Marek Hłasko jako kultowa ofiara seksualnego zacietrzewienia

Mariusz Grabowski
Nikt nigdy nie policzył dokładnie jego kochanek. Zwłaszcza że do tej miłosnej listy trzeba by dopisać także facetów. "Miłosne gry Marka Hłaski" pióra Barbary Stanisławczyk to konmtrowersyjna biografia wielkiego pisarza.

Na temat Marka Hłaski wylano już nad Wisłą ocean atramentu, ale encyklopedyczny przegląd jego seksualnych podbojów to temat, który hłaskofilów wciąż potrafi rozpalić do białości. "Miłosne gry Marka Hłaski" pióra Barbary Stanisławczyk po raz pierwszy ujrzały światło dzienne ponad dziesięć lat temu i oprócz pochwał ściągnęły na głowę autorki oskarżenia o cyniczne babranie się w nieposkromionym libido twórcy "Cmentarzy".

Teraz tom powrócił do nas lekko zliftingowany, uzupełniony o nowe fakty i wciąż intrygujący pytaniem: co sprawiało, że do Hłaski, niczym pszczoły do miodu, ciągnęli pospołu zauroczone miłośnie kobiety i rozgorączkowani mężczyźni?

Pytanie o tyle zasadne, że nadwiślański James Dean nie był - najłagodniej mówiąc - przyjemniaczkiem. Wewnętrzną wrażliwość pokrywał gruboskórnością, chamstwem i brutalnością.

Kobiety traktował zwykle per kurwa, wódkę ciągnął jak smok, a jego sposobem na rozwiązywanie problemów towarzyskich było przylanie znienacka w mordę. Z samych knajpianych bójek, w które się wdał w ciągu barwnego żywota, aresztowań i pobytów na komisariatach można by zestawić całkiem imponujący pitawal.

Słowem, solidnie zapracował na miano pisarza "przeklętego", choć psychologowie pewnie wskazaliby na jego trudne dzieciństwo: brak ojca, przywiązanie do matki, którą obwiniał o wszystkie swoje słabości, wreszcie zazdrość o ojczyma i wrodzoną, latami pielęgnowaną hipochondrię.

Zepsuty powodzeniem (sławę osiągnął jako niespełna dwudziestolatek) kobiety kolekcjonował w ilościach hurtowych. I choć w książce Stanisławczyk nie dostaniemy kompletnej listy jego kochanek, tych wspomnianych starczy aż nadto, aby Hłaskę uznać za obiekt zazdrości wszystkich amantów.

Pomijając wszelki niewieści drobiazg, zaczęło się latem 1953 roku, kiedy to 19-letni przyszły as pisarski poznał w Oddziale Związku Literatów Polskich we Wrocławiu sekretarkę Hankę Kruszewską, starszą o kilka lat od siebie piękność. Ich romans eksplodował efektownie, zajmując naszego bohatera na dłuższy czas i ucząc go lawirowania między namiętnością a zazdrosnym mężem. Po latach wampowatą Kruszewską pisarz unieśmiertelnił w postaci Weroniki w "Sowie, córce piekarza" jako tę, której życzył dwudziestu lat nudy z niekochanym małżonkiem.

Potem kobiety w życiu Hłaski można już mnożyć. Począwszy od warszawskiej femme fatale Hanki Golde, która dla pisarza gotowa była porzucić dzieci i męża, ambitnego profesora politechniki (dla niej Hłasko wyżebrał u Józefa Cyrankiewicza kawalerkę na Ochocie), a skończywszy na Soni Ziemann, niemieckiej aktorce, którą w 1957 roku poznał na planie "Ósmego dnia tygodnia" i z którą kilka lat później, już na emigracji, ożenił się ku rozpaczy jej dotychczasowego partnera.

Życiowe perypetie z Sonią nadawałyby się zresztą na scenariusz niezłego dramatu: kochankowie rozchodzili się, godzili, aby - gdy już los przyjaźnie zapewnił im trochę spokojnego czasu - z hukiem i skandalem uciekać od siebie. "Hłasko nie potrafił kochać - taką tezę można więc wyczytać z kart "Miłosnych gier" Stanisławczyk - a jego związki z płcią przeciwną zawsze kończyły się katastrofami".

I podobne przekonanie wynosi się z lektury jego książek. O ile jeszcze seks bohaterom jakoś się układał, to reszta jest po prostu dramatem. Czasem krótkotrwałym, a czasem ślimaczącym się latami.

Wymieńmy więc kilka innych zdobyczy pisarza: Agnieszka Osiecka, na którą Hłasko wołał "Panna Czaczkes", Luise Schaffer, którą poznał podczas pobytu w Izraelu, czy Esther Steinbach, nad wyraz ponętna stewardesa, która pod tym imieniem często pojawia się w jego późniejszych powieściach.
Dodajmy do nich także przepiękną ponoć Betty Ray, którą uwiódł tuż pod bokiem jej męża Nicholasa (a także Soni, z którą wówczas mieszkał). Wydarzenie było o tyle istotne, że Nicholas miał reżyserować w Hollywood film na podstawie jego powieści "Następny do raju". Można powiedzieć, że przez nieposkromioną chuć Hłasko stracił szansę na globalną sławę. Nie pierwszy to taki przypadek w historii ludzkości, ale znaczący.

W połowie lat 60. miał bowiem wszystko: piękną żonę, sprezentowane mu przez nią luksusowe BMW 527, wygodne mieszkanie i dostęp do jej konta bankowego. Wszystko stracił, wybierając knajpy, awantury z najbliższymi i szukanie kolejnych kobiet, które mógłby zawlec na ofiarny ołtarz chuci. Wyglądał już wtedy jak potwór: spuchnięty od wódki, wciąż zamyślony i nieodmiennie wściekły z powodu coraz większego wysiłku, jaki wkładał w szukanie tematu do powieści.

Ale prawdziwe seksualne gry pisarz toczył w swoim życiu z zakochanymi w nim mężczyznami. To zresztą najciekawsza część książki Stanisławczyk, swoista próba udowodnienia tezy, że nasz bohater zaistniał w literaturze tylko dlatego, że wpadł w oko kilku znaczącym nadwiślańskim homoseksualistom. O cielesne względy pisarza pospołu rywalizowali bowiem Stefan Łoś (wrocławski mentor Hłaski, u którego przemieszkał kilka miesięcy przed opublikowaniem "Sonaty Marymonckiej"), Wilhelm Mach, Jerzy Andrzejewski, Jarosław Iwaszkiewicz, a potem Henryk Bereza.

Choć w tomie nie znajdziemy potwierdzenia faktu, że autor "Pętli" z równą łatwością wskakiwał zarówno do łóżek swoich literackich protektorów, co przygodnych panien, fragmenty przytaczanych listów dają sporo do myślenia. "Ukochany, Ukochany, Marku mój, Przyjacielu, Bracie najdroższy, najbliższy mi na świecie człowieku, Światło moje, radości moja i smutku, Wszystko, co mam, i Wszystko, czego mi brak" - czule pisał do niego Mach w 1955 roku i trudno uznać ten list jedynie za zdawkowe zapewnienie o niewinnej, kumplowskiej przyjaźni.

Tylko Bereza nie oczekiwał od Hłaski seksualnej wzajemności, której żądali np. Mach czy Andrzejewski. Może dlatego pisarz nigdy się od niego nie odwrócił. Nawet kiedy znalazł się za granicą i kazał matce "pędzić do diabła" wszystkich tych, którzy podają się za jego przyjaciół, Berezę pozostawił we wdzięcznej pamięci.

Seksualne meandry Hłaski to kolejna zagadka, z którą muszą się zmierzyć zatwardziali wielbiciele Marka Hłaski w tradycyjnej wersji "hemingwayowskiej". Ale też pocieszający dowód, że po ponad czterech dekadach od tragicznej śmierci pisarza jego postać wciąż wywołuje w nas emocje. A to przecież lepsze niż bezlitosny całun niepamięci.

***

Barbara Stanisławczyk, "Miłosne gry Marka Hłaski", wyd. Rebis, Poznań 2009, cena: 37,90 zł

Komentarze 1

Komentowanie zostało tymczasowo wyłączone.

Podaj powód zgłoszenia

F
Funfun
Nie sądziłem, że przeczytam coś tak pretensjonalnego i odbiegające od rzeczywistości, jak powyższe deliberacjego tego p. Chucia... Seksualizm Marka oddaje jego opowiadanie... "Amor nie przyszedł dziś wieczorem", przy którym można boki zrywać... Ale choć go znałem i uwielbiałem, jak bodaj wszyscy młodzi wówczas (był idolem mojego pokolenia), po przeczytaniu rozmowy z Sonią Z., jego żoną sam byłem zmuszony przyznać, że potrafił być potworem dla kobiet. A te listy, jakie pisywał do nich (? - w każdym razie do niej, które biedna kobieta nawet w książce cytuje) dowodzą, że traktował je jako ćwierćinteligntki...
W tym nie zgodziłbym się z nim i nie traktuję go jako wyroczni... Ale pokora wobec jego talentu, każe mi przyznać, że to może on miał rację...
Wróć na i.pl Portal i.pl