Herse, Hiszpański i bugatti royale. Luksus w międzywojennej Warszawie

Mariusz Grabowski
Leon Wójcikowski i Nina Rajewska
Leon Wójcikowski i Nina Rajewska NAC
Warszawiacy mają dwie pasje, którym hołdują: taniec i alkohol. Mają też pociąg do luksusu jak paryżanie - donosił swej redakcji w 1929 r. warszawski korespondent „Vogue’a”. Nie było w tych słowach żadnej przesady.

W czasie posiedzenia Sejmu wiosną 1939 r. jeden z posłów Obozu Zjednoczenia Narodowego nieoczekiwanie zgłosił wniosek, by ograniczyć w Polsce ilość punktów sprzedaży alkoholu. Argumentował, co ciekawe, nie katastrofalnym spożyciem trunków wśród ludności, lecz oryginalniej, tym, że „na tak dużą sprzedaż alkoholu mogą pozwolić sobie tylko kraje żyjące w luksusie”. Został zakrzyczany, ale też argument, którego użył miał się nijak do rzeczywistości.

Na luksus w przedwojennej Polsce mogli pozwolić sobie bowiem tylko nieliczni. Przyjrzyjmy się zatem luksusowemu życiu przedwojennego Polaka z wyższych sfer na przykładzie Warszawy.

Przetańczyć noc w Adrii
Co jest dla przeciętnego zjadacza chleba najbardziej widocznym symbolem luksusowego życia? Oczywiście bale. Pod tym względem dwudziestolecie spełniało wszystkie kryteria. Bale organizowano chętnie i z pompą, tak, że zdumiony korespondent „Vogue’a” donosił do redakcji w 1929 roku, że w Warszawie tańczy się częściej niż w Paryżu. W 1935 roku, jak skrzętnie obliczyli historycy, odbyło się w stolicy kilkadziesiąt balów, na których wypadało być: ministerialnych, sportowych, restauracyjnych, sylwestrowych. Ten rekord nigdy nie został pobity.

Najgłośniej było oczywiście o balach noworocznych. Na bal w kabarecie Morskie Oko na Jasnej przychodzili reporterzy większości gazet, żeby sfotografować wywijających na parkiecie Lodę Halamę i Eugeniusza Bodo. Z kolei do Café Clubu przy Nowym Świecie, zdobnym w marmury, alabastry i zwierciadła, przybywali ci, którzy chcieli poszaleć przy rytmach jazzowego big-bandu. Bristol przy Krakowskim Przedmieściu wabił nowoczesną salą dancingową i znakomitą kuchnią. W połowie lat 30. tutejszą salę balową przebudowano w stylu amerykańskim, przez co zabawy nabrały posmaku egzotyki. Yacht Club przy Wale Miedzeszyńskim oferował gościom gratisowe taksówki.

CZYTAJ TAKŻE: Warszawka Drugiej Rzeczypospolitej. Sanacyjni hipsterzy i ich szlaki w stolicy

Nic jednak nie mogło się równać z fetami organizowanymi corocznie w Adrii. To tutaj bywało najwytworniejsze towarzystwo, stąd płynęły w świat najświeższe plotki. Na sali dancingowej obracał się krąg taneczny, śpiewała Ordonka, przygrywali jej Jerzy Petersburski i Artur Gold. W 1932 r. założyciel Adrii Franciszek Moszkowicz wzbudził sensację, pojawiając się wśród wydekoltowanych dam i wyfraczonych panów z żywym prosiakiem, rok później Adolf Dymsza pokazał, jak się tańczy „po murzyńsku”, co sprowadzało się do nieokiełznanych wygibasów, a podczas balu w 1938 r. atrakcją zabawy był poseł nadzwyczajny i minister pełnomocny Brazylii José Francisco de Barros Pimentel. Bardzo udatnie dokazywał do latynoskich rytmów. Na jego cześć o północy, tuż po swojskich minogach, podano gorące południowoamerykańskie dania.

Zaproszenia na ten ostatni przedwojenny popis towarzyskiego luksusu trzeba było rezerwować już latem. Koszt wejściówki wynosił nawet kilkaset złotych.

Kino, cyrk, inne rozkosze
Bale nie mogą się jednak odbywać co dzień. Na tę okoliczność wymyślono kina. Dziś aż trudno uwierzyć, ale w książce telefonicznej z roku 1939 znaleźć można adresy ponad 50 warszawskich kin. Najnowocześniejszym i zarazem najbardziej luksusowym był Atlantic przy Chmielnej, zaprojektowany przez Oskara Sosnowskiego i Juliusza Żórawskiego. W 1931 r. zainstalowano tu nowoczesną aparaturę dźwiękową, a po podpisaniu umowy z amerykańską centralą Fox Marietone News widzowie mogli co dwa tygodnie oglądać najnowsze wiadomości ze świata.
Nowoczesnością z Atlantikiem konkurowały Napoleon przy placu Trzech Krzyży i Apollo przy Marszałkowskiej. Napoleona reklamował ogromny neon rozświetlający nocą Nowy Świat, a bilety do Apolla kosztowały ponad złotówkę, co było sporym wydatkiem, zważywszy, że do podrzędniejszych salek na Woli czy Pradze wejście wynosiło przeciętnie 40 gr. A Apollu plotkowano, że założył je krawiec i handlarz starzyzną Mojżesz Lejman. Paradoksalnie okazało się to znakomitym wabikiem reklamowym.

Znudzeni kinem mieli do wyboru tory wyścigowe na Polu Mokotowskim, elitarną plażę braci Kozłowskich na Saskiej Kępie, a zimą lodowisko W Dolince Szwajcarskiej. W latach 30. do najbardziej snobistycznych rozrywek należały koktajle i potańcówki w ambasadach. Dobrym przykładem może być opisana przez „Teatr i Życie Wytworne” reduta w ambasadzie angielskiej w 1930 r. Był to bal kostiumowy datowany na lata 1820-1870, stylizowany na przyjęcie dworskie u Napoleona III. Rolę cesarza odgrywał poseł belgijski w Warszawie pan Bernard de l’Escaille. Poprzedzony przez grupę adiutantów przedefilował uroczyście przez salony ambasady, witany ukłonami zgromadzonych gości. Rozdano stylowe przybory kotylionowe: parasolki z płatkami róż, bukieciki, ukwiecone laski oraz weneckie lampiony. Tańczono wyłącznie dopasowane do epoki tańce, czyli walce i polki, zakończone kotylionem.

Roztańczone towarzystwo mogło się udać później do cyrku, którego prestiż stał o wiele wyżej niż dziś. Warszawski Cyrk Braci Staniewskich przy Okólniku był jednym z najlepszych na świecie i prezentował wysoki poziom artystyczny. Miejsce słynęło z cyrku wodnego (arena miała specjalną konstrukcję, dzięki której można ją było wypełnić wodą), odbywały się tam również prestiżowe walki zapaśnicze.

Posiedzieć nad małą czarną
„Przewodnik Literacki po Stolicy” z 1938 r. pisał: „Każdy, kto po raz pierwszy znajduje się w syrenim grodzie, nie może nie zauważyć zastanawiającej liczby cukierni, które spotyka się na każdym rogu ulicy”. Tekst redaktorzy „Przewodnika” opatrzyli fotografiami m.in. cukierni L. Lourse’a w Hotelu Europejskim na Krakowskim Przedmieściu czy Jerzego Bliklego w swojej cukierni na Nowym Świecie. Kolejnym przykładem miejsc, gdzie w stolicy kwitło ówczesne życie towarzyskie, były kawiarnie, zwłaszcza niezwykle popularna Mała Ziemiańska, gdzie przesiadywali m.in. Tadeusz Boy-Żeleński, Julian Tuwim, Antoni Słonimski czy gen. Bolesław Wieniawa-Długoszowski. Jako ciekawostkę podano nocne bary, w których - jak pisano - bywały nie tylko Zula Pogorzelska i Stefania Grodzieńska, nie tylko podawano słynne warszawskie flaki w glinianych garnuszkach, ale gdzie można było spotkać ówczesnych VIP-ów literackich, w tym... Tomasza Manna. Trudno zrozumieć, co skłoniło autorów przewodnika do uczynienia z wziętego niemieckiego pisarza patrona nocnego życia Warszawy.

CZYTAJ TAKŻE: Warszawka Drugiej Rzeczypospolitej. Sanacyjni hipsterzy i ich szlaki w stolicy

Przedwojenne kawiarnie stanowiły zamknięty świat. Rządziły w nich ściśle określone prawa i zasady. Dobrze opisali to Piotr Miączyński i Leszek Kostrzewski w tekście „Podaj, kochasiu, rachunek za kawę” w „Gazecie Wyborczej”: „W większych kawiarniach był tzw. maître d’hôtel, który przyjmował gości. Pytał, na ile osób potrzebny jest stolik, i ich do niego prowadził. W każdej kawiarni kilka stolików było też na stałe zarezerwowanych dla najznakomitszych gości - tak na wszelki wypadek, gdyby nagle zjawił się ktoś ze sfer rządowych czy jakaś filmowa sława lub pisarz. Nikt inny nie miał prawa przy tych stolikach siedzieć. Następnie maître d’hôtel przysyłał do stolika kelnera, który przyjmował zamówienie. Jeszcze do I wojny światowej do kelnera zwracano się per ty”.

W latach 30. były już ekspresy ciśnieniowe do kawy. Bardzo gustowne, niklowane. Ekspresem zajmował się odpowiedni pracownik - barista. Ziarno kupowało się od hurtowników, którzy sprowadzali je z zagranicy. W latach 30. modne było zamawianie kawy mokka. Latem popularny był mazagran, czyli kawa z wodą sodową i likierem. Napój podawało się na zimno. Jeśli ktoś zamawiał mazagran, to od razu wiadomo było, że to człowiek światowy i bywały. Poza tym jak to intrygująco brzmiało. W kawiarni po godz. 20 byli już raczej tylko panowie. Sprzedawano likiery, koniaki, cygara. Toczyły się rozmowy o polityce, biznesie, ale zapewne też o kobietach.

Za kierownicą bugatti royale
Jednym z wyznaczników przedwojennego luksusu był automobil, choć ówczesną Polskę trudno nazwać europejskim liderem w dziedzinie motoryzacji. Dane zamieszczone w „Małym Roczniku Statystycznym” z 1939 r. podają, że nad Wisłą było zarejestrowanych nieco ponad 40 tys. samochodów, w tym 8 tys. ciężarówek. Jak łatwo policzyć, statystycznie na 10 tys. mieszkańców przypadało tylko 10 samochodów. Powód takiej sytuacji jest prosty: na auto mogli sobie pozwolić nieliczni. Na początku lat 30. litr benzyny kosztował ponad 80 gr, czyli około ośmiu współczesnych złotych.
Koniec lat 30. to szybki przyrost po latach kryzysu. Powoli zarysowała się też tendencja zmniejszania różnorodności samochodów. I tak w roku 1937 r. zarejestrowano samochody aż 88 marek, wśród których przodowały fiaty, produkowane przez PZInż oraz chevrolety z montowni Lilpop Rau & Loewenstein. Za nimi plasowały się dkw, mercedesy, fordy oraz ople i buicki, także montowane przez LR&L w Polsce. Pozostałe 78 marek składało się na 15 proc. rynku. Jednak w roku 1938 sprawa zaczęła się normalizować i dążyć do tego, by marek było mniej, ale za to z lepszym serwisem i dostępem do części. Tym sposobem pozycję lidera na rynku utrzymał Fiat i Chevrolet, jednak zaledwie 19 marek posiadało aż 92 proc. rynku nowych samochodów. Jednakże nadal na owe 8 proc. rynku składało się aż 67 marek. Jak pisała ówczesna prasa: „Nie wiadomo, co jest bardziej godne podziwu, czy wytrwałość przedstawiciela lub sprzedawcy, który w ciągu sześciu miesięcy ulokował na rynku polskim od jednego do siedmiu samochodów, czy naiwność nabywcy, który kupując taki samochód, łudzi się, że znajdzie w razie defektu natychmiast potrzebną część zamienną”.

Cała jednak rzecz w tym, by auto budziło podziw innych. A najbardziej podziwianym autem przedwojennej Warszawy było bugatti royale typ 41, wyprodukowane w latach 1929-1933 przez francuskie przedsiębiorstwo Bugatti. Parkowało stale przed Bristolem i kłuło w oczy przechodniów. Do dziś nie wiadomo, kto był jego właścicielem, choć „Kurier Warszawski” kilkakrotnie organizował regularne śledztwo w tej sprawie. Nagabywana w tej sprawie policja ograniczyła się do tajemniczej informacji, że limuzyna należy do „bardzo wysoko postawionej osoby”. Osoba musiała być naprawdę wysoko postawiona, bowiem aut tego typu wyprodukowano tylko sześć, a jego cena sięgała niebotycznych 8 tys. funtów za egzemplarz.

Bielizna od Hersego, buty od Hiszpańskiego
Eleganci przedwojennej Warszawy mieli kilka adresów, gdzie wydawali swoje pieniądze. Pierwszym był Dom Mody Bogusław Herse, najbardziej ekskluzywny dom mody, mieszczący się przy Marszałkowskiej, drugim - Dom Handlowy Braci Jabłkowskich na Brackiej, zaś trzecim - Bracia Pakulscy w kilku stołecznych filiach. Szczególnie u Hersego do perfekcji rozwinięto sztukę odpowiedniej ekspozycji towarów, reklam, broszur i katalogów wysyłkowych. Ciekawym posunięciem marketingowym było udostępnienie sklepu realizatorom filmu „Jego ekscelencja subiekt” w reżyserii Michała Waszyńskiego. W tytułową rolę pracownika działu konfekcji damskiej w domu mód Bogusława Hersego wcielił się sam Eugeniusz Bodo.

CZYTAJ TAKŻE: Warszawka Drugiej Rzeczypospolitej. Sanacyjni hipsterzy i ich szlaki w stolicy

Jak pokazuje z kolei przykład Domu Towarowego Braci Jabłkowskich już w dwudziestoleciu międzywojennym wiedziano, że bez dobrej reklamy nie sposób prowadzić sklepu. Szukano więc różnych metod dotarcia do potencjalnego klienta. Rzeczą powszechną były szyldy. Na gmachu przy Brackiej 25 umieszczono nawet pierwszy neon. Popularne były też plakaty i ulotki z różnego rodzaju hasłami czy rymowankami. W ten właśnie sposób reklamował się sklep Kurcan, który specjalizował się w garniturach. Na plakacie reklamowym widniało zdjęcie mężczyzny w garniturze, którego za nogawkę zawzięcie szarpał pies. Ofiara, nie za bardzo się przejmując, w te słowa zwraca się do zwierzaka: „Nie trudź-że się, piesku miły, nadaremnie tracisz siły. Praca będzie zmarnowana, bo garnitur od Kurcana”. Dodajmy, że sklep firmy Kurcan, oferujący eleganckie garnitury, charakteryzujące się wręcz ekstremalną wytrzymałością, mieścił się w innym supernowoczesnym centrum handlowym - w Pasażu Simonsa.

Po luksusowe obuwie wyższe sfery pielgrzymowały na Krakowskie Przedmieście do salonu familii Hiszpańskich. Przez całe dwudziestolecie u Hiszpańskiego zamawiali buty możni tego świata. Wśród krajowych klientów byli m.in.: premier Sławoj-Składkowski, artyści Kossak i Kiepura, prof. Aszkenazy, Janusz ks. Radziwiłł, dyplomaci polscy i akredytowani w Warszawie, sportowcy ze Zbyszkiem Cyganiewiczem na czele, którego kopyto buta miało wielkość małej kolebki. Gros zamówień pochodziło jednak od oficerów: buty z cholewami od Hiszpańskiego nosili generałowie i oficerowie całej Europy i nie tylko. Zamawiali je też marszałek Gustaw von Mannerheim, pierwszy prezydent wolnej Finlandii. Buty dla niego nie były tanie, kosztowały przed wojną 135 zł, norweskie mokasyny - 90 zł, a zwykłe półbuty - 70 zł.

W pelisie od Chowańczaka
Po futra i kożuchy warszawianie maszerowali na Złotą, do składu Arpada Chowańczaka. Plotka mówiła, że właściciel osobiście dokonywał zakupów na Syberii, w Kanadzie, a nawet w Chinach. Fermy zwierząt futerkowych jeszcze wówczas nie istniały, dlatego zakup wiązał się z wielkim ryzykiem, nie tylko finansowym, ale narażał na utratę życia hurtownika, nabywającego wielkie ilości cennych skór. Takiego ogromu futer jak Chowańczak nie posiadał na składzie nawet dom mody Hersego. Gdy na początku lat 20. zapanowała moda na noszenie przez mężczyzn tzw. bekiesz, nazwanych później pelisami, czyli palt uszytych z materiału, podbitych futrem, skład zanotował niespotykane dotąd zyski. Z czasem i warszawskie elegantki zaczęły nosić pelisy, chociaż nie rezygnowały z futer.

Jednak najbardziej widocznym symbolem luksusu była biżuteria. A po tą należało wybrać się na Dziką, gdzie swój zakład prowadził słynny stołeczny jubiler Rutstein. Specjalizował się on w biżuterii rosyjskiej i diamentach, które sprowadzał zza wschodniej granicy. Jego kolie i bransolety były ozdobą każdego przyjęcia i koktajlu, a on sam w 1923 r. był współzałożycielem prywatnego Narodowego Muzeum Złotnictwa przy Złotej. W kosztownych błyskotkach Rutsteina lubowała się m.in. Maria Mościcka, druga żona prezydenta Rzeczypospolitej. Charakterystyczne, oznaczone sygnaturą precjoza widziano u niej jeszcze w czasach londyńskiej emigracji.

***************

Polecamy najnowsze wydanie "NASZEJ HISTORII"!

TUTAJ - w serwisie prasa24.pl mogą Państwo już teraz kupić e-wydanie Naszej Historii: PRASA24.PL

Zapraszamy także na profil Naszej Historii na FACEBOOKU i do obserwowania naszego konta na TWITTERZE.

Tweety użytkownika @naszahistoria

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo

Komentarze 3

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

s
say69mat
Chodzą słuchy, że piękny film się urwał 01.09.1939r. Pozostał trwający 50 lat 'hangover' zwany również ... kacem. Tak na marginesie okres pomiędzy Pesah a Szawuot określany jest mianem pięćdziesiątnicy. Pozdrawiam Serdecznie.
K
Karolina
"Ach gdzie te czasy fin de siecle" Dziunia Sempolińskiego? Rachityczna Loda Halama,zmiętolona Zula Pogorzelska z nabzdyczonym beztalenciem w roli głównej i ferajną z ulicznego castingu. To już lepsze były dechy u Steca na Bielanach i czerniakowska Sielanka niż widok rejentowej o gabarytach ubiegłej prezydentowej szarpanej przez spoconego fordansera. Moze komuś taka sztampa imponowała bo nie było smarkfonów i Pejs zbuka...
777
stanNOWI NIKODEM DYZMA Z PEŁO.PO KODZIE I KUŁACTWIE ZSSL.
Wróć na i.pl Portal i.pl