Ostatni tydzień to istny kontredans politycznych i dyplomatycznych zdarzeń w relacjach transatlantyckich, a także wewnątrzeuropejskich. Na poziomie retorycznym najmocniejsze okazało się słowne starcie Donalda Trumpa z Wołodymyrem Zełenskim. Amerykański prezydent we wpisie w mediach społecznościowych określił swojego ukraińskiego odpowiednika jako „dyktatora bez wyborów”, dodając, że ma on w kraju jedynie 4-procentowe poparcie (ostatnie sondaże pokazują, że poziom poparcia Zełenskiego przekracza 50 proc.). W odpowiedzi prezydent Ukrainy zarzucił Trumpowi, że ten jest pod wpływem rosyjskiej dezinformacji - i dodał, że Amerykanie chcieli od Ukrainy prawo do kontroli połowy ich bogactw naturalnych. Wtedy do dyskusji włączył się wiceprezydent J.D. Vance, który ostrzegł, że nie można atakować amerykańskiego prezydenta bez konsekwencji. Natomiast Zełenskiego publicznie wsparli liderzy europejscy, w tym kanclerz Niemiec Olaf Scholz i premier Wielkiej Brytanii Keir Starmer.
Ale to słowa - natomiast w polityce zawsze ważniejsze są fakty. W tym obszarze ciąg zdarzeń został uruchomiony w poprzednim tygodniu podczas Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa. W jej trakcie wystąpił J.D. Vance, który bardzo ostro zaatakował państwa europejskie. Jego słowa nałożyły się na wcześniejsze informacje o tym, że Trump - bez uzgodnień na forum NATO - rozpoczął rozmowy o Ukrainie z Władimirem Putinem. Dla Europy okazało się to szokiem, ale też sygnałem do działań.
Reakcją było poniedziałkowe spotkanie w Paryżu zwołane przez Emmanuela Macrona. Francuski prezydent zaprosił na nie przywódców Niemiec, Wielkiej Brytanii, Włoch, Hiszpanii, Polski, Holandii, a także szefów UE i NATO. Komunikaty po jego zakończeniu nie były konstruktywne, ale w tygodniu zaczęły wypływać kolejne szczegóły - w miarę jak poznawaliśmy informacje o negocjacjach między USA i Rosją w Rijadzie (a także kolejnych faz retorycznego starcia Trump-Zełenski).
W Rijadzie minister spraw zagranicznych Sergiej Ławrow powiedział m.in., że Rosja nie zaakceptuje sił NATO na Ukrainie, nawet jeśli pojawią się tam bez flagi Sojuszu. Inaczej ujął to Donald Trump. On wykluczył udział amerykańskich żołnierzy w misji na granicy ukraińsko-rosyjskiej, ale też podkreślił, że zorganizowanie takiej operacji przez kraje europejskie byłoby bardzo dobrym pomysłem.
Europejscy liderzy podeszli do tematu poważnie - i zaczęli budować koalicję krajów gotowych zaangażować się w tę misję. Jasno za nią opowiedzieli się Francuzi i Brytyjczycy. W czasie poniedziałkowych rozmów udział w takiej operacji armii swoich krajów wykluczyli Donald Tusk i Olaf Scholz. Premier Włoch Giorgia Meloni określiła ją „niewystarczającą”, wskazując na konieczność szukania porozumienia z USA. Holandia przyjęła postawę wyczekującą - nie wykluczyła swego udziału, ale wskazała na komplikacje w polityce wewnętrznej.
Później w poszczególnych gazetach zaczęły wyciekać szczegóły europejskiej operacji. Poniższe omówienie powstaje na podstawie tekstów w brytyjskich „The Telegraph” i „The Times”, francuskich „Le Figaro” i „Le Point” oraz amerykańskim „Washington Post”. Z tych doniesień rysuje się następujący rozwój wypadków.
W przyszłym tygodniu wizytę w Białym Domu złoży Keir Starmer. Była ona planowana wcześniej - ale w środę okazało się, że razem w tym spotkaniu weźmie udział też Macron. Przywódcy Wielkiej Brytanii i Francji mają przedstawić Donaldowi Trumpowi projekt zaangażowania sił europejskich na Ukrainie.
Początkowo spekulowano, że misja rozjemcza na granicy ukraińsko-rosyjskiej powinna liczyć ok. 100-150 tys. żołnierzy. Według brytyjsko-francuskiej propozycji będzie ona dużo skromniejsza. Weźmie w niej udział ok. 25-30 tys. żołnierzy. Jej główną siłą będą oddziały brytyjskie i francuskie (Londyn zamierza wysłać 12 tys. żołnierzy). Póki co brak informacji, jakie inne kraje są gotowe dołączyć do tej operacji. Nie wiadomo także, jak długo ona będzie trwać - brytyjskie dowództwo podkreśla, że jest gotowe trzymać swoich żołnierzy nad Dnieprem nie dłużej niż rok.
Misja nie będzie przeprowadzana pod flagą NATO, nie będzie możliwe uruchomienie w jej konsekwencji artykułu 5 Paktu Północnoatlantyckiego zakładającego kolektywną odpowiedzialność członków Sojuszu. Trwają dyskusje o tym, czy artykuł 5 będzie obowiązywał, jeśli Rosja uderzy bezpośrednio na któryś z krajów zaangażowanych w operację na Ukrainie.
Misja nie zostanie rozlokowana na samej granicy. Początkowo rozważano, że wojsko zostanie umieszczone na wschodniej flance NATO, a żołnierze będą pojawiać się na terenie Ukrainy tylko wtedy, gdy dojdzie do naruszenia zasad zawieszenia broni. Później wybrano inne rozwiązanie. Wojska rozjemcze trafią bezpośrednio na Ukrainę - ale nie na linię demarkacyjną. Zamiast tego zostaną rozmieszczone w kluczowych punktach kraju: w dużych miastach, portach, w pobliżu ważnych obiektów infrastruktury krytycznej. Granicę będą monitorować za pomocą dronów, samolotów, satelitów. Jeśli dostrzegą naruszenie ustalonych reguł, będą wchodzić do akcji. Żołnierze europejscy mają być wyposażeni w broń ostrą, z możliwością przeprowadzenia bojowego uderzenia - ale też nie mają angażować się w walki, lecz wykonywać zadania punktowo, a po nich się wycofywać.
Dodatkowo europejskie kraje zamierzają wysłać okręty wojskowe, by te wspierały je, stacjonując na Morzu Czarnym. Brytyjczycy zadeklarowali, że wyślą także na Ukrainę myśliwce Typhoon.
Właśnie kontrola nieba nad Ukrainą ma być fundamentem powodzenia europejskiej misji. Pod względem siły powietrznej przewaga krajów europejskich nad Rosją jest bezdyskusyjna. Europa to zamierza wykorzystać - choć nie wiadomo jeszcze, w jakiej formie. Trwa debata nad dwoma pomysłami. Pierwszy zakłada utworzenie nad Ukrainą „no-fly zones”, czyli obszarów, w których nie mogłyby się pojawić rosyjskie samoloty. Druga to „air policing” - operacja patroli powietrznych na wzór działań NATO nad krajami bałtyckimi.
Nie wiadomo też, jakie kraje zaangażują się w powietrzną misję. Starmer i Macron lecą do Waszyngtonu z zadaniem przekonania Trumpa do tego, żeby do nich dołączył. Wychodzą z prostego założenia (zwrócił na niego uwagę Dan Fried, amerykański dyplomata, w swoim tekście opublikowanym tuż po wypowiedziach przedstawicieli Białego Domu o tym, że USA nie wyślą wojsk na Ukrainę), że nawet jeśli Amerykanie wykluczają zaangażowanie amerykańskich wojsk na ukraińskiej ziemi, to przecież nie dotyczy to udziału lotnictwa - w końcu samoloty działają nad ziemią, nie na niej. Dlatego przywódcy Wielkiej Brytanii i Francji liczą na to, że USA zgodzi się wesprzeć ich misję w wymiarze lotniczym.
Samoloty biorące udział w misji nie będą stacjonować na ukraińskich lotniskach - według obecnego stanu wiedzy zostaną one rozlokowane w Polsce i Rumunii, a stamtąd będą podrywane do udziału w patrolach. Tak przynajmniej tę koncepcję opisują media. Póki co strona amerykańska do tych rozważań się nie odniosła.
