Opozycja jest gotowa do współpracy z Jarosławem Gowinem i jego porozumieniem, by zablokować koronawirusowe wybory prezydenckie i być może pozbawić PiS większości parlamentarnej. Gowin miałby za to dostać stanowisko marszałka Sejmu i odpuszczenie grzechów z ostatnich 5 lat, nie licząc widoków na funkcje (także te najważniejsze) w ewentualnym opozycyjnym rządzie dla siebie i swoich ludzi. Tymczasem najbardziej wpływowi politycy PiS obiecują złote góry posłom Gowina. Porozumienie rzeczywiście decyduje o większości parlamentarnej Zjednoczonej Prawicy - by ją utrzymać w przypadku zmiany frontu przez Jarosława Gowina, PiS musiałoby zatrzymać po swojej stronie nawet aż 14 z 18 posłów tego ugrupowania. Tę liczbę można nieco zmniejszyć pozyskując posłów z Konfederacji lub PSL - o co PiS również w tej chwili intensywnie zabiega. Niemniej jak dotąd los koalicji rządzącej pozostaje w rękach Jarosława Gowina.
PiS niezmiennie prze do przeprowadzenia wyborów prezydenckich jeszcze podczas epidemii - wszystkie sondaże wskazują bowiem, że przy żenująco niskiej frekwencji wygrałby je wówczas Andrzej Duda - w domach zostaliby bowiem przede wszystkim wyborcy opozycji. Partia rządząca na tyle obawiała się epidemicznych konsekwencji przeprowadzenia wyborów w sposób bezpośredni, że przygotowała w ostatniej chwil projekt ustawy o głosowaniu korespondencyjnym. Teraz, na dwa tygodnie przed terminem rozpisanych wyborów, ustawa wciąż jest w Senacie.
Tymczasem opozycja intensywnie pracuje nad politycznym planem, który miałby nie tylko zablokować dalsze prace nad głosowaniem korespondencyjnym, ale i podważyć sejmową większość PiS - być może w konsekwencji doprowadzając do utraty przez tę partię władzy.
Kluczem do tego mieliby być Jarosław Gowin i posłowie (przynajmniej ich część) jego Porozumienia. W tej kadencji partia Gowina ma w Sejmie aż 18 posłów. To bardzo dużo - zważywszy, że Zjednoczona Prawica ma łącznie tylko o 4 posłów więcej niż wynosi próg większości sejmowej.
Z powodu swego sprzeciwu wobec wyborów w maju, Gowin podał się do dymisji ze stanowiska wicepremiera i ministra nauki, jednocześnie ogłaszając, że Porozumienie pozostaje częścią koalicji rządzącej. Fotel wicepremiera zajęła po nim Jadwiga Emilewicz z jego partii. Sam Gowin zgłosił projekt zmian w konstywucji, które wydłużałyby kadencję prezydenta do 7 lat. Pozwoliłoby to na odłożenie wyborów o całe dwa lata - co przez komentatorów od lewa do prawa dość zgodnie zostało uznane za propozycję korzystną z punktu widzenia PiS. Wybory nie odbyłyby się wprawdzie w terminie, który gwarantowałby Dudzie wygraną, nie przeprowadzano by ich jednak tuż po zakończeniu epidemii - co mogłoby zakończyć się jego kompletną klęską. Zaczął się już kryzys gospodarczy, który może przybrać katastrofalne rozmiary - to również nie premiowałoby w perspektywie najbliższych miesięcy kandydata rządzącej partii. Za dwa lata - to co innego, wtedy sytuacja może być już unormowana.
Na żadne zmiany w konstytucji we współpracy z PiS nie chce się jednak z oczywistych względów zgodzić opozycja. Nic w tym dziwnego - w oczach jej wyborców całkowicie podważałoby to wiarygodność polityków głosujących ramię w ramię z partią rządzącą.
Gowin tymczasem uważa - w zgodzie zresztą z większością epidemiologów - że najbliższy możliwy termin, w którym mogłyby się odbyć wybory korespondencyjne, to połowa sierpnia. Dopiero wtedy „ byłyby one bezpieczne dla zdrowia i życia Polaków” mówił przed nieco ponad tygodniem. Szef Porozumienia tłumaczy, że ten czas starczyłby na przygotowanie wyborów korespondencyjnych odpowiednio starannie i na przyzwyczajenie wyborców do nowych reguł.
PiS nie przyjmuje argumentacji Gowina. Tymczasem szefowi Porozumienia swoją ofertę przedstawiła opozycja.
W tym tygodniu do Sejmu miałby trafić wniosek o wybór nowego marszałka Sejmu w miejsce Elżbiety Witek z PiS. Opozycja zgłosiłaby kandydaturę Jarosława Gowina - jego wybór mialby zaś nastąpić głosami wszystkich partii opozycyjnych, wliczając Konfederację i oczywiście Porozumienia. Taki egzotyczny sojusz dawałby łącznie aż 245 głosów w Sejmie. Gdyby to się udało, większość sejmowa Zjednoczonej Prawicy zostałaby złamana. Obejmując funkcję marszałka Sejmu, Gowin zostałby jednocześnie pełniącym obowiązki prezydenta, gdyby wyborów nie udało się zorganizować, a kadencja Andrzeja Dudy wygasła.
Kolejną kwestią, w której opozycja chce współpracować z Porozumieniem jest oczywiście sprawa ustawy o wyborach korespondencyjnych, która procedowana jest w senacie.
Opozycja ma tu dwie możliwości. Najbardziej oczywistym wyjściem jest odrzucenie przez Senat całości ustawy - następnie wróciłaby ona do Sejmu, gdzie musiałaby zostać ponownie przegłosowana - również w całości. Wtedy głosy posłów Porozumienia miałyby przeważyć szalę. Dwóch senatorów, których ma Porozumienie, przesądziłoby natomiast sprawę jeszcze w Senacie (gdzie opozycja ma obecnie bardzo kruchą przewagę).
W drugiej wersji opozycja i Porozumienie miałyby wprowadzić do ustawy w Senacie całą serię poprawek - następnie w Sejmie miałyby one zostać przyjęte. To jednak operacja bardziej skomplikowana logistycznie - pamiętajmy, że mówimy o konieczności współpracy wszystkich ugrupowań opozycji i Porozumienia.
Jeśli Gowin przyjmie ofertę propozycji, wybory w maju się nie odbędą, a władza PiS zawiśnie na włosku. Zupełnie otwarte jest pytanie o to, jak na coś takiego zareaguje Jarosław Kaczyński, czy PiS zgodziłby się na rolę zakładnika Gowina i Porozumienia i jak długo by w niej wytrzymał. Czy koalicja zostałaby zerwana a rząd Mateusza Morawieckiego funkcjonowałby jako gabinet mniejszościowy? A może opozycja usiłowałaby sformować własny rząd w oparciu o koalicję od Lewicy po Konfederację?
Scenariusz, w którym rosnące frustracje lub ambicje koalicjantów PiS mogłyby doprowadzić do rozpadu Zjednoczonej Prawicy, znajdował się od 2015 roku w stałym repertuarze publicystycznych wizji ewentualnej dekompozycji obozu władzy. Nie ma w tym nic dziwnego, w analizie politycznej zawsze sporą rolę odgrywały analogie - właśnie tak przecież PiS stracił władzę w 2007 roku a następnie partia zaliczyła jeszcze rozłamy - dwa poważne i jeden raczej kieszonkowy. Sprawca jednego z tych rozłamów - Zbigniew Ziobro - jest dziś liderem koalicyjnej wobec PiS Solidarnej Polski, zaś drugim koalicyjnym ugrupowaniem (ideologicznie zbliżonym do nieistniejącej już rozłamowej partii Polska Jest Najważniejsza) kieruje Jarosław Gowin, który swego czasu z hukiem pożegnał się z Platformą, wcześniej próbując przejąć nad nią władzę. Snuto więc liczne wizje albo Ziobry, który wysadzałby obóz władzy od środka, albo Gowina, który zmieniłby front w najmniej spodziewanym przez PiS momencie.
Te scenariusze przez ostatnie lata miały w wydaniu publicystów kibicujących opozycji wyłącznie życzeniowy charakter - tym bardziej, że w poprzedniej kadencji partie Ziobry i Gowina były zbyt słabe, by móc samodzielnie decydować o kształcie koalicji. Od 2015 roku do dziś nigdy jeszcze nie mieliśmy do czynienia z sytuacją, w której takie wizje mogłyby się ziścić. Dziś jednak warunki do tego zaistniały. Los całego obozu władzy rzeczywiście zależy od decyzji Gowina.
