Okrągłe stoliki, kanapy, fotele, albo krzesła - także na podwyższeniu, które zwykle pełni rolę sceny. Artyści (a właściwie - artystki, jedynie przy fortepianie maestro- Michał Kryworuczko) krążą podekscytowane wokół gości. Za chwilę zacznie się wyjątkowy wieczór - pełen muzyki, ploteczek, zabaw, wspólnych śpiewów, tańca. Nastrój udziela się publiczności - nieco zaskoczonej, ale szybko poddającej się atmosferze. Tak wyglądał początek premiery spektaklu teatralno-muzycznego "Czekając na Chopina" w reżyserii Michała Znanieckiego. Światowego formatu reżyser, którego opera "Romeo i Julia" Ch. Gounoda zdobyła w tym roku Złotą Maskę dla najlepszego spektaklu 2017 roku w województwie śląskim, tym razem pozwala sobie w Operze Śląskiej na eksperyment. Powiedzmy sobie szczerze - ryzykowny.
A chodzi o zatarcie granicy między artystami i widownią. A nie jest to widownia choćby włoska, gdzie przy takim temperamencie i oswojeniu ze sztuką, niewiele potrzeba do łamania granic. Widownia w Bytomiu jest na pewno bardziej powściągliwa, niepewna. Ale...dająca się skusić zaproszeniu do spontanicznego kontaktu ze sztuką. Chociaż jest tu oczywiście scenariusz (oparty na słowie pisanym z tej epoki - listach, notatkach, pamiętnikach, wspomnieniach, m.in. George Sand), to tak naprawdę, nie sposób uniknąć pewnej (zamierzonej) improwizacji, spontaniczności. Już na początku - konsternacja. George Sand przypomina, że mistrz Chopin, nienawidził koncertów. Zgadzał się grać przy publiczności liczącej maksimum 150 osób. Czy na sali jest tyle?
- Poświęciłby się pan dla sztuki i w razie potrzeby opuścił salę? - pada dramatyczne pytanie w kierunku jednego z zaskoczonych widzów...Na szczęście takiej potrzeby nie było.
Jesteśmy więc w salonie. Słuchamy opowieści o Chopinie, widzimy egzaltowane uczennice. To wyzwanie mocno aktorskie dla tych, które widzimy zwykle w posągowych, dramatycznych ariach). Być może dlatego ta egzaltacja momentami wydaje się być nieco przerysowana...ale jeśli porównamy to z zachowaniem współczesnych fanek na koncertach idoli...
Trwamy w oczekiwaniu na przybycie artysty. Ale nie jest to trwanie bierne. Razem z artystkami śpiewamy słynne "Życzenie" Stefana Witwickiego (autorem muzyki jest oczywiście Chopin) , wcielamy się w chórzystów śpiewając Casta diva...w pewnym momencie słychać dzwonek. "Chopin, Chopin" - krzyczą podekscytowane damy. A to tylko...szampan. Którym zresztą zostanie poczęstowana widownia.
Co jeszcze? Nieznane utwory Chopina, salonowe gry, arie, wariacje muzyczne (jak powinien brzmieć temat muzyczny pt. Bytom?) i wiele innych niespodzianek. Jak w tym wszystkim odnaleźli się artyści? Przekroczenie bariery artysta-widz, wejście we wręcz intymny kontakt, łatwe nie było. Na scenie operowej ta odległość jest zachowana. A one są jednak przyzwyczajone do dystansu i łatwiej mogą skupić się na swojej roli. Joanna Kściuczyk-Jędrusik w roli George Sand jest przekonująca aktorsko - szorstka, męska w charakterze, zaborcza, ale bez reszty oddana Fryderykowi, prowokująca. Ona nie ma w sobie egzaltacji. Delikatna i subtelna Anna Wiśniewska-Schoppa w roli divy- Pauline Viardot, przede wszystkim skupia naszą uwagę na swoim głosie (ale też wyjątkowo jej do twarzy w kostiumie). Kiedy w finale śpiewa pieśń Chopina do słów Adama Mickiewicza "Precz z moich oczu", nagle radosny nastrój oczekiwania znika, a tragiczna wymowa pieśni staje się wymownym finałem. Bo przecież wszystkie kochały Chopina...
Na wyjątkową uwagę zasługuje jedyny mężczyzna w tym gronie, Michał Kryworuczko, który w prawdziwie wirtuozyjny sposób wprowadza nas w ten świat Chopina mocno prawdziwego, szczerego, skrępowanego własną sławą. Chopina nie z pomnika. I tej muzyki, którą tworzył, ale niekoniecznie przez nas znanej.
Kreatywność i przemyślana "zabawa" formą jest symptomatyczna dla Michała Znanieckiego. Reżyser, który tworzy opery na pustyni, dla tysięcy widzów, uczy młodych i nie waha się do swoich projektów angażować seniorów, równie mocno odnajduje się w salonie. I chociaż on sam nie uczestniczy w premierze stworzonych przez siebie dzieł, tu - na jeden moment zrobił pewien wyjątek...
Spektakl po raz pierwszy zaprezentowano w 1995 roku we foyer La Scali. Można go było zobaczyć także w Irlandii, Argentynie czy na Kubie. Była propozycja prezentacji w kraju, który szczególnie ukochał muzykę Chopina, czyli w Japonii. Reżyser jednak odmówił, bo miał być wystawiony przed kilkutysięczną widownią. To kłóci się z założeniem spektaklu i nie oddałoby jego klimatu. Był wystawiony w dworkach i pałacach w Polsce. Jak wypadł w sali Didura Opery Śląskiej? Bardzo dobrze. Sala jest przystosowana akustycznie (partie wokalne bez zarzutu, troszkę gorzej przy mówionych), aranżacja miejsca - prosta, ale w punkt. Odpowiednio dobrane, zmieniające się światło reflektorów i płonące w świeczniku świece. Jeśli ktoś chciałby przenieść się w czasie - nie będzie zawiedziony.
"Czekając na Chopina" w Operze Śląskiej ma dwie obsady - i na pewno warto zobaczyć obie, bo to tak, jakbyśmy przyszli do dwóch podobnych, ale jednak różnych salonów wielbicielek mistrza. To też świetna propozycja wprowadzenia w sztukę teatralno-muzyczną młodego widza, który przy okazji może poczuje ten wyjątkową możliwość otarcia się (brzmi nieco trywialnie, ale jest prawdziwe) o kulturę. I zobaczy Chopina nie tylko jako "mistrza, który wielkim kompozytorem był".
POLECAMY PAŃSTWA UWADZE:
Muzycy z Wiednia zagrali dla pacjentów z Górnośląskiego Centrum Zdrowia Dziecka