Czekolada gorsza od kieliszka wódki. Gdy jedzenie jest chorobą

Joanna Pluta
Joanna Pluta
Monika Wieczorkowska
Ludzie mówią: Przestań, po prostu nie jedz, powstrzymaj się. To takie trudne? Trudne! Prawie niewykonalne. Nie zrozumie tego nikt, kto przez to nie przeszedł.

Maria jest piękną, szczupłą, aktywną kobietą. Jest też anorektyczką i bulimiczką. Zaczęło się, gdy miała piętnaście lat.

- To był standardowy schemat: rozwód rodziców, zmiana szkoły, pierwsze oznaki dojrzewania - mówi. - Do tego na rynku pojawiły się tabloidy z perfekcyjnie wyglądającymi modelkami na okładkach. Zanim zrozumiałam, że to głównie efekt fotoszopa, a nie natury - było już za późno. Porównywałam się z nimi, mierzyłam, ważyłam i choć zawsze byłam szczupła, coś mi nie pasowało. Gwoździem do trumny był moment, gdy od swojego wujka usłyszałam: - Maria, ale ty się zaokrągliłaś.

Zaczęły się więc głodówki.

- W bardzo krótkim czasie z 60 kilogramów zeszłam do 40. Wypadały mi włosy, cera się pogorszyła, na dwa lata straciłam okres - opowiada. - W szkole szło mi coraz gorzej, nie mogłam się skupić, nie przyswajałam wiedzy. Wtedy zaczęła się bulimia - jadłam wszystko, w dużych ilościach, a później garściami brałam środki przeczyszczające. O tym, jak bardzo wyniszczy mi to organizm, miałam się jednak przekonać dopiero po dwudziestu latach.

Po liceum sytuacja się uspokoiła, a właściwie uśpiła.

- Wyszłam za mąż, zaszłam w ciążę z pierwszym dzieckiem - kontynuuje Maria. - Zrozumiałam, że dłużej nie mogę się truć, bo już nie jestem sama, więc odstawiłam tabletki. Jedno dziec ko, później drugie i cały czas jakaś taka ciążowa adrenalina. Było dobrze. Nie zwracałam uwagi na to, że jem bardzo dużo, bo mimo tego wciąż chudłam. Gdy trafiłam do lekarza, dziwił się, że w ogóle dotarłam do niego o własnych siłach - organizm miałam zmaltretowany, wyniki krwi były fatalne, a w żołądku zalęgła mi się bakteria - to przez nią tak chudłam.

Leczenie okazało się początkiem nowych problemów.

- Leki, które miały mi pomóc, przystopowały przy okazji metabolizm, więc wróciła bulimia - wyznaje Maria. - Dzieci były już w miarę odchowane, więc niestety mogłam się skupić na sobie. Znów zaczęłam się objadać, a potem brać leki przeczyszczające - tylko zamiast 2 tabletek dziennie zdarzało mi się łykać po 20. Potem była złość, depresja, znów „kompuls”, znów przeczyszczanie i tak w kółko.

Maria mówi, że to jak alkoholizm. Tylko gorzej: - Alkoholik upija się na umór, a następnego dnia leczy kaca, ma wyrzuty sumienia, nie chce mu się żyć, ale za moment znów idzie w ciąg. Ja się objadałam, a następnego dnia miałam stan podobny do kaca: depresja, płacz, gniew - mówi. - A potem wszystko od początku, tylko że teraz za świadków miałam swoje dzieci. Wszystkiemu się przyglądały, były przerażone, nie wiedziały, co się dzieje. Nie widziałam dla siebie ratunku.

Maria jest katoliczką. - Poszłam na pielgrzymkę do Rzymu i prosiłam, żeby Bóg mi pomógł. Bo jeśli nie on, to już nikt - opowiada. - Mówię „Bóg”, bo ja wierzę. Ale to może być po prostu jakakolwiek „Siła Wyższa”.

Gdy wróciła z Włoch, zaczęła szukać pomocy w internecie. W ten sposób natknęła się na klub anonimowych żarłoków w Bydgoszczy. - Tak to się wtedy nazywało, teraz to AJ - Anonimowi Jedzenioholicy - mówi. - Gdy szłam na pierwsze spotkanie, byłam przekonana, że zaraz po nim wrócę do domu i pójdę w „ciąg”. Szczerze mówiąc nawet nie mogłam się tego doczekać. Nie poszłam. Gdy zaczęłam słuchać opowieści tych, którzy byli na mitingu, w każdym zobaczyłam własne odbicie. To było przerażające!

Justyna wygląda jak nastolatka: młoda, piękna, na pierwszy rzut oka zdrowa. Ale trochę smutna. - U mnie zaczęło się, gdy miałam czternaście lat i poszłam do gimnazjum. Zawsze byłam ambitna i lubiłam się uczyć, a w nowej szkole okazało się, że przez to odstaję od reszty. Zaczęły się docinki, żarty, wytykanie palcami. Do tego trochę się zaokrągliłam - klasa była bezlitosna - mówi.

Zaczęła stosować diety i głodówki, a do tego bardzo intensywnie ćwiczyć. - Miało być niewinnie, chciałam stracić 5 kilo, ostatecznie zgubiłam 25 - wspomina. - Po wakacjach wyglądałam jak szkielet. Mnie się podobało, ale dyrektor szkoły się zaniepokoił i wezwał do siebie moją mamę. Wtedy po raz pierwszy trafiłam do szpitala.

Po kilku hospitalizacjach, terapiach, przyjmowaniu najróżniejszych leków przez moment było dobrze. Przez krótki moment. - Organizm po takim wyniszczeniu domagał się jedzenia, więc zaczęły się napady wilczego głodu - opowiada. - Wpadłam w bulimię: jadłam wszystko, potem się przeczyszczałam, głodowałam, znów się objadałam. I tak przez 6 lat. Nie pomagały bardzo drogie terapie, wizyty u psychologów, psychodietetyków. Wszyscy mówili mi: „Przestań, nie jedz, powstrzymaj się. To takie trudne?”. To nie jest trudne, to prawie niewykonalne! Nie zrozumie tego nikt, kto przez to nie przeszedł.

- Przy kompulsywnym jedzeniu nie ma poczucia głodu - mówi Maria. - Najbardziej obrazowe jest porównanie do alkoholizmu i będę do tego porównania często wracać. Człowiek zdrowy może sobie do posiłku wypić kieliszek wina i na tym poprzestanie, natomiast alkoholik, gdy już zacznie, to nie skończy. Moja choroba to „kompuls”: idę do lodówki i ją opróżniam, a gdy już nic w niej nie ma, zjadam nawet to, co zamrożone. Kończy się? Idę do śmietnika i szukam resztek. Też nic nie ma? Wsiadam w auto i jadę na stację benzynową, nawet w środku nocy. Bo co to za problem?

Każdy jedzenioholik ma swój zapalnik.

- U mnie przede wszystkim były nim słodycze. Czasem o 9 rano byłam już tak objedzona, że chciałam tylko spać. Już nie mogłam, a jadłam dalej - przez chwilę byłam szczęśliwa, bo dostałam to, co chciałam. Ale szybko przychodził moment rozczarowania samą sobą, smutku, gniewu, wyrzutów sumienia - mówi Maria.

To nie jest tak, że „zajada się” tylko złe emocje. - Zajada się wszystko - stres, smutek, sukces, szczęście, naprawdę wszystko - tłumaczy Maria. - I robi się to w ukryciu, stwarza pozory, że wszystko jest OK. Znów wrócę do alkoholizmu - bo to tożsame zachowania. Zdarzało się, że na imprezie siedziałam przy suto zastawionym stole i nic nie jadłam, tylko po to, żeby parę godzin później wejść do domu, dopaść lodówkę i zjeść wszystko, co w niej było. A potem dwa dni głodować. To dla organizmu jest dramat, ale wtedy, w tym jednym momencie, w ogóle się o tym nie myśli.

Justyna: - Gdy byłam z rodziną, to ukrywałam się z jedzeniem, chodziłam co chwilę do kuchni, ale kłamałam, że myję ręce, że coś sprawdzam, że czegoś szukam, a jadłam, cały czas jadłam - opowiada. - Najgorzej jest jednak, gdy zostanie się samemu w domu, bo wtedy robi się takie rzeczy, że normalny człowiek byłby przerażony. Obżarstwo, wymioty, tabletki, depresja. Mój dzień zaczyna się czasem o godz. 15, bo wcześniej nie jestem w stanie wstać z łóżka. Przez to wiele rzeczy zawalam.

Justyna też zawierzyła Sile Wyższej. - Nigdy nie byłam jakoś bardzo religijna, ale w pewnym momencie doświadczyłam Boga. Wtedy poczułam, że muszę zacząć coś ze sobą robić, że dłużej nie mogę tak żyć. I tak trafiłam do AJ. Na początku bardzo trudno było mi się otworzyć, ale w końcu się odważyłam. Staram się działać i codziennie walczyć, chociaż bywa różnie. Ta choroba trwa i wiem, że tak naprawdę zawsze będę chora. Ale teraz czuję, że to może mieć jakiś sens, że może moim doświadczeniem mogę pomóc komuś, kto ma taki sam problem i stoi na początku drogi do zdrowienia. A takich osób jest coraz więcej, w dużej mierze przez obraz nierealnej, idealnej kobiecej figury, jaki kreują media. Przez kult ciała, przez presję, że jeśli nie mamy perfekcyjnej sylwetki, to nie jesteśmy nic warte. Nie możemy zaakceptować swojego wyglądu, wpadamy w kompleksy, niszczymy się. W imię czego?

Obie od pewnego czasu zdrowieją. - Nasza terapia jest oparta na zasadzie 12 kroków, tak samo jak w leczeniu alkoholizmu. W Kroku Pierwszym przekonałyśmy się, że nie jesteśmy w stanie radzić sobie ani z jedzeniem, ani z problemami życia jedynie za pomocą naszej woli. W Kroku Drugim odkryłyśmy, że istnieje siła większa od nas samych, która może uwolnić nas od obsesji jedzenia i przywrócić nam zdrowie we wszystkich sferach życia. Dla nas to Bóg, ale każdy w grupie interpretuje Siłę Wyższą na swój własny sposób.

Na początku zdrowienia było bardzo, bardzo ciężko.

- Gdy zidentyfikowałam swój zapalnik, czyli słodycze, katorgą zaczęły być zakupy - opowiada Maria. - Szłam między półkami w markecie i dosłownie zakrywałam sobie oczy, bo słodycze są wszędzie. Z czasem było coraz lepiej, teraz kompletnie mi nie przeszkadzają - mogą nawet leżeć w domu, w widocznym miej scu. Już mnie nie ruszają. Ale… to jest tu i teraz, co będzie później - nie wiem. To jest choroba nawrotowa: dziś jest dobrze, a za jakiś czas może być zupełnie inaczej. Gdzieś pod skórą wierzę, że kiedyś będę zupełnie zdrowa, chociaż ktoś na jednym z naszych spotkań powiedział, że z kiszonego ogórka nigdy nie zrobi się z powrotem świeżego. Coś w tym jest - wiem, że zawsze będę musiała uważać.

A gdy mimo wszystko przychodzi „kompuls”?

- Staram się skupić na czymś innym - mówi Justyna. - Sięgam po książkę, idę na spacer, pod prysznic, albo dzwonię do kogoś z grupy. Ale czasem nic nie pomaga i gdy przychodzi fala, skupiam się na jed- nym. Na jedzeniu.

A Maria? - Choć na mitingi przychodzę od dawna, to wciąż nie potrafię w kryzysowej sytuacji do kogoś zadzwonić - mówi. - Czasem piszę SMS i to wystarczy. Zwykle jednak zaczynam sprzątać. Śmieję się, że odkąd walczę z chorobą mój dom wygląda perfekcyjnie. Dużo pracuję i to też pomaga. Najgorzej, gdy mam za dużo wolnego czasu, wtedy zaczynam myśleć o jedzeniu i odliczać godziny do następnego posiłku, a to niebezpieczne. Gdy czuję, że idzie „kompuls” raczej nie wychodzę też z domu. Nie ufam sobie.

Jak jedzą teraz?

- Pod tym względem wiele się zmieniło nie tylko u mnie, ale też w mojej rodzinie - mówi Maria. - Teraz w święta Bożego Narodzenia nie siedzimy przy uginającym się stole i nie biesiadujemy godzinami, jak to większość rodzin w Polsce ma w zwyczaju. Kończymy wigilijną wieczerzę i chowamy wszystko do lodówki. I tak jest dobrze.

Justyna: - Planuję ok. 5 posiłków dziennie. Czasem zapisuję sobie to co jem, choć bywa że wtedy zaczynam liczyć kalorie, a to prosta droga do nieszczęścia.

W klubie Anonimowych Jedzenioholików spotykają się raz w tygodniu. I radzą: - Jeśli czujecie, że macie problem, przyjdźcie na miting - mówi Maria. - Naprawdę, to lepsze niż jakakolwiek terapia, bo tutaj nie ma rozgrzebywania przeszłości, tu nikt nikomu niczego nie radzi. Po prostu jesteśmy, słuchamy się, wspieramy, jesteśmy szczerzy, skupiamy się na tym, co się dzieje tu i teraz.

Justyna: - Ktoś, kto nie choruje, to choćby nie wiem jak bardzo się starał i tak tego nie zrozumie. A tu, w AJ, każdy doświadczył tego koszmaru na własnej skórze.

Mitingi bydgoskiej grupy Anonimowych Jedzenioholików odbywają się w każdy poniedziałek o godz. 17 w Klubie Abstynenta przy ul. 11 listopada 13 w Bydgoszczy. Kontakt: [email protected].

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Czekolada gorsza od kieliszka wódki. Gdy jedzenie jest chorobą - Plus Gazeta Pomorska

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl