Dziewczyny z Wołynia. Prawdziwe historie kobiet, które cudem uniknęły śmierci w czasie Rzezi Wołyńskiej

Hanna Wieczorek
Kościół w Kisielinie, w którym 11 lipca 1943 podczas rzezi wołyńskiej w wyniku napaści UPA na Polaków uczestniczących w mszy świętej w kościele zginęło około 90 osób
Kościół w Kisielinie, w którym 11 lipca 1943 podczas rzezi wołyńskiej w wyniku napaści UPA na Polaków uczestniczących w mszy świętej w kościele zginęło około 90 osób Wikipedia
Te dziewczęta były jeszcze dziećmi, gdy rozpoczął się pogrom. Widziały przerażające rzeczy: śmierć rodziców, braci, sióstr i rzeź całych wsi. O nich właśnie właśnie Anna Herbich napisała książkę. „Dziewczyny z Wołynia. Prawdziwe historie” to jednak nie tylko opowieści o Krwawej Niedzieli i Rzezi Wołyńskiej . Znajdziemy w niej także magiczny Wołyń dziecięcych wspomnień i traumę, która towarzyszy im przez całe życie.

Skąd pochodzi Pani rodzina?
Z Wołynia, a dokładnie z okolic Łucka, stąd też temat mojej najnowszej książki.

Wszyscy dziadkowie mają kresowe korzenie?
Nie. Spod Łucka pochodzi babcia, mama mojego ojca, która jeszcze żyje i w tym roku skończyła 97 lat. Jest w świetnej formie.

Babcia przeżyła rzeź wołyńską?
Nie, na szczęście wyjechała z Wołynia w 1939 roku. Uciekła do Warszawy na wieść o wkroczeniu bolszewików. To ją uratowało. Bo krewnych, którzy zostali na miejscu Sowieci zamordowali lub deportowali na Sybir.

To wołyńskie dziedzictwo natchnęło Panią do napisania książki.
Na pewno był to jeden z powodów, dla których zajęłam się tym tematem. Zresztą w większości z moich książek Wołyń w jakiś sposób się pojawia.

Pokazuje Pani Rzeź Wołyńską poprzez przeżycia dziewięciu kobiet, a właściwie młodych, często bardzo młodych dziewcząt.
Historię, także tę najnowszą, poznajemy zazwyczaj z męskiej perspektywy. Szczególnie, gdy chodzi o wojnę. Rzadko opisuje się to, co przeżyły kobiety. Moje książki mają na celu pokazanie tej mniej znanej, kobiecej strony historii. Weźmy choćby moją pierwszą książkę „Dziewczyny z Powstania”. Chciałam w niej pokazać losy sanitariuszek, żołnierek Armii Krajowej. Ale również zwykłych cywilek, które znalazły się w samym środku bitwy. Polek, które toczyły heroiczną walkę o uratowanie siebie i swoich dzieci.

I poszła Pani za ciosem. Ukazały się „Dziewczyny z Syberii”, „Dziewczyny z Solidarności”, a w końcu „Dziewczyny z Wołynia”.
Tak, chciałam pokazać jak radziły sobie kobiety w innych ważnych dziejowych momentach. Podczas sowieckich deportacji w latach 1939 - 1941, karnawału „Solidarności” czy ludobójstwa na Wołyniu. Niestety można czytając te książki można wyciągnąć smutne wnioski. Kobiety na ogół miały gorzej niż mężczyźni.

Bo są słabsze? Bardziej narażone na przemoc?
To niezupełnie tak. Weźmy Wołyń. Kobiety były narażone na gwałty, nawet jak były w zaawansowanej ciąży. Banderowcy rozcinali im brzuchy i wyciągali płody, dopuszczali się straszliwych, niewyobrażalnych rzeczy. Jednak nie tylko o to chodzi. Podczas pracy nad „Dziewczynami z Wołynia” zauważyłam pewną prawidłowość. Otóż, bardzo często zdarzało się, że kiedy banderowcy napadali na polskie wsie to wielu mężczyzn uciekało samotnie. I dzięki temu udawało im się przeżyć. Natomiast kobiety zawsze zabierały ze sobą dzieci, co zazwyczaj kończyło się tragicznie. Bo przecież z małymi, płaczącymi dziećmi nie da się daleko uciec, skryć.

Dziewczyny z Wołynia przeżyły rzeczy niewyobrażalne...
...przeżyły zbrodnię ludobójstwa. Kiedy mówimy o zbrodniach wojennych podświadomie spodziewamy się, że ofiarami będą mężczyźni. Tak jak w Katyniu. W 1943 roku na Wołyniu dla upowców nie było jednak żadnych świętości, w straszliwych masakrach ginęli mężczyźni, kobiety i dzieci. Oprawcy nie oszczędzali nikogo, nawet niemowląt.

Mówiąc o sprawcach tych zbrodni używa Pani najczęściej określeń „upowcy”, czasem „banderowcy”.
Tak, bo nie wszyscy Ukraińcy mordowali Polaków, byli tacy, którzy z narażeniem własnego życia ratowali polskich sąsiadów. Jedną z bohaterek książki Józefę Bryg z kolonii Palikrowy i kilku innych Polaków ocalałych z pogromu ukryła sąsiadka Ukrainka. Nie wydała ich nawet wtedy, kiedy została postrzelona w rękę przez banderowców poszukujących u niej Polaków. Z kolei pani Zofia Szwal wspomina położną, Ukrainkę, która przybiegła, by ostrzec jej rodzinę. Helena Ciszak z Ihorowicy opowiada o tym jak ją, brata i matkę uratowała sąsiadka Ukrainka. A przecież wiedziała, że banderowcy za pomoc Polakom karali śmiercią. Pani Helena Ciszak tak kończy swoją opowieść: „Cokolwiek motywowało tę kobietę, jedno jest niepodważalne. To ona nas uratowała. To jej zawdzięczaliśmy życie. Tak właśnie było na Wołyniu i w Galicji Wschodniej. Jedni Ukraińcy Polaków mordowali, ale inni ich ratowali. W każdej społeczności bowiem są ludzie źli i dobrzy”.

Jak Pani trafiła do bohaterek swojej książki?
Jest bardzo dużo grup, stowarzyszeń, które skupiają ocalałych z Wołynia i walczą o pamięć o ofiarach.Na przykład w Zamościu działa Stowarzyszenie Upamiętnienia Polaków Pomordowanych na Wołyniu, którego prezesem jest pani Janina Kalinowska. Od razu zdradzę, że jest ona jest jedną z bohaterek mojej książki. Aby się z nią spotkać pojechałam do Zamościa. Pani Janina poleciała mi swoje koleżanki. Potem w poszukiwaniu bohaterek pojechałam do Chełma i do Krakowa.

We wspomnieniach kobiet, które ocalały z Rzezi Wołyńskiej przewijają się te same miejscowości Kisielin, Zasmyki, Włodzimierz. Czy każda z opisanych przez Panią historii powiela ten sam schemat, czy też każda jest inna.
Starałam się dotrzeć do różnych kobiet, pokazać różne doświadczenia. Tak aby każda opowieść była inna. Część bohaterek jest z Galicji Wschodniej, gdzie fala mordów dotarła w 1944 roku. W książce znalazła się historia żołnierki AK, kobiety, która przeżyła słynne oblężenie kościoła w Kisielinie, a także dziewczyny, która mieszkała we wspomnianych przez panią Zasmykach. Zasmyki to była na Wołyniu „ziemia obiecana”. Każdy chciał tam dotrzeć ponieważ działała tam polska samoobrona. Mieszkańcy wsi nie czekali biernie na śmierć, tylko postanowili się bronić. Stworzyli polską twierdzę w morzu UPA. Każdej z bohaterek mojej książki zadawałam pytanie: dlaczego mieszkańcy większości wsi nie uciekali? Bo przecież z dzisiejszej perspektywy wydawałoby się oczywiste, że jeśli w pobliskich wsiach mordują Polaków, to nikt nie czeka, aż banderowcy przyjdą także do nich tylko bierze nogi za pas.

I jaka była odpowiedź?
Tego nie da się skompresować do jednego zdania. Sprawa jest skomplikowana. Bohaterki mojej książki często wspominały, że ludzie aż do samego końca nie byli w stanie uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Łudzili się, że ich fala zbrodni ominie. Zresztą Ukraińcy rozpuszczali wieści, że ci Polacy, którzy zostali zamordowani mieli coś na sumieniu. Jeżeli nie szkodziłeś Ukraińcom - przekonywali - nic ci nie grozi. Ludzie chcieli w to wierzyć i zostawali. A kiedy banderowcy przychodzili do ich wsi i Polacy pytali „dlaczego?”, słyszeli w odpowiedzi: „bo ty jesteś Lach”.

Dlaczego tylko w Zasmykach postanowiono się bronić?
Nie tylko w Zasmykach, także w szeregu innych polskich miejscowości powstały bazy samoobrony. Niestety nie wszyscy mogli tam dotrzeć. Wielu nie decydowało się na wędrówkę z bardzo przyziemnych powodów. Była wojna, panował głód, wszędzie było niebezpiecznie. Wyruszenie na tułaczkę, całą rodziną, z małymi dziećmi, starszymi, chorymi ludźmi, było bardzo trudne. Trzeba było załadować na furmanki ubrania, jedzenie. A przy tym zostawić cały dobytek - dom, krowy, świnie, kury, wszystko. Ciężko podjąć taką decyzję. Ludzie zdawali sobie sprawę z tego, jeśli wyjadą i zostawią gospodarstwa, wszystko zostanie rozkradzione. To były dramatyczne wybory i często kiedy decydowano się wreszcie uciekać - było za późno.

Losy Pani bohaterek splatają się nieświadomie. Jedna uratowała się w Kisielinie, podobnie jak siostra innej. Jedna mieszkała w Zasmykach, inna chciała tam dotrzeć.
Wołyń nie był znowu taki duży. Miejscowości, w których mieszkały niektóre z bohaterek książki, leżały niedaleko siebie. Dziewczyny mogły się mijać, same o tym nie wiedząc. Łączy je jeszcze jedno: „cud”. Bo większość z nich cudem uratowała się z masakry. Jedna z pań była dwukrotnie postrzelona, inna leżała na polu śmierci udając nieżywą. Jeszcze inna wykorzystała moment nieuwagi oprawców i schowała się za płotem. Często o życiu i śmierci decydował impuls, sekunda, łut szczęścia.

Uratowały się, ale Wołyń towarzyszy im przez całe życie.
Dzisiaj kiedy dziecko traci rodziców, jest świadkiem jakiejś masakry, od razu zostaje objęte opieką psychologów, ma dostęp do specjalistycznej opieki. 75 lat temu toczyła się wojna, nie było warunków, by zajmować się ocalonymi dziećmi. Było ich zresztą zbyt wielu. W efekcie dziewczynki, które przeżyły ludobójstwo na Wołyniu musiały samotnie uporać się z tą traumą.

Samotnie?
Tak, samotnie. Wiele z nich trafiło do sierocińców, ponieważ całe ich rodziny zostały wymordowane. Nie miały się do kogo przytulić, nie miały z kim porozmawiać. Nękały je koszmary senne, nocami powracały do nich obrazy zamordowanych rodziców, płonących domów. Janina Kalinowska wspomina, że jeszcze wiele lat po śmierci rodziców i brata wydawało jej się, że ma na rękach ich krew. Czuła jej zapach i choć obsesyjnie szorowała ręce, zapach ten nie chciał odejść. Inna pani, Józefa Bryg, jeszcze wiele lat po wojnie, wchodząc do mieszkania musiała zajrzeć pod wannę i sprawdzić, czy ktoś się tam nie czai. Podziwiam bohaterki książki, za to, że mimo tej straszliwej traumy potrafiły poskładać swoje życie, ułożyć je na nowo. Wyszły za mąż, urodziły dzieci. Znalazły w sobie siłę, by żyć.

Wołyń z Pani książki to nie tylko kraina, która spłynęła polską krwią, to także magiczne miejsce, raj utracony.
We wszystkich książkach staram się przedstawiać nie tylko najstraszniejsze momenty życiowe bohaterek, ale także te dobre wspomnienia, to co było przed katastrofą. Pracując nad ostatnią książką pytałam panie o to jak zapamiętały Wołyń sprzed wojny. Mówiły o kwitnących sadach, pasiekach, ogniskach płonących w noc świętojańską. O wioskach, w których stały bielone chałupy kryte strzechą. O mieszkających obok siebie Polakach, Ukraińcach, Żydach i Czechach. Wszyscy żyli razem w zgodzie, a cerkwie stały obok synagog i kościołów. Cieszę się, że mogłam też przedstawić taki obraz Wołynia, a nie tylko ziemię ogarniętą ludobójstwem i ogniem. Wołyń był bardzo barwny, magiczny. Dla wielu współczesnych Polaków to całkowicie nieznana, egzotyczna kraina. A tymczasem to przecież było i jest tak blisko.

Magiczna kraina? Jakie czary tam się odprawiały?
(śmiech) Pięknie opowiada o tym Alfreda Magdziak. O życiu codziennym, gusłach, pradawnych obyczajach i tradycjach. Na przykład w noc świętojańską rozpalano ognisko nad Bugiem, a dziewczyny, które nosiły długie warkocze, rozplatały włosy i tańczyły dookoła ognia. W andrzejki dziewczyny sobie wróżyły. Weźmy choćby taki zwyczaj. Dziewczęta piekły bułeczki, kładły je w sieni i wpuszczały do środka psa. Ta miała pierwsza wyjść za mąż, której bułeczkę pies zjadł jako pierwszą. Z kolei złą wróżbą było, gdy pies tylko nagryzł bułkę i ją wypluł. Oznaczało to, że narzeczony porzuci dziewczynę w ciąży przed ślubem.

Zaczyna Pani od niesamowitej opowieści, o dziewczynie, która straciła nie tylko rodzinę, ale i wszystkie wspomnienia.
Tak, to przypadek wspomnianej pani Janiny Kalinowskiej. Zamordowano jej rodziców, a ona była wtedy tak mała, że nie zapamiętała niczego co działo się przed tą tragedią. W efekcie do dziś nie obchodzi urodzin bo nie wie, kiedy się urodziła. Nie wie, kim byli jej rodzice i czy ma krewnych. Nie pamięta smaku ulubionych potraw z dzieciństwa, zapachu domu rodzinnego. To co wyryło jej się w pamięci to dom stojący w płomieniach i obraz leżących przed nim martwych rodziców i młodszego brata.

Co dzisiaj jest najważniejsze dla Dziewczyn z Wołynia.
To, żeby władze Polski dbały o pamięć o ludobójstwie. Żeby nie składały jej na ołtarzu dobrych relacji z Ukrainą. Ocaleli z rzezi oczekują, by kolejne jej rocznice były godnie obchodzone. Aby rząd w Warszawie naciskał na rząd w Kijowie by ten wydał pozwolenie na wznowienie ekshumacji ofiar i budowę pomników w miejscach kaźni. Bo dzisiaj bardzo trudno jest Polakom postawić krzyż na Wołyniu.

Mówi Pani o pamięci, a co z przebaczeniem?
To trudny temat. Część z bohaterek - mimo straszliwej tragedii, która je dotknęła - zdobyły się na przebaczenie w imię chrześcijańskiej miłości bliźniego. Inne nie znalazły w sobie tyle siły. I trudno chyba mieć do nich o to pretensje.

Dziewczyny z Wołynia. Prawdziwe historie kobiet, które cudem uniknęły śmierci w czasie Rzezi Wołyńskiej

"Dziewczyny z Wołynia. Prawdziwe historie".
Rozalia miała osiem lat, gdy schowana w piwnicy słyszała ostatnie słowa umierającej matki i siostry.

Zofia pamięta złowieszczą przestrogę – „Jutro ma was tu nie być. Będą mordowali". Tak ostrzega ich wiejska położna, Ukrainka. Nikt w to nie wierzy. Pogrom przetrwa jedynie garstka.

Teodora uczestniczyła we mszy, kiedy Ukraińcy zaatakowali kościół w Kisielinie. Uratowała się z płonącej dzwonnicy. To jest jej pierwsze spotkanie z banderowcami. Niestety nie ostatnie.

W 1939 roku sielskie życie na Wołyniu się kończy. Polska upada, zmieniający się okupanci sieją postrach. Jednak największe zagrożenie przychodzi ze strony, z której nikt się tego nie spodziewał. Sąsiadów. Kumów. Ukraińców. Wiedzeni banderowską wizja Ukrainy zaczynają mordować Polaków.

Wołyńskie dziewczęta były jeszcze dziećmi, gdy rozpoczął się pogrom. Widziały śmierć rodziców, braci, sióstr i rzeź całych wsi. Słyszały błagania bezbronnych ofiar opętanych szałem mordu Ukraińców. Z dnia na dzień straciły nie tylko najbliższych, ale również swoją ojcowiznę.

Autor: Anna Herbich
Wydawnictwo: Znak Horyzont
Rok wydania: 2018
Liczna stron: 320

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Dziewczyny z Wołynia. Prawdziwe historie kobiet, które cudem uniknęły śmierci w czasie Rzezi Wołyńskiej - Gazeta Wrocławska

Wróć na i.pl Portal i.pl