Wychowywałam się w niepełnosprawnej, jak sama pani powiedziała, ułomnej rodzinie. Rodzice byli niesłyszący. Ale ja nie odczułam z tego powodu żadnych braków. Przeciwnie. Teraz, z perspektywy czasu, oceniam, że … miałam lepiej niż inni. Mój dom nigdy nie był pusty, zimny, bo zawsze była w nim mama. Nie pracowała zawodowo, była na rencie. Życie mocno ją doświadczyło. Przez wiele lat, chorowała na raka. Żyliśmy w lęku przed nawrotami choroby. Bałam się, że umrze i zostawi mnie, kiedy jeszcze byłam dzieckiem.
A stało się tak dopiero, gdy byłam 18-letnią dziewczyną. Tak jakby czekała, żeby doprowadzić mnie do pełnoletniości. Miała tylko 50 lat. Ale zanim odeszła, zdążyła dać mi tyle wiary w to, że zawsze sobie poradzę, że nawet jak akurat nie jest różowo, to być może po to, żeby coś zrozumieć. Wyciągnąć wnioski na przyszłość. Często mówiła: "Pamiętaj córeczko, w życiu nic nikomu się nie należy". Sama nieustannie hartowana przez życie, i mnie chciała na nie uodpornić. Udało się jej, bo jako dorosła osoba wiem, że warto walczyć, ale nie za wszelką cenę.
Mama to spokój, stałość. Bezpieczeństwo. To ona mnie budziła i stawiała na stole śniadanie, robiła kanapki do szkoły, a kiedy z niej wracałam, w domu był już obiad. Gdy mi się coś nie udało, dostałam dwóję, miałam kłopoty, ona zawsze to widziała. "Co się stało?" - pytała. "Chodź opowiedz mi" - zachęcała. I kiedy tylko zjadłam obiad, ona siadała na wersalce, przykrytej zielonym kocem, a ja siadałam jej na kolanach "na żabkę". Przytulałam się mocno i opowiadałam, że źle poszedł mi sprawdzian, pokłóciłam się z Basią, podarłam rękaw kurtki. Mama zawsze wszystkiego spokojnie słuchała. A potem mówiła: "Nie martw się, poradzimy sobie z tym, pomogę ci".
To wspomnienie jest najsilniejsze. Tak ja zapach niedzielnego rosołu. Mama, z pochodzenia lwowianka, nie wyobrażała sobie, że mogłoby go zabraknąć. Tak samo jak ruskich pierogów. Albo na wiosnę, kiedy wszystko zaczynało kwitnąć i dojrzewać, zupy koperkowej na świeżych jarzynach. Do tego dużo śmietany. Do dziś przechowuję w pamięci ten niezwykły smak.Ale oprócz tego, że była ciepła i opiekuńcza, była także mądra. Kiedy okazało się, że zarówno mój starszy o 4 lata brat, Mirek, jak i ja, mamy talent muzyczny, co zauważyła przedszkolanka, nie przestraszyła się wejścia w świat, do którego przecież, jako osoba niesłysząca, nie miała dostępu.
Obydwoje poszliśmy do szkoły muzycznej. On do klasy skrzypiec, ja fortepianu. Ale ona nie mogła ocenić, czy gramy czysto, równo. Na koncertach w szkole muzycznej siedziała na krześle i patrzyła na mnie. W kompletnej ciszy pewnie wyobrażała sobie, jak pięknie gram. Odtwarzała w wyobraźni dźwięki, bo słuch straciła mając 17 lat, i świat muzyki, nie był jej zupełnie obcy. Nieraz widziałam, jak siedząc na widowni, wycierała z policzków łzy. Czasem było mi przykro. Inni rodzice słyszeli, moja mama nie. Ale wiedziałam, że słucha mojej gry inaczej. Sercem. I byłam jej wdzięczna, że zmierzyła się z tym, co było dla niej niedostępne.
Nie powiedziała; "Idźcie do normalnej szkoły, bo przecież wam w niczym nie pomogę". Chciała, żebyśmy szli własną drogą. I widziała w tym dodatkowo jakieś przesłanie, jaką życiową przewrotność: "Skoro Bóg sprawił, że jestem pozbawiona słuchu, dał go w darze moim dzieciom, więc muszę to uszanować, i zrobić co w mojej mocy, by wykorzystały swój talent" - mówiła. I chociaż nie słuchała naszych palcówek, a później już pełnych, coraz poważniejszych utworów, to jednak codziennie wlewała w nas wiarę, że jesteśmy dobrzy, świetni, wiele osiągniemy. Takie wsparcie było i mnie, i bratu bardzo potrzebne, bo nie pochodziliśmy z muzycznych, profesorskich rodzin. Było nam trudniej niż innym, ale ona zawsze przy nas stała.
Bardzo się o mnie bała. Miałam stalowy nakaz przychodzenia do domu nie później niż o 22. Mieszkaliśmy na peryferiach Wrocławia. Autobus tłukł się tam pół godziny z centrum. Brak telefonów, odludzie, sprawiło, że szczególnie się nad nami trzęsła. Wtedy mnie to strasznie irytowało. Wściekałam się. Byłam nastolatką, chciałam więcej wolności. Ale zasady w domu były jasne. Samodzielnie, pod namiot na Mazury, pojechałam dopiero, kiedy skończyłam 17 lat. To i tak dość wcześnie, jak na tamte czasy. Myślę, że mama miała do mnie zaufanie. Nie zawiodłam jej nigdy.