzało się, że biegałem z gołym tyłkiem, ale przyrodzenia nie pokazywałem. Kiedy zacząłem grać, to miałem już dzieci i byłem świadomy, że one będą to kiedyś oglądały – tłumaczy w „Gali”.
Urodził się i wychował w Toruniu za czasów peerelowskiej szarzyzny. Jego ojciec zaliczył w czasie wojny najpierw niemiecki, a potem rosyjski obóz. Nic dziwnego, że po okupacji chciał za wszelką cenę żyć dostatniej. Wstąpił do partii i z czasem zostałem dyrektorem banku. Niestety: komuniści przetrącili mu charakter i nigdy nie był szczęśliwy. Swojego syna jednak też namawiał do konformizmu. Dlatego od małego Boguś był wobec niego w kontrze. I najlepiej wspomina z dzieciństwa pobyt u dziadków.
- Pamiętam placki ziemniaczane posypywane cukrem u babci, pieczone ziemniaki z blachy. Jak były z okrasą, to już było super. Pamiętam dom moich dziadków w Bydgoszczy, al. 1 Maja 11, gdzie mieszkałem, gdzie biegaliśmy z chłopakami z podwórka po zarośniętych drzewami dachach kamienic, i zapach szczyn w bramie. Nieodłączny – uśmiecha się rozmawiając z „Newsweekiem”.
Mały Boguś już we wczesnym dzieciństwie poznał smak adrenaliny. Kiedy wyjeżdżał na wieś do drugich dziadków, lubił z kolegą wdrapywać się na pozostałości po wieżach pożarniczych i... skakać na piasek. W Toruniu miał inną ulubioną zabawę: wchodził z kumplem na rusztowania stojące przy blokach i potem zjeżdżał po dachu i rynnie, zaglądając przy okazji do okien mieszkających tam rodzin. Wszystko to sprawiało, że kiedy przyszło co do wyboru zawodu, machnął ręką na medycynę, którą sugerował mu ojciec, a zamiast tego postawił na niepewną przyszłość aktora.
- Wydawało mi się, że ten zawód niesie za sobą same przyjemności: kobiety, wino, śpiew, dodajmy jeszcze kwiaty… Nic więcej. Wtedy myślałem, że człowiek, który kończy szkołę aktorską, siłą rzeczy staje się sławny. Wydawało mi się, że będę tak jak Zapasiewicz, Łapicki, Olbrychski czy Cybulski - zapamiętany - wspomina w serwisie Anywhere.
Studia w Krakowie pokazały, że ma nieustępliwy charakter. Trzykrotnie próbowano go usunąć z uczelni za brak umiejętności wokalnych – ale za każdym razem udało mu się zaliczyć zajęcia ze śpiewu. Zadebiutował w nobliwym Starym Teatrze, grając młodego oficera w „Warszawiance”. Wystrojono go w gruby mundur z sukna strażackiego, co sprawiło, że pół godziny później myślał, że oszaleje z gorąca. Nie podobały mu się też techniki aktorskiego, które wpajano mu w podwawelskiej szkole. Dlatego, kiedy Agnieszka Holland zaproponowała mu rolę w „Gorączce”, postanowił zagrać po swojemu.
- Zaproponowałem pewien sposób interpretacji roli, na co Agnieszka pozwoliła. Operator mówił, że tak nie wolno grać. Agnieszka odpowiadała: „Niech sobie tak pogra, zobaczymy, co z tego wyniknie”. Teraz taki sposób grania jest już normalny, bo nauczyliśmy się amerykańskiego interpretowania roli, ale wtedy nasze „amerykańskie” granie najłatwiej było zauważyć w kryminalnych spektaklach telewizyjnych „Kobra” czy w „Stawce większej niż życie” – opowiada w „Zwierciadle”.
Amerykański sposób gry Lindy od razu wpadł w oko najlepszym polskim reżyserom. Dzięki temu aktor zagrał w „Kobiecie samotnej” (1981) Agnieszki Holland, w „Człowieku z żelaza” Andrzeja Wajdy, w „Przypadku” Krzysztofa Kieślowskiego (1981) i „Matce Królów” Janusza Zaorskiego (1982). Niestety: wszystkie te filmu zostały wstrzymane przez komunistyczną cenzurę i odłożone na półkę. To sprawiło, że aktor musiał szukać pracy za granicą.
- Były nielegalne projekcje dla reżyserów, krytyków, aktorów. Dzięki temu dostawałem propozycje od reżyserów, którzy również robili filmy na półki. Dostawałem propozycje grania w różnych krajach, wprawdzie nie dostałem paszportu do różnych krajów, ale na Węgry mogłem pojechać. Z polecenia Agnieszki Holland wpadłem w ręce dysydenta węgierskiego, reżysera, z którym zrobiłem bardzo mocny politycznie film. Potem nakręciłem sześć czy dziesięć kolejnych i stałem się jednym z głównych węgierskich aktorów – mówi w serwisie Anywhere.
„Danton” Andrzeja Wajdy z jego udział stał się wydarzeniem we Francji. To sprawiło, że Linda zaczął dostawać propozycje ról z Zachodu. Miał już zagrać w „Wyborze Zofii” obok Meryl Streep, ale ostrzeżono go, że film będzie miał antypolską wymowę. Sam Wajda zasugerował, że powinien odrzucić tę rolę. Tak się też stało – i w zamian Linda dostał angaż u Wajdy w „Miłości w Niemczech”. Kiedy aktor zgłosił się po paszport, by polecieć do RFN, dostał usłyszał ultimatum: będzie mógł wyjechać za granicę, jeśli zacznie donosić na Wajdę. Oczywiście odmówił – i nie poleciał do Niemiec.
Prawdziwą sławę zdobył dopiero po upadku Peerelu. Dzięki występowi najpierw w „Krollu”, a potem w „Psach” Władysława Pasikowskiego stał się idolem młodych Polaków. Tak mocno wszedł w swoją rolę twardego eks-milicjanta Franza Maurera, że widzowie zaczęli utożsamiać go z granymi postaciami.
- Mieszkam koło Pruszkowa, znam trochę środowisko policyjno-mafijne. Bo to jest jedno środowisko. Kiedyś z Jackiem Skalskim zrobiłem film o mafii pruszkowskiej. Potem chłopcy przychodzili do mnie i pytali, gdzie mieszka reżyser, bo chcieliby z nim porozmawiać. Pamiętam, jak jeden tłumaczył mi, że nigdy nie przypalał żelazkiem, tak jak to zostało pokazane w filmie, że to nie jest prawda. Pogadaliśmy o tym i rozdzieliliśmy kino od rzeczywistości – wspomina w Wirtualnej Polsce.
Kolejne role w filmach Władysława Pasikowskiego sprawiły, że stał się jednym z najbogatszych aktorów w Polsce. Zaczął więc żyć z rozmachem: taśmowo kupował najpierw zapalniczki (do kiedy nie rzucił palenia), a potem – buty (bo po Peerelu został mu uraz do polskiego obuwia). Potem zaczął szukać męskich przygód w Afryce i w Azji. Wyjeżdżał z kolegami – i próbował różnych sportów ekstremalnych, by poczuć tę samą adrenalinę, co w dzieciństwie, gdy chodził po rusztowaniach.
- Dostałem pieniądze z drugiego programu Telewizji Polskiej na zrobienie cyklu poświęconego propagowaniu turystyki ekstremalnej. I zwiedziliśmy cały świat! Miałem świetną ekipę zapaleńców - samych komandosów i górali, ratowników TOPR, wspaniałych operatorów i dźwiękowców. Co to było za przeżycie. Trzynaście dyscyplin! Jechaliśmy tam w ogóle bez żadnej dokumentacji i mieliśmy trochę przygód. Ja miałem naderwane mięśnie brzucha i rozwaloną kostkę, szef TOPR-u Robert Janik złamał kręgosłup, a operator i dźwiękowiec połamali poważnie nogi. I wszyscy byli jakoś poranieni, to była naprawdę męska przygoda – podkreśla w „Twoim Stylu”.
