Jacek Koman: Spełnienie przychodzi niespodziewanie. Jest jak prezent pod choinką

Anita Czupryn
Jacek Koman: Łatwiej było znaleźć inne miejsca w Rzymie, które mogłyby „grać” wnętrza Watykanu. Ale Kaplica Sykstyńska to zupełnie inna historia
Jacek Koman: Łatwiej było znaleźć inne miejsca w Rzymie, które mogłyby „grać” wnętrza Watykanu. Ale Kaplica Sykstyńska to zupełnie inna historia Artur Zawadzki/Monolith Films
Praca na planie filmowym w Polsce po tylu latach to czysta radość. Wracam do swojego języka, swojej kultury – mówi polsko-australijski Jacek Koman.

„Konklawe” to ostatni film, w którym zagrał Pan w tym roku?

Niezupełnie. „Konklawe” kręciliśmy na początku ubiegłego roku, od stycznia do marca. Niedawno, bo zaledwie miesiąc temu, skończyłem zdjęcia do filmu w Polsce – jego tytuł to „100 dni do matury”. Ten film wejdzie do kin na symboliczne 100 dni przed maturą, czyli pod koniec lutego przyszłego roku.

W polskich kinach „Konklawe” oglądamy już od początku listopada – wciela się Pan tu w rolę arcybiskupa Janusza Woźniaka, sekretarza i bliskiego przyjaciela papieża. Znalazł Pan w tej roli coś, co osobiście z Panem rezonuje?

Zdecydowanie. Akcja dzieje się w Watykanie, w obliczu dramatycznej sytuacji – śmierci papieża. Dla mnie najważniejsze w postaci Janusza Woźniaka, mimo że nosi sutannę i był tak blisko związany z papieżem, jest ów głęboki ładunek emocjonalny, który ze sobą niesie. Woźniak to postać bardzo skonfliktowana. Jego głęboka żałoba po zmarłym papieżu-przyjacielu łączy się z poczuciem winy, że z pewną wiadomością zwlekał i nie przekazał jej wcześniej kardynałowi Lawrence’owi, choć miała ona ogromne znaczenie dla konklawe. Woźniak to postać wielowymiarowa, przeżywająca rozterki i wewnętrzne konflikty – a takie role zawsze są ciekawe. I te rozdzierające emocje… to właśnie mnie najbardziej przyciągało w tej roli. Nie mogę też ukryć, że pobyt w Rzymie, perspektywa pracy w stolicy Włoch, też był dla mnie dużym atutem.

Widz wyobraża sobie, że wszystko, co widzi na ekranie, dzieje się w Watykanie. Ale chyba niemożliwe było kręcenie zdjęć w Stolicy Apostolskiej, w samej Bazylice Świętego Piotra, prawda?

Szukaliśmy wnętrz i miejsc, które oddałyby ten majestat i splendor, ponieważ rzeczywiście w Watykanie kręcić nie mogliśmy. Zwłaszcza że wszystkie głosowania w trakcie konklawe odbywają się w Kaplicy Sykstyńskiej, więc musieliśmy stworzyć jej wierną kopię…

I te słynne malowidła!

Oczywiście. Łatwiej było znaleźć inne miejsca w Rzymie, które mogłyby „grać” wnętrza Watykanu. Ale Kaplica Sykstyńska to zupełnie inna historia – ona musi wyglądać dokładnie tak, jak w rzeczywistości.

Oryginalna kaplica to prostokątne pomieszczenie o długości ponad 40 metrów, szerokości ponad 13 metrów i wysokości ponad 20 metrów.

Muszę przyznać, że ta zbudowana w studiu była dość skromna. Na tym właśnie polega magia kina – w studiu stworzyliśmy pomieszczenie z dykty i fototapety, a ściany miały wysokość zaledwie 3 czy 4 metrów. Potrzebowaliśmy takiej konstrukcji, aby móc kręcić ujęcia z wysokości, więc ta fototapeta na płycie paździerzowej wyglądała niepozornie, ale…

Ale robiła wrażenie!

Dokładnie tak! Jeszcze raz to powiem – na tym polega magia kina. Kiedy te ujęcia trafiają na ekran, dodaje się odrobinę techniki komputerowej i voilà – Kaplica Sykstyńska jak żywa!

Jak to jest chodzić w sutannie? Czy to był pierwszy raz, kiedy założył Pan strój biskupa?

Tak, to był mój pierwszy raz i przyznam, że było to jedno z wyzwań – i to bardzo praktyczne wyzwanie. Na płaskiej powierzchni – czy to na podłodze, czy na bruku – jeszcze da się w sutannie jakoś poruszać, ale schodzenie i wchodzenie po schodach to już zupełnie inna sprawa. To wymaga wprawy, i co więcej, trzeba to robić z odpowiednią gracją. Istnieją określone konwenanse, jest też pewien savoir-vivre, który ściśle reguluje sposób poruszania się w sutannie. Nie można po prostu chwycić jej i podkasać, żeby przyspieszyć kroku – należy przemieszczać się elegancko, dostojnie, tak jak przystoi osobie duchownej. Dodatkowo, w filmie pokazane są różne czynności przy obrządku po zmarłym papieżu: zdejmowanie pierścienia, zakrywanie twarzy – wszystkie te gesty miały swoje kanony, znane tylko osobom wtajemniczonym. Na planie mieliśmy specjalnego konsultanta, eksperta od spraw religijnych, który nadzorował każdą scenę obrządkową. Wszystkie nasze pytania, wszelkie wątpliwości, były kierowane do niego, a on udzielał odpowiedzi i rozwiewał nasze niepewności.

Czy rola, którą Pan grał, wywołała lub zrodziła w Panu jakieś przemyślenia na temat własnego spojrzenia na wiarę, na religię?

Nie do końca. Tak jak wspominałem, ta rola opierała się głównie na ładunku emocjonalnym – na poczuciu, że arcybiskup Woźniak może w jakiś sposób zawiódł papieża, nie reagując wcześniej, nie wyjawiając tego, czego dowiedział się tuż przed jego śmiercią. Oczywiście, mam swoje przemyślenia na temat wiary i Kościoła, jednak one wynikają z różnych wydarzeń w moim życiu, z osobistych doświadczeń, a nie bezpośrednio z tej roli. Chociaż wcielałem się w postać kościelnego hierarchy, moja rola dotyczyła bardziej kwestii uczciwości, oddania i odwagi niż samej wiary.

W tym filmie gra Pan z naprawdę wybitnymi i dobrze znanymi aktorami. Nie jest to pierwszy raz, ponieważ w swojej karierze wielokrotnie miał Pan okazję występować u boku gwiazd wielkiego formatu, przywołam choćby Nicole Kidman. Jak to jest grać z kimś, kto dla przeciętnego widza wydaje się kimś absolutnie z górnej półki, niemalże niedostępnym? Jak Pan do tego podchodzi? Czy czuje się Pan zainspirowany współpracą z tak wielkimi aktorami?

Tak, dokładnie tak to wygląda – praca z kimś tak wspaniałym niewątpliwie inspiruje. Muszę przyznać, że zdarza mi się, że czuję się nieco onieśmielony, ale nie sławą tych aktorów, lecz ogromem ich doświadczenia, talentu i oczywistej pracowitości. Tego rodzaju cechy budzą głęboki szacunek i – jak już wspomniałem – inspirują mnie do dalszego rozwoju.

Czy jest ktoś z tych wielkich aktorów, kto jest dla Pana szczególnie ważny również prywatnie? Może zdarzyło się coś wyjątkowego między Wami, co dało Panu jakąś lekcję, albo to Pan przekazał coś cennego? Przeżył Pan jakieś wyjątkowe doświadczenie?

Pamiętam szczególnie jedną scenę z filmu „Ludzkie dzieci”. Brałem w niej udział razem z Michaelem Caine’em. Była tam grupka młodszych aktorów, w tym ja, choć sam nie byłem już najmłodszy. Często bywa tak, że od razu po przyjściu na plan zaczyna się kręcić zdjęcia, reżyser daje wskazówki, a my przechodzimy do pracy. Tym razem jednak Michael Caine, nie przerywając przygotowań, podszedł do każdego z nas, młodszych aktorów, i dyskretnie się przedstawił. To była dla mnie kolejna, ważna lekcja – jak ktoś tak wielki może być pełen pokory i prostoty, jak w tej zwyczajności tkwi jego prawdziwa wielkość. Dzięki temu jeszcze bardziej zyskał w moich oczach.

Jest rola, którą Pan zagrał, a która najbardziej Pana zmieniła, ukształtowała?

Rola, która mnie zmieniła? Wie Pani, chyba każda rola w pewien sposób zmienia aktora, ale dzieje się to w subtelny sposób, bez jakichś dramatycznych przełomów. Myślę, że każda rola czegoś uczy – do niektórych trzeba przygotować się bardziej, do innych mniej, ale zawsze wymaga to pracy, często wnikliwego zgłębienia nowych tematów. To takie interesujące „skoki w bok” w kwestii wiedzy i zainteresowań, bo często są to rzeczy, którymi normalnie bym się nie zajął. Na przykład, kiedy gram naukowca, muszę zagłębić się w fizykę kwantową – przyswoić przynajmniej podstawy, żeby zrozumieć, co wypowiadam na ekranie. To jest fascynujące. Takie role to jak „objazd” na życiowej drodze, jak to się mówi po angielsku – „road detour”. Trzeba zjechać z głównej trasy, przedrzeć się przez boczne ścieżki, odkryć coś nowego, po czym wraca się na główną drogę i czeka na następną okazję, kiedy coś znów popchnie nas do takiego „skoku w bok”. To właśnie te boczne drogi sprawiają, że życie jest bardziej interesujące – i zawsze można wrócić na główny szlak z nowym bagażem doświadczeń.

Co najbardziej cieszy Pana w aktorstwie po tych kilkudziesięciu latach… ilu właściwie? Chyba już ponad 45 lat jest Pan aktorem?

To zależy, od kiedy liczyć.

A Pan od kiedy liczy?

Czasem, kiedy chcę sobie trochę zaimponować, liczę od momentu, kiedy zagrałem Cherubina w spektaklu „Wesele Figara” Pierre’a Beaumarchais w Teatrze Telewizji – to był rok 1972, jeśli się nie mylę. Byłem wtedy jeszcze w liceum. Co ciekawe, w tym spektaklu występowali oboje moi rodzice, a także Hania Mikuć, która była moją rówieśniczką – również wtedy licealistką. Kilka lat później spotkaliśmy się na tym samym roku w szkole teatralnej. Jeśli liczyć od 1972 roku, to uzbiera się już 52 lata, czyli ponad pół wieku! W końcu była to zawodowa produkcja, a ja miałem pełną rolę, więc można chyba tak liczyć.

Co zatem najbardziej cieszy Pana w aktorstwie po tylu latach?

Z pewnością te wszystkie niespodzianki, o których wspominałem wcześniej – takie, które zmuszają do zainteresowania się czymś nowym, podsuwają zupełnie nowe tematy i kierunki.

Te objazdy, boczne drogi?

Dokładnie. I myślę też, że mam pewien niedosyt komedii. Na scenie miałem więcej okazji, by grać w różnych ciekawych komediach, ale w filmie i telewizji jest ich chyba mniej. Może dlatego, że komedie często są dziś głównie romantyczne, a mniej po prostu zabawne. Bywają dobre, to prawda, i czasem zdarzy się coś wyjątkowego. Na przykład w filmie „100 dni do matury”, o którym wspominałem, miałem ogromną frajdę z gry. Film wyreżyserowany przez Mikołaja Piszczana jest jednocześnie komedią i filmem akcji. Gram tam nieco niegrzecznego dziadka głównego bohatera – dziadka, jakiego chyba każdy młody człowiek chciałby mieć: trochę buntownika, kogoś, kto idzie pod prąd, ma w sobie humor i odrobinę rozbójnika. To było naprawdę świetne doświadczenie i cieszyłem się każdą sceną.

Czy zdarza się Panu jeszcze odczuwać tremę przed wejściem na scenę albo plan filmowy? Po tych ponad 50 latach grania nadal pojawia się lekki stres?

Oczywiście, że tak, choć nie nazwałbym tego strachem. Może jest to pewna forma obawy, ale trema to chyba najlepsze określenie. Ta trema jednak szybko się przekształca – przed wejściem na scenę odczuwam ją wyraźnie, ale kiedy już się na tej scenie znajdę, zmienia się w coś zupełnie innego, niemalże alchemicznie przekształca się w energię, która mnie napędza; w coś, co mnie mobilizuje i pomaga, a nie przeszkadza.

Jest taki moment w Pana karierze, który nazwałby Pan przełomowym?

Oczywiście, film „Moulin Rouge”! To moment, który od razu przychodzi mi na myśl – była to moja pierwsza tak duża międzynarodowa produkcja.

I Pana znakomita rola!

Dziękuję bardzo. Była to wyjątkowa rola, ale także całość doświadczenia, które wiązało się z jej przygotowaniem. Mieliśmy ponad miesiąc prób – tanecznych, wokalnych, pracowaliśmy nad scenariuszem, i wszystko to odbywało się w fantastycznej, niemalże cieplarnianej atmosferze. Cała ekipa mieszkała razem w jednym budynku, choć każdy miał swoje indywidualne zajęcia. Tancerze ćwiczyli osobno, zajmując niemal całą dostępną przestrzeń, my, aktorzy, spotykaliśmy się na różnych próbach, jedni pracowali nad akcentem, inni przechodziliśmy od jednych zajęć do drugich, spotykając się w tej dużej, wspólnej willi. Mieliśmy też wspólne posiłki – to wszystko tworzyło niezapomniane doświadczenie wspólnoty. Potem, już podczas kręcenia, przeżywałem kolejne zachwyty, widząc rozmach tej produkcji. Kiedy w końcu doszło do sceny, w której tańczę tango i śpiewam „Roxanne” – co, nawiasem mówiąc, nie było pewne od początku, bo rozważano inne opcje – mogłem tylko szeroko otworzyć oczy na skalę tego przedsięwzięcia.

No, a jednak to Pan zaśpiewał – i to jak!

Tak, zdarzyło się. Kiedy przystąpiliśmy do nagrania tej sceny, na planie pojawiły się setki tancerzy w pełnych kostiumach, cztery czy pięć ekip kamerowych filmujących z każdej możliwej perspektywy. I tak przez trzy, cztery dni! To była scena, jakiej rzadko doświadcza się na planie – z wielu powodów był to dla mnie przełomowy moment.

Ale miałem również inne, przełomowe chwile – choćby w małych, studyjnych teatrach z widownią na 50 osób, gdzie najważniejsza była intymność tej sytuacji. Każde przedsięwzięcie, w którym brałem udział, coś wnosiło do mojego życia. Nawet jeśli niektóre z nich były przykre, trudne, bolesne, wyczerpujące, każde miało swoją wartość – jak to w życiu.

Jest coś, czego Pan w aktorstwie unika? Jakich ról, na przykład?

Czasem odmawiam ról, które po prostu we mnie nie rezonują. Zdarza się, że przyglądam się roli, czytam scenariusz, i jeśli pojawia się coś, co jest mi obce lub nie wywołuje we mnie żadnego echa – na przykład brutalność lub coś, co zupełnie nie koresponduje z tym, gdzie obecnie jestem w życiu – wtedy raczej odmawiam. Myślę sobie czasem, że może dziesięć lat wcześniej by to do mnie bardziej przemówiło? Ale teraz odczuwam gotowość do powrotu na scenę. Przez ostatnie 20 lat gram w teatrze tylko co kilka lat i faktycznie wybieram teatralne role znacznie bardziej rozważnie. Szczególnie w systemie pracy w Australii, gdzie przygotowanie projektu teatralnego to dwa lub trzy miesiące pełnego zaangażowania, które trudno pogodzić z pracą na planie zdjęciowym. Właśnie dlatego wybieram te rzeczy, którym mogę się poświęcić na te kilka miesięcy, wyłączając wszystko inne. Po takim czasie czekam na nowo na ten głód sceny i uważam, ze to jest bardzo dobre.

Pana zdaniem dobry aktor oznacza też dobrego człowieka?

Absolutnie nie (śmiech). Nigdy bym nie pomyślał, że te cechy muszą iść ze sobą w parze. Oczywiście, czasem się to zdarza, ale nie jest regułą. Często, gdy oglądamy, słuchamy lub czytamy wywiady – i to nie tylko z aktorami, ale z wieloma znanymi ludźmi – myślimy sobie, że może lepiej byłoby nie wiedzieć, jacy są prywatnie. Wolę oglądać ich kreacje niż poznawać ich życie osobiste. Czasem nadmiar wiedzy o człowieku może nawet zburzyć pewien obraz jego twórczości.

Co było dla Pana najważniejsze w tym 2024 roku, zarówno zawodowo, jak i prywatnie? To był dobry rok? Jak go Pan ocenia?

To był dość pracowity rok. Już po raz czwarty jestem w Polsce, co samo w sobie jest dla mnie czymś ważnym i cieszy mnie ogromnie, więc pod tym względem był to naprawdę dobry rok. Było trochę latania z Australii, ale zawsze cieszę się, kiedy mogę odwiedzić Polskę. A prywatnie? Cudownie udało się nam z moją życiową partnerką, Catherine, tak dopasować nasze obowiązki zawodowe, że gdy ona pracowała poza domem, czy nawet poza miastem, to ja byłem w domu i mogłem zająć się dziećmi, domem, psem. To takie drobne rzeczy, ale zazwyczaj jest to bardziej skomplikowane do zorganizowania. W tym roku udało się wszystko wspaniale pogodzić, co naprawdę mnie cieszy.

No właśnie, jest Pan osobą, która pracuje zarówno w Europie, jak i w Australii. Czy podejście do aktorstwa na tych kontynentach się różni? Czy jest coś, czego nauczył się Pan w Australii, co zaskoczyło Pana w Europie, i odwrotnie?

Trudno jednoznacznie określić różnice w podejściu do aktorstwa – dla mnie praca wygląda podobnie tu i tam. Znam swoje podejście do zawodu i staram się być wierny własnym metodom, niezależnie od miejsca. Natomiast jeśli chodzi o te dwa światy, Australię i Polskę, to zdecydowanie jestem, jako człowiek, tworem obu tych kultur. Dzięki temu mam w sobie coś, co odróżnia mnie zarówno od kogoś, kto mieszka w Australii, ale nie jest Polakiem, jak i od Polaka, który nie jest Australijczykiem. To wszystko, w jakiś magiczny sposób, dodaje moim kreacjom czegoś unikalnego – może nie chcę przesadzać, ale wpływa na efekty mojej pracy i sposób, w jaki pracuję.

Kiedyś usłyszałam, że w Australii mieszkają najszczęśliwsi ludzie na świecie. Pan to potwierdzi?

Nie wiem, czy można tak generalizować, ale rzeczywiście mówi się, że Australijczycy to bardzo wyluzowani ludzie.

Jak postrzega Pan starość w zawodzie aktorskim? Patrzy Pan na nią z niepokojem czy może z wdzięcznością, że przynosi ze sobą tyle doświadczeń?

Na pewno nie patrzę na to z niepokojem. Myślę, że już przekroczyłem ten próg.

Ma Pan dopiero 68 lat!

No właśnie, a jak wspomniałem, mógłbym już być emerytem, więc to, co teraz robię, traktuję jak wisienkę na torcie w moim życiu.

Był w Pana życiu taki moment, kiedy poczuł Pan, że znalazł się w miejscu, które wykracza poza najśmielsze marzenia z młodości? Jakie z tych marzeń się spełniły, a które z czasem się zmieniły?

Kiedy w 1981 roku wyjechałem do Australii – to już 43 lata temu – nawet nie śniłem o tym, że będę tam kontynuował pracę w zawodzie aktora. Nie miałem takich oczekiwań i przez pierwsze lata zupełnie się na to nie nastawiałem. Kiedy jednak powoli zaczęło się to realizować, było to spełnienie, o którym wcześniej nie odważyłbym się marzyć. Potem, z czasem, moja odległość od Polski w pewnym sensie rosła – na wiele lat straciłem kontakt z pracą w Polsce. Kiedy w 2006 roku mogłem tu znów wrócić na scenę i ekran, było to dla mnie źródłem nowej fali euforii i spełnienia. Praca we własnym ojczystym języku to była czysta radość, coś naprawdę wyjątkowego.

Co daje Panu poczucie spełnienia jako człowiekowi, nie tylko jako aktorowi?

Chyba coraz mniej rzeczy związanych z aktorstwem – choć to wciąż dla mnie ważne. Zdaję sobie jednak sprawę, że jestem już w wieku emerytalnym, mógłbym po prostu łowić ryby… ale wciąż mam w sobie pasję do podróży i to jest coś, czego naprawdę potrzebuję. Tak samo z teatrem – mogę poczekać, aż znowu poczuję ten głód, aż nabiorę na niego ochoty. Jednak to, co jest dla mnie najważniejsze, to rodzina. Mój syn ma 17 lat – to wyjątkowy, ważny moment w jego życiu i chcę być blisko niego, gdy tego potrzebuje. Moja córka jest tylko trochę starsza i świetnie sobie radzi sama, choć wciąż cieszy się naszym wsparciem. Rodzina to dla mnie ogromna wartość.

Na koniec – gdzie spędzi Pan Boże Narodzenie?

W domu, z rodziną. A już po Wigilii, następnego dnia, wszyscy razem ruszamy pod namiot, na naszą ukochaną plażę.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Kultura i rozrywka

Komentarze 1

Komentowanie zostało tymczasowo wyłączone.

Podaj powód zgłoszenia

G
Grzegorz
Dzień dobry wszystkiego najlepszego
Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na i.pl Portal i.pl