Mija pięćdziesiąt lat od powstania 7 Łużyckiej Dywizji Desantowej, czyli Niebieskich Beretów - polskiej piechoty morskiej. Chociaż nie ma już dywizji, sprzętu, ćwiczeń letnich i zimowych, często w ekstremalnych warunkach, pozostały jednak wspomnienia.
- Dokładnie 3 maja 1965 roku otrzymałem po raz pierwszy niebieski beret - wspomina podpułkownik Franciszek Szczęsny.- Przyjechałem do 35 pułku desantowego na praktykę, jako kapral podchorąży. Pułk stacjonował na ulicy Słowackiego we Wrzeszczu. Wróciłem po skończeniu szkoły oficerskiej i pozostałem wierny tej formacji do końca służby, czyli do 1997 roku, kiedy to przeszedłem do rezerwy ze stanowiska szefa wydziału rozpoznawczego.
Transporter zatonął
Służba była ciekawa, ale nie brakowało sytuacji niebezpiecznych. Zdarzyło się, że transporter, którym Franciszek Szczęsny płynął przez jezioro Wicko zatonął (z powodu ludzkiego błędu). Niepotrzebnie otworzono na wodzie właz.
- Było nas siedemnastu - opowiada podpułkownik.- Staliśmy na wieży transportera zanurzeni w wodzie przez prawie pół godziny zanim zorientowano się, że nie dotarliśmy do celu. Był początek maja, dość zimno. Kiedy przypłynęli po nas rozebraliśmy się z mokrych mundurów, a płetwonurkowie dali nam wełniane ubrania, które mają pod skafandrami. Potem dostaliśmy spirytusu, tak więc z zewnątrz i wewnątrz było nam ciepło i nikt nie zachorował - uśmiecha się Franciszek Szczęsny. - Podczas ćwiczeń zdarzały się długie, trudne przejazdy z jednego poligonu na drugi. Pewnego razu kierowca mechanik nie wytrzymał psychicznie i odmówił dalszego prowadzenia transportera, musiałem więc usiąść za sterami TOPAS-a.
Franciszkowi Szczęsnemu podlegały jednostki rozpoznawcze dywizji.
- Żołnierze tej specjalności jako pierwsi wchodzą między przeciwnika, aby ukraść mu informacje, do tego jeszcze muszą przeżyć, żeby te informacje przekazać do sztabu - opowiada podpułkownik.
Dajemy sobie w kość
W Niebieskich Beretach ważne było wyszkolenie, a wymagania były duże.
- Musieliśmy skakać ze spadochronem, latać na śmigłowcach, jeździć na nartach, uprawiać wspinaczkę górską, być płetwonurkami - wylicza Franciszek Szczęsny. - Mogę powiedzieć, że od takich piechocińców zwykłych czy desantowców, żołnierze Niebieskich Beretów różnili się tym, że na poligonie, gdy był czas odpoczynku, ci z piechoty kładli się na łóżkach polowych, a zwiadowcy mówili "No to co? Dajemy sobie w kość" i wychodzili ćwiczyć.
Jednostka powstała, gdy przed pięćdziesięciu laty ówcześni dowódcy Wojska Polskiego stwierdzili, że należy stworzyć własne siły desantowe. Należały do nich Czerwone Berety, czyli spadochroniarze pułkownika Edwina Rozłubirskiego, i Niebieskie Berety pułkownika Henryka Rzepkowskiego. - Niebieskie Berety to był szyk! Ten beret nobilitował! - zapewnia podpułkownik Witold Wojtczak. - Widać było, że jest to elitarna jednostka.
- Mieliście powodzenie u pań?
- Cóż, dziewczyna woli chłopaka który coś sobą przedstawia niż ciapciaka - żartuje podpułkownik. - Niebieskie Berety, to była ciężka służba. Łatwo być na zapleczu mundurowcem czy kwatermistrzem, nie ujmując nic znaczeniu tych służb, ale młodych mężczyzn pociąga ruch, walka, dynamika. To, co się dzieje na polu walki.
Niebieskie Berety to był pewien koloryt wojskowy. Najpierw powstały Czerwone Berety, które się cieszyły wielką estymą społeczeństwa i żołnierzy, później dopiero Niebieskie Berety - jako desant morski.
- Ciężkie było desantowanie zimą i desantowanie pierwszym rzutem - wspomina podpułkownik. - Trzeba wskoczyć do zimnej wody, umoczyć się solidnie, wyjść na brzeg i dokonać rozgrodzenia, żeby później czołgi i transportery opancerzone mogły przejść przez plaże i rozwinąć natarcie.
Dywizja istniała 23 lata, później została zmniejszona do brygady, już nie była desantowa, tylko stała się jednostką obrony Wybrzeża.
- Zaczęło się powolne umieranie jednostek lądowo-morskich Wybrzeża. Teoretycy wojskowi mówią, że warto by jednak wrócić do tych jednostek typu lądowo-morskiego, które są potrzebne do obrony polskiego Wybrzeża. To duża przestrzeń, która nie jest zbytnio chroniona - ocenia podpułkownik Witold Wojtczak.
Niebieskie Berety były wyjątkowym w dziejach sił zbrojnych Polski związkiem taktycznym piechoty morskiej. Stanowiły na Wybrzeżu wizytówkę sił zbrojnych.
Trochę historii
W 1963 roku 23 Dywizję Piechoty przemianowano na 7 Łużycką Dywizję Desantową. Otrzymała ona pływające transportery TOPAS produkcji czechosłowackiej oraz czołgi pływające PT-76.
Żołnierze Niebieskich Beretów szkolili się między innymi na poligonach: Okonek, Drawsko Pomorskie i Orzysz, a w zakresie działań desantowych na plażach: Ustki, Ognicy i Jelitkowa. 7 Łużycka Dywizja Desantowa należała do jednostek pierwszego rzutu operacyjnego Wojska Polskiego utrzymujących pełną gotowość bojową do działań. Sprawdzianem jej możliwości był udział w ćwiczeniach Układu Warszawskiego.
W 1974 roku żołnierze dywizji tworzyli II zmianę Polskiej Specjalnej Jednostki Wojskowej ONZ na Bliskim Wschodzie.
W 1986 roku dywizja została przeorganizowana w Brygadę Obrony Wybrzeża i utraciła walory zaczepne. Ta decyzja stanowiła wstęp do likwidacji polskiej piechoty morskiej.
Byli żołnierze Niebieskich Beretów uznali, że półwiecze tak wyjątkowej dywizji zasługuje na przypomnienie.
Grupa zapaleńców pod wodzą pułkownika dyplomowanego Andrzeja Morawca zorganizowała uroczystości jubileuszowe. Jednym z punktów programu była konferencja naukowa, która odbyła się 13 czerwca w Centralnym Muzeum Morskim w Gdańsku. Przy okazji otwarto też wystawę czasową poświęconą Niebieskim Beretom. Świętowano przez trzy dni. M.in. miała miejsce podróż historyczno-wojskowa do garnizonów dywizji -Słupska i Lęborka oraz na poligon w Ustce, gdzie odbył się pokaz desantu morskiego oraz uroczyste wręczenie sztandaru 1 Lęborskiemu Batalionowi Zmechanizowanemu.
Tradycje dywizji dziedziczy obecnie 7 Pomorska Brygada Obrony Wybrzeża. Jej żołnierze noszą niebieskie berety.