Na początku grudnia Irena Santor obchodziła 86. urodziny. Nie miały one hucznego charakteru. Gwiazda spędziła je w otoczeniu najbliższych przyjaciół. Tak zresztą jest od początku pandemii. Piosenkarka stara się ją przeczekać i liczy, że w przyszłym roku uda się jej wrócić na scenę.
- W momencie, kiedy rozpoczęła się ta sytuacja, kiedy pojawił się w kraju koronawirus, uciekłam na wieś. Zaprosili mnie do siebie moi przyjaciele. Przez ten czas nie wychodziłam poza obręb ich działki. Byłam bezpieczna. W Warszawie na szczęście mam osobę, która robi mi zakupy, choć mam na osiedlu sklepik, do którego mogłabym chodzić. Jest tu bardzo bezpiecznie – mówi w „Super Expressie”.
*
Urodziła się w Papowie Biskupim, ale niewiele pamięta z tamtego miejsca: wiejski pejzaż i spokojne dni. Kiedy rodzice przeprowadzili się do Solca Kujawskiego, wybuchła wojna. Ojciec zginął niemal w pierwszych jej dniach, zadenuncjowany przez swego sąsiada. Później człowiek ten znęcał się nad jej mamą – gdy stała w kolejce po węgiel i przychodziła jej kolej, rozkazywał jej przechodzić na koniec „ogonka”.
- W czasie okupacji nie miałam lalki, a bardzo chciałam. Stawałam przed sklepem dla Niemców i z nosem przyklejonym do szyby patrzyłam na te lalki. Tak się złożyło, że moja ciotka dostała nakaz pracy w kantynie dla niemieckiego wojska stacjonującego w Solcu. Poznała oficera z Wehrmachtu i poprosiła go, czy nie załatwiłby jej lalki dla bratanicy. Oficer napisał do córki w Hamburgu, która miała kolekcję lalek i poprosił ją o jedną dla mnie. Przysłała – wspomina w „Gazecie Wyborczej”.
Kiedy mama zachorowała na gruźlicę, przeprowadziła się z córką do Polanicy-Zdroju. Tam młoda Irena skończyła podstawówkę, a potem musiała zdobyć zawód, by zarabiać na życie. Mama posłała ją do szkoły zdobienia szkła, ale nie szło jej tam najlepiej, bo miała problemy z rysunkiem technicznym. Trafiła jednak na nauczycielki z sercem – i to właśnie jedna z nich, kiedy dowiedziała się, że Irena lubi śpiewać, przedstawiła ją wypoczywającemu na wczasach w Polanicy dyrygentowi Opery Poznańskiej.
Zdzisław Górzyński posłuchał dziewczyny – i ponieważ mu się spodobała, dał jej list polecający do Tadeusza Sygietyńskiego, kierownika zespołu Mazowsze. Irena go nie znała – bo w internacie, w którym mieszkała nie było radia. Pojechała jednak do Karolina, gdzie stacjonowało Mazowsze. Sygietyński od razu zachwycił się jej głosem i przyjął do zespołu. „Brylant, znalazłem brylant” – krzyczał podobno, gdy usłyszał jak Irena śpiewa.
*
Mazowsze było dla Ireny Santor szkołą życia. To tam nauczyła się estradowego fachu, jeździła z zespołem po całej Polsce i za granicę. Tam też poznała swego przyszłego męża. Stanisław Santor był skrzypkiem – i wprowadził Irenę w arkany muzyki klasycznej, zabierając do filharmonii i opery. Wzajemna fascynacja została w końcu przypieczętowana ślubem i para zamieszkała razem. Niebawem przyszło na świat jej dziecko – niestety noworodek zmarł wkrótce po urodzeniu. Kiedy piosenkarka miała 25 lat, odeszła z Mazowsza i rozpoczęła solową karierę.
- Śpiewu uczyłam się, podpatrując innych. Chodziłam do opery, słuchałam nagrań. Marzyłam cały czas, żeby ktoś powiedział mi, że trzeba śpiewać tak i tak. Próbne nagrania do radia zrobiłam na podkładach utytułowanych koleżanek, bo nie miałam swojego repertuaru – opowiada w „Party”.
Kiedy w 1961 roku wracała z nagrań w Łodzi do Warszawy wraz z piosenkarką Ludmiłą Jakubczak i jej mężem Jerzym Arbatowskim auto wpadło w poślizg i rozbiło się na drzewie. Santor i Arbatowski wyszli bez szwanku, ale Jakubczak zginęła na miejscu. Nie wiadomo skąd poszła wtedy po Polsce plotka, że Irena ukartowała ten wypadek, by pozbyć się Ludmiły, rzekomo będąc zazdrosną o jej sukcesy. Tymczasem to przecież Santor wyrastała na pierwszą damę polskiej piosenki.
- Za pierwszą nagrodę na festiwalu w Sopocie dostałam piękny zegarek, potem na innych festiwalach dawano jakieś obrazki. Za tym nie szły duże pieniądze. Koledzy dorabiali, jeżdżąc w trasy do ZSRR. Potem ruble zamieniali w Peweksie na złotówki, czy jakoś tak. Mnie to nie pociągało. Poza tym tournée trwało po dwa miesiące, jeździło się pociągami, a ja nie mogłam na tak długo zostawić domu – mówi w „Party”.
*
Małżeństwo z Santorem przetrwało 19 lat. Potem doszło do rozwodu – ale Irena zachowała bardzo przyjazne relacje z byłym mężem. Wiedziała, że jego depresja i problemy z alkoholem wynikały z wojennej traumy. Dlatego prowadziła mu dom i wspierała aż do śmierci. Układ ten zaakceptował drugi partner piosenkarki – Zbigniew Korpolewski, który choć był prawnikiem, pracował w show-biznesie.
- Na początku nie bardzo się lubiliśmy. Taki był wymagający, ostry, apodyktyczny. Nawet nie wiem, kiedy zbliżyliśmy się do siebie. To nie znaczy, że teraz spijamy sobie z dzióbków. Zbyszek to silny charakter, ja też do łatwych nie należę. Jak się uprę, to długo mnie trzeba przekonywać. On to potrafi, jednak i tak często się spieramy – mówiła kilka lat temu w „Twoim Stylu”.
Choć nigdy nie wzięli ślubu i mieszkali osobno, ich relacja była bardzo zażyła. Gdy Korpolewski poważnie zachorował i przeszedł operację, wymagał stałej opieki. Wtedy oboje zamieszkali w Domu Artystów Weteranów w Skolimowie. Gwiazda zajmowała się swym partnerem do jego śmierci. Potem wróciła do mieszkania w Warszawie.
Dwadzieścia lat temu zdiagnozowano u niej nowotwór piersi. Początkowo wpadła w panikę – ale mądrzy lekarze zajęli się nią w odpowiedni sposób. Choć guz miał złośliwy charakter, operacja i naświetlanie skutecznie go usunęły. Od tamtej pory piosenkarka bada się regularnie i to samo poleca wszystkim kobietom. Mimo dramatycznych przeżyć nie zrezygnowała z występów. Dopiero w tym roku pandemia zatrzymała ją w domu.
- Gdybym się jeszcze raz urodziła, to pewnie bym znowu śpiewała. Z tym, że uparcie dążyłabym do tego, żeby skończyć wyższą szkołę muzyczną, no i szkołę dramatyczną. Żebym nie musiała tak uparcie dociekać sama i uczyć się na błędach, których po drodze popełniałam wiele – podkreśla w „Dzienniku Bałtyckim”.
