Odpowiedzią na to pytanie jest już sam charakter opracowania, czyli to, w jakim kontekście analizowano gminy. „W Rankingu Samorządów oceniamy dokonania miast i gmin pod kątem zrównoważonego rozwoju, czyli działań, które są wyrazem dbałości o lokalną społeczność i środowisko przy zachowaniu stabilności finansów i wysokiej jakości zarządzania” – napisali autorzy. No właśnie. Opis kryteriów pozwala Czytelnikowi zrozumieć brak obecności „perły Bałtyku”, rządzonej od dekad przez ludzi nierozumiejących pojęcia „zrównoważony rozwój”.
CZYTAJ TEŻ: Manifestacje w cieniu wojny? Felieton Wojciecha Wężyka.
W świecie tryumfu liberalnej gospodarki, który zgodnie z tytułem słynnego eseju Francisa Fukuyamy miał raz na zawsze zakończyć bieg historii, liczył się wyłącznie zysk. Takie podejście do budowania i prowadzenia organizacji, bez względu na to, czy jest nią firma czy miasto, było charakterystyczne dla końcówki lat 90. minionego wieku. I w takiej atmosferze kształcili się wchodzący wówczas na rynek w Polsce adepci biznesu i władzy. W tym również władzy sopockiej. Zysk stał się Świętym Graalem ludzi pokroju Jacka Karnowskiego czy – szerzej – środowiska liberałów. A to wykluczało myślenie o zrównoważonym rozwoju, które zgodnie z definicją, zapewnia aktywne włączenie w procesy rozwojowe wszystkich grup społecznych, dając im jednocześnie możliwość czerpania korzyści ze wzrostu gospodarczego.
Kapitalistyczne uniesienie miało swoje dobre strony. Brudny i zaniedbany Sopot, został wykąpany w strumieniach pieniędzy płynących do miasta z najróżniejszych źródeł. Bezpowrotnie zniknęły odrapane fasady i rudery, bylejakość wielu miejsc została zastąpiona przez nowoczesne rozwiązania. Warto jednak zadać sobie pytanie, czy przy okazji tej kapitalistycznej ablucji nie wylano dziecka z kąpielą?
CZYTAJ TEŻ: Strach wejść do lasu. Sopocki felieton Wojciecha Wężyka.
Statystyki są bezwzględne: z roku na rok tracimy mieszkańców, zamieniając się w demograficzną pustynię. Miasto będące kiedyś synonimem sztuki i kultury, dziś kojarzy się z imprezownią, zaludnianą w weekendowe wieczory przez turystów. Mieszkania, które wypełniał gwar rodzinnego życia i sąsiedzkich rozmów, stoją puste przez większość roku, żeby w sezonie zamienić się w jaskinie hałasu i udrękę dla ostatnich sopockich tubylców. To jest cena myślenia o rozwoju wyłącznie kategoriami zysku.
Ranking wydaje się potwierdzać smutną opinię, że Sopot nie rozwija się w zrównoważony sposób, a to oznacza de facto brak dbałości o lokalną społeczność. W pogoni za zyskiem straciliśmy wiele. Ikonicznym przykładem tego, o czym piszę, jest zamiana Placu Przyjaciół Sopotu, z miejsca – być może nieco prowincjonalnego, ale przynajmniej przyjaznego, w jeszcze mniej aspiracyjną prowincjonalną betonozę, którą po latach krytyki władze miasta nerwowo starają się właśnie zazielenić. A nie można było pomyśleć o tym od razu? Cóż, z rachunków widać wyszło, żeby zieleń zrównoważyć betonem.
Sopocka władza nawet jak chce dobrze, to po prostu nie starcza jej już zdolności i wiedzy, bo rzeczywistość bardzo się skomplikowała, a szkoła lat 90. nie jest już jedynym punktem odniesienia. Nawet to, co dotychczas było świadectwem „zdrowego rozsądku”, czyli stabilność finansowa miasta, zostało ostatnio zachwiane – zgodnie z deklaracjami prezydenta, w nadchodzącym roku popadniemy w 95-milionowy deficyt budżetowy.
No i ostatnie kryterium rankingu: jakość zarządzania: tu sprawdzono poziom prowadzenia urzędu, proces uchwałodawczy i zdolność do współpracy między samorządami… Szkoda, że w zestawieniu zabrakło naszego ukochanego miasta – ale jeśli mam być szczery, wcale się nie dziwię. Będzie tak pewnie do momentu, w którym nie uda się przywrócić Sopotu sopocianom.
