Zmieniamy dotychczasową politykę, która przez lata nie stała na straży polskich dzieci. Nowe rozwiązania (…) mają sprawić, że żadne polskie dziecko za granicą nie zostanie oddane w niewłaściwe ręce” - taką deklarację polskiego rządu zamieszczono na internetowych stronach Ministerstwa Sprawiedliwości. Michał Wójcik, wiceminister tego resortu, od kilku miesięcy „bada teren”. Spotyka się na obczyźnie z Polakami, którym odebrano dzieci. Był już w Niemczech, Wielkiej Brytanii i Norwegii, gdzie takich problemów jest najwięcej. Pretekstem do wizyty w Berlinie był apel pani Ewy, Polki, której Jugendamt odebrał troje dzieci, o pomoc w ich odzyskaniu. Powodem zabrania dzieci była awantura, którą wywołał ich ojciec, obywatel Czarnogóry, podczas odwiedzin, bo od dawna nie mieszkał z rodziną. Pani Ewa przez 9 miesięcy walczyła o odzyskanie dzieci. Nigdy wcześniej się nie zdarzyło, by polski
minister osobiście
interweniował w takiej sprawie - zauważa Marcin Gall, prezes Międzynarodowego Stowarzyszenia przeciw Dyskryminacji Dzieci w Niemczech z siedzibą w Berlinie. - My zapewniliśmy pani Ewie pomoc prawną, minister Wójcik spotkał się w tej sprawie ze swoim niemieckim odpowiednikiem, polski konsul monitorował sądowy proces i... odnieśliśmy sukces. Dzieci wróciły do matki - dodaje Gall.
Uchwalona 10 bm. ustawa daje polskim władzom instrumenty prawne, niezbędne do reagowania na każdy przypadek odebrania za granicą dziecka polskiemu obywatelowi lub zagrożenia dobra osoby nieletniej. W takich sprawach działania będą wspólnie podejmować: minister sprawiedliwości, minister spraw zagranicznych oraz właściwy konsul RP - deklaruje rząd.
Na to, że pomoc polskiego państwa nie skończy się na deklaracjach, bardzo liczy pani Izabella, mieszkanka naszego regionu, żyjąca w Niemczech, której Jugendamt odebrał dwóch synków: Marka i Tomaszka. O jej tragicznej sytuacji pisaliśmy dwa lata temu. Kobieta wyjechała do Niemiec w 2004 r. i tam wyszła za mąż, ale związek nie przetrwał, bo, jak mówi, parę rozdzieliły różnice kulturowe i odmienne charaktery. Została sama z dwuletnim dzieckiem. Jako fizjoterapeutka dawała sobie w Niemczech radę, ale... - Nadal marzyłam o założeniu rodziny i o tym, by mój synek miał w domu
męski wzorzec
- tak tłumaczyła fakt poszukiwania męża w biurze matrymonialnym. Złożyła ofertę w działającej także na terenie Niemiec bydgoskiej placówce, swatającej samotnych. Po dwóch latach zgłosiła się do niej pracownica tego biura z ofertą Niemca. Kandydat na męża ujął ją troską o jej syna. Zwierzyła się mu, że martwią ją częste zapalenia krtani u Marka, a on jej na to, że czyste wiejskie powietrze na farmie z pewnością mu pomoże.
- Przenosząc się do niego, nie wiedziałam, że to furiat, który będzie mnie traktował jak niewolnicę - tłumaczy nam pani Izabella. Miała dbać o dom i pomagać przy dojeniu oraz karmieniu 300 krów. - I nie było zmiłuj się. „Mieszkasz u mnie, żywię cię, więc musisz pracować, a jak nie, to wynocha!”, mówił, gdy się buntowałam - wspomina kobieta. Zaczęły się konflikty, potem awantury. - Niemiec na mnie wrzeszczał, pluł i zabierał się do bicia, a moje dziecko chowało się po kątach i zatykało sobie rączkami uszy - relacjonuje kobieta. To jej wersja, bo w dokumentach, które Jugendamt dostarczył do sądu, można przeczytać, że to ona była złą, niestabilną uczuciowo matką, która zagraża dziecku.
Oby nowe prawo nie stało się pretekstem do rodzicielskich uprowadzeń dzieci z innych krajów do Polski, bo przecież one kochają i mamę, i tatę.
Marcin Gall
- O mojej niestabilności miało świadczyć to, że uciekałam od Niemca, a potem do niego wracałam, oraz policyjne interwencje, kończące domowe awantury - tłumaczy pani Izabella. Twierdzi, że policję wzywała mieszkająca obok nich matka pana Daniela. - Buntowała go, bo nie chciała, by żenił się z Polką - przekonuje. Zdecydowała się ostatecznie zerwać z panem Danielem, gdy ten uderzył Marka, bo dziecko nie chciało jeść.
- Rzuciłam się w jego obronie, a Niemiec, nim wezwał policję, podrapał się i rozerwał sobie ubranie, żeby zrzucić winę na mnie - twierdzi pani Izabella. Najpierw trafiła na trzy miesiące do domu samotnej matki. Była wtedy w 6 miesiącu ciąży, z czego pan Daniel, ojciec dziecka, nie był zadowolony. - Ma troje dzieci z poprzedniego, nieformalnego związku i nie chciał płacić alimentów na kolejne, więc postanowił zrobić wszystko, żeby Jugendamt odebrał mi prawa rodzicielskie i oddał niemowlę rodzinie zastępczej - sugeruje Izabella. Twierdzi, że gdy ona szukała mieszkania oraz pracy, Niemiec wyrabiał jej złą opinię w Jugendamcie. Mówił, że jest agresywna i dziecko nie będzie przy niej bezpieczne. - Byłam jeszcze w ciąży, gdy przysyłał mi SMS-y, pisząc, że nie nadaję się na matkę, że
zabierze mi maleństwo,
bo tak ma z Jugendamtem ustalone - twierdzi pani Izabella. Wynajęła mieszkanie, sprowadziła swoją matkę do pomocy przy dzieciach. Tuż po porodzie Niemiec napisał SMS, że nie przyjedzie po nią do szpitala, ale potem zmienił zdanie.
- Przyjechał, ale w drodze do domu wyrzucił mnie i dziecko z auta. - Sięgnęłam do siatki ze słodyczami, a Daniel wpadł w furię. Wysiadłam z samochodu, by złapać oddech, a on wystawił na mróz koszyk z Tomaszkiem - twierdzi pani Izabella. Była w szoku, gdy trzy tygodnie później niemiecki urząd ds. ochrony dzieci i młodzieży zabrał jej niemowlę, a niespełna 4 miesiące później podobny los spotkał 8-letniego Marka.
Pewnego dnia, po wizycie u dentysty, pani Izabella zasłabła. - Pomyślałam, że spowodował to zastrzyk znieczulający i tak to tłumaczyłam lekarzowi, ale ten zasugerował, że jestem chora na umyśle - opowiada kobieta. Twierdzi, że właśnie wtedy dostała z Jugendamtu propozycję nie do odrzucenia. - Usłyszałam, że albo zgodzę się na obserwację w klinice psychiatrycznej, albo wystąpią o odebranie mi praw rodzicielskich - wspomina . Podpisała zgodę, ale gdy wyszła z kliniki, sąd na wniosek Jugendamtu postanowił odebrać jej dzieci. - Nie potrafiłam obalić kłamstw, opartych na donosach ojca Tomaszka - twierdzi kobieta. Od dwóch lat walczy o odzyskanie dzieci. Wspomagają ją zamieszkali w Polsce rodzice. Niedawno w jednej z ogólnopolskich gazet ukazał się ich apel o pomoc: „Mamy środki i przygotowany domek, gdzie moglibyśmy się wnukami opiekować. Tomaszek wkrótce nie będzie wiedział, skąd się wziął i do kogo należy. Jest
pod opieką pań w związku partnerskim.
Ma tam zostać do szóstego roku życia. Marek został przeniesiony do ośrodka dla upośledzonych. Jest zestresowany i spanikowany. Chcemy, żeby obaj dorastali w kochającej rodzinie”, piszą dziadkowie. W niemieckim sądzie pomaga im znany adwokat Stefan Hambura. On też liczy na wsparcie polityków.
- Cieszy nas nowa ustawa, ale mam też obawy, którymi podzieliłem się z ministrem Woźniakiem. Oby nowe prawo nie stało się pretekstem do rodzicielskich uprowadzeń dzieci z innych krajów do Polski, bo przecież one kochają i mamę, i tatę i nie zawsze to polski obywatel ma rację - zauważa Marcin Gall. Ma też wątpliwości, czy zapis zmierzający do tego, by polskie dzieci, zabrane przez niemiecki Jugendamt, trafiały do polskojęzycznych i wyznających tę samą wiarę rodzin zastępczych, jest realny. - To będzie możliwe w dużych miastach, jak Berlin czy Hanower, zaś w małych miejscowościach będzie nierealne - uważa.
W rękach Jugendamtu jest kilka tysięcy polskich dzieci. Za jedno, wychowywane w rodzinie zastępczej, Jugendamt płaci 1000 euro, a za niepełnosprawne nawet... 25 tys. euro. Dzieci te mają ograniczony kontakt z polskimi rodzicami, a czasem zabrania się im nawet mówić po polsku. Niedawno „Der Spiegel” ujawnił, że w latach 90. część dzieci, odebranych rodzicom przez Jugendamt, trafiło do pedofilów.