Martyna F. Zachorska: Feminatywy czyli kto się boi żeńskich końcówek

Anita Czupryn
Martyna F. Zachorska jest doktorantką językoznawstwa na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu, autorką książki "Żeńska końcówka języka", tłumaczką, amerykanistką. Na Instagramie prowadzi profil @paniodfeminatywow
Martyna F. Zachorska jest doktorantką językoznawstwa na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu, autorką książki "Żeńska końcówka języka", tłumaczką, amerykanistką. Na Instagramie prowadzi profil @paniodfeminatywow Agnieszka Werecha-Osińska
Kiedy polityk znany z homofobii wziął ślub z prawniczką, jeden z portali napisał: „Wziął ślub z prawnikiem”. Bez feminatywów język staje się mniej precyzyjny. I o to w tym wszystkim chodzi – nie o ideologię, lecz o jasność i precyzję – mówi tłumaczka Martyna Zachorska, znana z Instagrama „Pani od Feminatywów”.

Czym są feminatywy i dlaczego budzą emocje?

Feminatywy to, najprościej mówiąc, rzeczowniki określające zawody i funkcje pełnione przez kobiety. Najczęściej derywowane są od form męskich, na przykład: nauczyciel – nauczycielka, fryzjer – fryzjerka, adwokat – adwokatka. Wydawałoby się, że to nic kontrowersyjnego, prawda? Schody zaczynają się wtedy, gdy mówimy o feminatywach odnoszących się do zawodów: prestiżowych, albo zdominowanych przez mężczyzn, bądź też wysokopłatnych. Tu rodzą się kontrowersje. Nikt raczej nie uznaje feminatywów takich jak nauczycielka czy fryzjerka za problematyczne – posługujemy się nimi na co dzień i nawet nie zwracamy na to uwagi. Jednak gdy słyszymy termin „feminatywy”, jeśli w ogóle wiemy, o co chodzi, to raczej skojarzymy go z formami takimi jak ministra, adwokatka, premierka czy prezydentka – czyli z nazwami zawodów lub funkcji związanych z prestiżem. Dlaczego one wzbudzają kontrowersje? Powodów jest kilka. Dla niektórych to po prostu kwestia nowości, osłuchania się. Wcześniej te formy nie były obecne w mediach i przestrzeni publicznej, a teraz albo wracają, albo powstają nowe. Z językiem jest trochę jak z muzyką – lubimy to, co znamy, a nasze ucho przyzwyczaja się do brzmień, które są mu oswojone. Jedni oswajają się szybciej, inni wolniej.

Przeciwnicy feminatywów twierdzą, że te formy są po prostu brzydkie albo nienaturalne. To rzeczywiście kwestia estetyki, przyzwyczajenia? Może po prostu opór wobec zmian?

Dla niektórych na pewno jest to kwestia estetyki. Każdy z nas ma swój gust – jedne słowa nam się podobają, inne brzmią dla nas jak skrobanie paznokciami po ścianie. To naturalne. Jednym będzie podobała się „adwokatka”, innym nie. Jedni zaakceptują „psycholożkę”, inni będą się z tego naśmiewać, żartując, że „psycholoszka” kojarzy im się ze świnią. To zresztą bardzo wytarty żart i szczerze mówiąc – czekam, aż niechętni feminatywom żartownisie wymyślą coś nowego. Tyle że to nie jest argument językoznawczy, a jedynie estetyczny. Każdy ma prawo do własnych preferencji; nie możemy wymagać, by inni dostosowywali się do naszych upodobań. Chciałabym, żebyśmy w końcu osiągnęli taki moment, w którym nie będzie hejtu po żadnej stronie – ani wobec osób używających feminatywów, ani wobec tych, które wolą mówić „pani adwokat”. Tymczasem dzisiaj mamy sytuację, w której część osób uznających feminatywy za brzydkie czuje się zobowiązana, by poinformować o tym cały świat.

Feminatywy podkreślają kobiecą obecność w przestrzeni publicznej. Może to właśnie najbardziej drażni przeciwników – fakt, że kobiety zajmują miejsca, które kiedyś były zarezerwowane dla mężczyzn?

Z pewnością. I tu wchodzimy w kolejną kategorię osób oburzonych na feminatywy – tych, którzy sprzeciwiają się im z powodów ideologicznych czy politycznych. Ta grupa jest najgłośniejsza i napędza debatę w mediach oraz internecie. To osoby, które postrzegają feminatywy jako narzucone przez lewicę i w związku z tym czują się zagrożone. Odbierają je jako element szerszego ataku na ich wizję świata.

Gdyby feminatywy nie kojarzyły się z lewicą, byłyby bardziej akceptowane?

Myślę, że tak. Stawiam w książce tezę, że gdyby feminatywy nie zostały na nowo spopularyzowane przez polityczki, byłyby dziś bardziej neutralnie odbierane. W Polsce najpierw Izabela Jaruga-Nowacka, a później Joanna Mucha przyczyniły się do ich upowszechnienia.

Pamiętam, że to dzięki Joannie Musze po raz pierwszy w przestrzeni publicznej padło słowo „ministra”.

To akurat świętej pamięci Izabela Jaruga-Nowacka ukuła tę formę, a później spopularyzowała ją Joanna Mucha. Jaruga-Nowacka określała się jako ministra– można powiedzieć, że była pionierką w kwestii feminatywów. Ale to Joanna Mucha wywołała największą debatę w 2012 roku swoim wystąpieniem w programie Tomasza Lisa, gdy powiedziała, że chciałaby, aby mówiono o niej „ministra”. Gdy prześledzimy tamtą dyskusję, widać, jak długą drogę przeszliśmy. Wówczas praktycznie nikt nie bronił Joanny Muchy – krytykowano jej leksykalny wybór, wyśmiewały ją nawet liberalne media, które teraz na co dzień stosują feminatywy. Politycy od prawa do lewa kpili z tej formy. Dziś taka sytuacja nie miałaby już miejsca.

Obecnie w mediach liberalnych, w audycjach radiowych często pojawia się „gościni”. To też nowe słowo, do którego musimy się przyzwyczaić?

To bardzo ciekawe, bo „gościni” to archaizm, który znajdziemy w dawnych słownikach. Nie wiemy jednak, czy rzeczywiście był używany, czy tylko został zanotowany jako możliwa forma. W XXI wieku wrócił do obiegu, co z językowego punktu widzenia jest fascynującym zjawiskiem.

Niedawno pisałam reportaż o lokalnych działaczkach i rozmawiałam z kobietą, która została „wójtką”. Zastanawiałam się, czy to dobra forma, czy lepsza byłaby „wójcina”? Może „wójcina” oznacza jednak żonę wójta, jak „sołtysina” – żonę sołtysa?

W przypadku „wójtki” występuje kilka wariantów – mamy „wójtkę” i „wójcinę”. Jeśli chodzi o kobietę pełniącą funkcję sołtysa, raczej przyjęła się „sołtyska” i nie budzi to kontrowersji. Natomiast co do „wójtki” czy „wójcini”, myślę, że to kwestia czasu – zobaczymy, co wybiorą użytkowniczki języka, co bardziej się upowszechni. Podobnie było z „ministrą”. Teoretycznie forma „ministra” jest utworzona niepoprawnie – zgodnie z regułami powinna brzmieć „ministerka” – ale uzus zrobił swoje i dziś nikt nie mówi „ministerka”, tylko „ministra”.

Jako młoda dziennikarka chodziłam na rozprawy sądowe i relacjonowałam procesy; kiedy przewodniczącą składu sędziowskiego była kobieta, zostałam uczulona, by nie napisać „sędzina”, bo to przecież żona sędziego, a nie kobieta wykonująca ten zawód.

Nazwy zawodów prawniczych to szczególnie grząski grunt, dlatego wolę się nie wypowiadać na temat aspektów prawnych. Wiemy jednak, że w XXI wieku nie określamy już kobiet nazwami zawodów ich mężów. Wyjątkiem jest „prezydentowa”, która pełni specyficzną funkcję. Mało kto dziś pamięta, że kiedyś „krawcowa” oznaczała żonę krawca, a feminatywem od „krawca” była „krawczyni”. Jednak z czasem „krawcowa” zaczęła odnosić się także do kobiet wykonujących ten zawód, przejmując znaczenie „krawczyni”. Dziś nikt nie myśli, że „krawcowa” to żona krawca. Może w przyszłości tak samo będzie z „sędziną” – może jej znaczenie się rozszerzy i stanie się neutralnym określeniem kobiety sędziego.

To też pytanie o to, które zawody i funkcje powinny doczekać się feminatywów. Jakie żeńskie formy jeszcze nas czekają?

Myślę, że mamy już wszystko, ponieważ nasz język pozwala na tworzenie żeńskich form od każdej męskiej nazwy. Więc większość zawodów i funkcji już ma swoje żeńskie formy. Jednym z obszarów, w których mogą pojawić się nowe kwestie do rozstrzygnięcia, są stopnie wojskowe i innych służb mundurowych.

Pamiętam dyskusję wśród parlamentarzystów, gdy jedna z posłanek zaprotestowała, twierdząc, że nie jest „żadną posłanką”, ponieważ traktuje to jako służbę, więc jest posłem.

Piszę o tym w książce – chodziło o Krystynę Pawłowicz i tu w grę wchodziły kwestie ideologiczne. Posłanka Pawłowicz była znana z głośnego sprzeciwu wobec feminatywów – konsekwentnie mówiła o sobie „poseł”. Raz nawet w jednej ze stacji telewizyjnych zagroziła, że wyjdzie ze studia, jeśli dziennikarz będzie się do niej zwracał per „posłanka”. Tymczasem „posłanka” funkcjonuje w języku polskim od 1918 roku. Już wtedy trwała debata o tym, jak nazywać kobiety zasiadające w parlamencie – zastanawiano się, czy powinny być „posłankami”, „poślicami”, „posełkiniami” czy „posełkami”. Jest nawet książka Olgi Wiechnik, pt. „Posełki. Osiem pierwszych kobiet”, która opowiada o pierwszych parlamentarzystkach w Polsce, określanych właśnie mianem „posełek”. Ostatecznie jednak upowszechniła się forma „posłanka”. Niektórzy twierdzą, że nie jest to poprawna forma, bo „posłanka” to feminatyw od „posłańca”, więc bardziej zgodna z regułami byłaby „posełka”. Ale, jak w wielu przypadkach, uzus zrobił swoje – dziś nikt nie mówi „posełka”.

Wracając do służb mundurowych, o których pani wspomniała – pamiętam, jak w Afganistanie rozmawiałam z kobietami z bazy wojskowej w Ghazni. Zdecydowanie protestowały przeciwko twemu, by nazywać je „żołnierkami” – kojarzyło im się to z „saperką” czy „furażerką”. Nie chciały też być „pilotkami”, tylko „kobietą żołnierzem” lub „kobietą pilotem”. To kwestia brzmienia, prestiżu, czy może obawiały się deprecjacji zawodu?

Trudno jednoznacznie odpowiedzieć, bo to są kwestie pozajęzykowe – związane ze społecznym postrzeganiem kobiet i aspektami psychologicznymi. Lubię mówić, że nakładamy na siebie pewien językowy garnitur. Wciąż, nawet podświadomie, postrzegamy to, co żeńskie, jako coś gorszego, infantylnego, mniej wartościowego i mniej kompetentnego. Proszę zauważyć, że feminatywy często kojarzą się ze zdrobnieniami. Wiele kobiet odbiera je jako infantylizujące – choć w rzeczywistości nie zawsze mają coś wspólnego ze zdrobnieniami. Przecież „skoczek” to nie „mały skok”, prawda? Podobne przykłady znajdziemy po stronie form męskich. Ale ponieważ kobiecość wciąż jest w naszej kulturze infantylizowana, feminatywy też często budzą takie skojarzenia. A na rynku pracy nie chcemy być postrzegane jako dziecinne, ale poważne, kompetentne, silne, zdecydowane, profesjonalne i merytoryczne. Te cechy wciąż bardziej kojarzą się z mężczyznami, bo to właśnie mężczyzna jest modelowym pracownikiem – opanowanym, chłodnym, zdystansowanym, rzeczowym.Kobieta jest emocjonalna, infantylna...

…histeryczna!

Właśnie! A przecież każdy człowiek jest połączeniem różnych cech – nikt z nas nie jest w stu procentach taki czy inny. Kulturowo mamy jednak silnie zakorzenione skojarzenia związane z męskością i kobiecością. I to widać również w podejściu do feminatywów.

Nie wzbudzają emocji feminatywy określające zawody uważane za „kobiece”, jak ekspedientka czy kelnerka. Kucharka też nikogo nie drażni. Być kucharzem brzmi dumnie, a „kucharka” już niekoniecznie – nawet mówi się o „literaturze dla kucharek”, czyli tej gorszej.

Dokładnie. Bo „kucharka” to osoba pracująca w szkolnej stołówce, a „kucharz” to szef kuchni. Wiadomo, kto ma większy prestiż, prawda? Podobnie jak „nauczycielka” – kojarzy się ze szkołą podstawową, ale na uczelni to już jest „nauczyciel akademicki”.

Istnieją zawody, dla których feminatyw nigdy się nie przyjmie? Na przykład „kardynałka” albo odpowiednik kobiety – księdza?

Jeśli chodzi o „księdza”, to na pewno ze względów formalnych – to nazwa funkcji, dla której feminatyw póki co nie powstanie, ponieważ w kościele katolickim kobiety nie mogą być kapłanami, nie mogą być księżmi.

W kościele katolickim – nie, natomiast w protestanckich czy żydowskich wspólnotach religijnych kobiety pełnią takie funkcje.

Tak, mamy „pastorkę”, „duchowną”, ale nie „kapłankę”, bo to słowo kojarzy się z religiami politeistycznymi. Dawniej funkcjonowała również „ksieni”.

Ale to raczej odnosiło się do przełożonych klasztorów, prawda?

Owszem, ale niektórzy językoznawcy sugerują, że można by było zaadaptować tę formę jako żeńską wersję „księdza”.

Wyobraża sobie pani „kardynałkę”, „biskupkę” albo nawet „papieżycę”?

„Biskupka” już funkcjonuje. Pamiętam, że przy okazji inauguracji prezydentury Donalda Trumpa kazanie wygłosiła właśnie biskupka, a w polskich mediach ta forma pojawiła się bez kontrowersji. Większość redakcji pisała po prostu o „biskupce”, co pokazało, że ta regularna forma się przyjęła – tam, gdzie kobiety rzeczywiście pełnią taką funkcję, czyli w kościołach protestanckich. To wzbudziło mój szczery uśmiech i satysfakcję – bo jeśli forma pojawia się w przestrzeni medialnej bez sprzeciwu, to znaczy, że przyszło to naturalnie.

Może dlatego, że nie dotyczyło to naszej rzeczywistości?

Nie wiem. Ale „biskupka” to forma regularna – „biskup” i „biskupka”, analogicznie jak „fryzjer” i „fryzjerka”. Tu nie ma żadnego problemu – wystarczy dodać przyrostek i mamy żeńską formę. Nie ma też kontrowersji ani na poziomie brzmienia, a to czasem bywa przecież istotne.

Żadnych emocji nie budzi też „influencerka”, prawda? Nowe zawody wydają się przyjmować feminatywy bez problemu.

Tak, to właśnie zauważyły redaktorki „Słownika nazw żeńskich w polszczyźnie” – nowe zawody i profesje, które pojawiły się wraz z rozwojem technologii, wchodzą od razu w obu formach. Mamy więc „influencera” i „influencerkę”, tak samo jak inne zawody związane z nowymi technologiami.

Skoro wspomniała pani o redaktorkach – niedawno dostałam maila, w którym po raz pierwszy zwrócono się do mnie „Szanowna Pani Redaktorko”. Zabrzmiało to dla mnie trochę kpiąco. Może dlatego, że zwykle – a głównie politycy – zwracają się do mnie „pani redaktor”, a tu nagle taka forma. Złapałam się na tym, że ja też mam pewien opór wobec niektórych feminatywów.

I to jest właśnie dowód na to, że wszyscy w jakimś stopniu mamy z tym problem. Każdy z nas wyrastał w kulturze, która – choćby podświadomie – traktowała kobiecość jako coś mniej istotnego. Te formy po prostu stały się teraz bardziej popularne, nie jesteśmy do nich przyzwyczajeni, dlatego czasem coś nam po ludzku zgrzyta. Jeżeli sto czy tysiąc razy widziałyśmy w nagłówkach maili „Szanowna Pani Redaktor”, „Szanowna Pani Doktor” czy „Szanowna Pani Adwokat”, to kiedy za sto pierwszym razem zobaczymy „Szanowna Pani Adwokatko”, to nasz mózg się zastanawia, o co chodzi – bo nigdy wcześniej tej formy nie widziałyśmy.

A jeśli zwracamy się do kogoś w formie, która mu „zgrzyta” – to gafa, problem społeczny, czy jak to traktować?

To zależy od kontekstu. Jeśli prowadzimy wywiad, warto po prostu zapytać rozmówczynię, jak chciałaby być podpisana, i uszanować jej wybór. Jeśli piszemy o kimś, z kim nie mamy możliwości się skontaktować, decyzja należy do nas – bo zarówno formy męskie, jak i żeńskie są poprawne. Rada Języka Polskiego w oświadczeniu z 2019 roku podkreśliła, że są to formy równorzędne – żadna z nich nie jest błędem. Nie będzie więc błędem napisać zarówno „adwokat Kowalska”, jak i „adwokatka Kowalska”.

W ubiegłym tygodniu, z okazji Dnia Kobiet, przeprowadziłam wywiad z pisarką, która chce, aby nazywać ją Ka Klakla. Powiedziała: „Kobiety walczą dzisiaj o podmiotowość, o to, że są istotami ludzkimi. Człowiek – rodzaj męski. Człowieka – rodzaj żeński. Śmiejmy się z feminatywów. To takie zabawne, że chcemy być ludźmi”. Jak pani na to patrzy?

„Człowiek” nie jest nazwą zawodu ani funkcji, podobnie jak „trup” – on również nigdy nie będzie miał żeńskiej formy.

Chociaż „trupa” istnieje, ale znaczy coś zupełnie innego.

Tak, mamy „trupę”, na przykład cyrkową, ale to nie jest nazwa zawodu. Niektórzy żartują z feminatywów, pytając: „To co, teraz będzie kot i kota? Wiewiórek i wiewiórka?”. Jeden znany publicysta stwierdził nawet swego czasu, że trzeba będzie mówić „pan wiewiórek”.

Jest „kobieta” i jest „mężczyzna”, a nie „mężczyzn”.

Tak, tylko że „mężczyzna” to rzeczownik rodzaju męskiego – mówimy „ten mężczyzna”, a nie „ta mężczyzna”. To, że wyraz kończy się na „-a”, nie oznacza, że jest rodzaju żeńskiego. Podobnie jak „ten sędzia” czy „ten poeta”.

Lubi pani feminatywy?

Lubię. Ale wbrew temu, co niektórzy mogą myśleć, naprawdę nie mam problemu z żadnymi formami. Nie przeszkadza mi, gdy ktoś mówi o mnie „tłumacz” czy „nauczyciel”, bo to również są poprawne formy. Nie jestem osobą, która oburza się, gdy ktoś użyje wobec mnie męskiej formy. Chciałabym dożyć momentu, w którym przestaniemy się kłócić o te kwestie i wszyscy zrozumiemy, że obie formy są poprawne. Dajmy sobie żyć, nie hejtujmy. Jeśli ktoś chce być „adwokatką” – niech będzie „adwokatką”. Jeśli woli „panią adwokat” – niech tak się przedstawia. Nie zabijajmy się o tak trywialne rzeczy. Oczywiście, to ważne – gdyby nie było, nie pisałabym o języku. Język to istotna sprawa, warto go pielęgnować. Ale pamiętajmy, że na świecie są ważniejsze rzeczy. Energia, którą poświęcamy na spory o feminatywy i to, czy „pani adwokat” lub „adwokatka” kogoś obraża, mogłaby zostać spożytkowana w znacznie bardziej pożyteczny sposób.

Ale jednak feminatywy rozbrajają stereotypy.

Oczywiście. Czasem dochodzi do absurdalnych sytuacji, które pokazują, że feminatywy są potrzebne. Uważam, że warto je stosować zarówno ze względów praktycznych, jak i językowejdokładności– chcemy przecież, aby język precyzyjnie opisywał rzeczywistość. A feminatywy nam to umożliwiają. Podam przykład: pewien polityk wziął ślub z prawniczką. Jeden z portali opublikował nagłówek: „Polityk X wziął ślub z prawnikiem”. No i świetnie, tylko że ten polityk był znany ze swoich homofobicznych poglądów. Czytając to, można było się zastanowić – wziął ślub z mężczyzną i jednocześnie sprzeciwia się małżeństwom jednopłciowym? Dopiero później okazało się, że jego żona to prawniczka.

Są też inne obszary języka, które mają swoją specyficzną dynamikę. Na przykład „panienka” ma dziś pejoratywne brzmienie, a „panicz” brzmi dumnie.

Tak, i tu dotykamy problemu pejoratywizacji nazw związanych z kobietami. Bardzo często zdarza się, że wyrazy oznaczające kobiety z czasem nabierają negatywnych konotacji. Widać to zarówno w polszczyźnie, jak i w języku angielskim. „Panienka” dziś nie oznacza tego, co jeszcze 200 lat temu. W języku angielskim mamy „Madam” – w formalnym kontekście używamy go w zwrotach grzecznościowych, jak Dear Madam, ale jednocześnie to określenie burdel-mamy. Mamy słowo „Master”, które wciąż pozostaje neutralne, ale jego żeńska wersja – „Mistress” – z czasem zaczęła oznaczać kochankę.

Czyli inaczej – metresę.

Dokładnie. Piszę o tym w książce. W języku polskim podobny los spotkał słowa takie jak „lafirynda” czy „kurtyzana” – pierwotnie oznaczały kobiety, które modnie się ubierały i czerpały inspiracje z francuskich trendów. Były elegantkami. Dziś ich znaczenie jest zupełnie inne.

Są kraje, które niekoniecznie poradziły sobie z feminatywami?

Nie każdy język ma rodzaj gramatyczny, nie w każdym języku płeć jest uwidoczniona. Polski jest językiem fleksyjnym,jest silnie „upłciowiony”– w każdym zdaniu kilkukrotnie podkreślamy swoją płeć. W języku angielskim dlatego właśnie toczy się „bitwa o zaimki” – bo tam płeć widać właściwie tylko w zaimkach. W Stanach Zjednoczonych debata na ten temat jest bardzo żywa. U nas, jeśli ktoś chce mówić neutralnie płciowo, musi całkowicie przeorganizować swój język.

W Polsce też wydaje się, że język stał się polem walki. Kto przejmie język, ten przejmie władzę nad rzeczywistością?

Zawsze tak było – język to narzędzie polityczne i każda strona sporu politycznego go w tym celu używa, także ta, która zarzuca manipulację drugiej stronie. Język wpływa na nasze postrzeganie świata. Myślimy językiem – jeśli jesteśmy w stanie coś nazwać, staje się to bardziej realne.

Zmierzamy do sytuacji, w której w przyszłości nie będzie już „lekarza” ani „lekarki”, tylko „osoba lekarska”? Wyobraża sobie pani, że za 50 lat męskie formy staną się mniej popularne? Czy może język pójdzie w stronę neutralności?

Zobaczymy. Szczerze mówiąc, jestem w stanie wyobrazić sobie absolutnie wszystko, bo w tej materii język zmienia się błyskawicznie.. Nie odważę się przewidywać, co będzie za 50 lat. Jeszcze niedawno powiedziałabym, że za kilka lat będziemy dążyć do większej neutralności językowej. Ale dziś, gdy konserwatyzm stał się kontrkulturowy i modny, i przy pomocy influencerów czy celebrytów zdobył serca wielu młodych ludzi, to już nie jestem pewna. Jestem niezmiernie ciekawa w którym kierunku to pójdzie.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Uroczystości w Gnieźnie. Hołd dla pierwszych królów Polski

Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na i.pl Portal i.pl