Historia pacyfikacji kopalni
Górnik z "Manifestu Lipcowego": "władza po wojnie nigdy nie strzelała do robotników na terenie zakładu"
- Nikt z nas wtedy nie dopuszczał myśli, że będą do nas strzelać. Wszystko, tylko nie to – wspominał w rozmowie z Dziennikiem Zachodnim Czesław Kłosek, w reportażu: "Nie wierzyłem, że będą strzelać".
– Wiedzieliśmy jedno, że nigdy w powojennej historii władza nie strzelała do ludzi na terenie zakładu. Dlatego postanowiliśmy zostać na terenie kopalni, bronić jej bram – wspominał były górnik.
Do kopalń na Śląsku wysłano potężne siły MO, ZOMO, ORMO
15 grudnia 1981 roku do strajkujących kopalń w Rybnickim Okręgu Węglowym państwo wysłało potężne siły: 1000 funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej, w tym grupy ZOMO, około 400 ORMO-wców, cztery armatki wodne. Do tego wsparcie wojska: żołnierze, czołgi, samochody opancerzone. Władza już dzień wcześniej, w poniedziałek 14 grudnia, spacyfikowała pierwsze zakłady w Katowicach. Następnego dnia ruszyła na kopalnie.
O godzinie 11.20 czołgi pojawiły się pod bramą kopalni ,,Manifest Lipcowy”. Gdy dzień wcześniej do pracy przyszła pierwsza zmiana uznano, że strajk będzie rotacyjny. Następnego dnia górnicy z “Manifestu” uznali, że będą się bronić. Wiedzieli, że wojsko zajęło wcześniej dwie jastrzębskie kopalnie, więc zdążyli się przygotować.
– Zrobiliśmy barykady z różnego żelastwa. Podzieliliśmy się na grupy. Źle sprawa zaczęła wyglądać, gdy przed główną bramę zajechał czołg i podjął próbę sforsowania barykady. Podchodził trzy razy, zanim udało mu się przebić. Za nim ruszyły oddziały milicji i zomowcy - wspominał Kłosek.
- W pewnym momencie z powodu granatów dymnych górnicy musieli wycofać się w głąb dziedzińca. Za nimi, przez wyrwę, wpadł pierwszy, 16-osobowy pluton specjalny MO, uzbrojony w karabinki maszynowe, a z tyłu kilkudziesięciu szeregowych ZOMO-wców z tarczami, pałkami. To był moment przełomowy, bo za bramą milicja nadal formowała nowe szyki, a górnicy rzucający kamieniami z dziedzińca zauważyli, że ZOMO-wców nie jest zbyt wielu. Spontanicznie uznali, że są w stanie ich wygnać, że są w stanie odeprzeć atak nacierających - relacjonował nam Karol Chwastek ze Śląskiego Centrum Wolności i Solidarności.
Wystrzelono 73 kul. Cud, że nikt nie zginął

- Pierwsza seria z karabinu maszynowego została skierowana do góry. Zostały ślady na cechowni. Przestrzelono okna, widać było ślady na murach. Ale druga seria była już skierowana na górników. Czterech górników zostało rannych. Najciężej ranny został Czesław Kłosek, dostał w żuchwę, kula przeszyła jabłko Adama, utkwiła w szyjnej części kręgosłupa. I tkwi tam do dzisiaj. Lekarze nie zdecydowali się na wyjęcie operacyjne kuli – przypominał Chwastek.
Z kolei Kłosek wspominał, że nic nie zapowiadało późniejszego dramatu. – Oni rzucali petardy dymne, myśmy je odrzucali. Rzucaliśmy śruby i kamienie. Nie dochodziło do większych starć, przeganialiśmy się po prostu - mówił.
Około południa nad głowami strajkujących przeszła pierwsza salwa z ostrych naboi. Potem kolejna...
– Zrobiło się wielkie zamieszanie. Nagle poczułem bardzo silne uderzenie w okolice klatki piersiowej. Dosłownie mnie powaliło – przypomina Kłosek tamten dzień. Jednym z pierwszych, który do niego doskoczył i niósł do punktu opatrunkowego był Leopold Sobczyński.
– „Nikt cię nie postrzelił, wszystko w porządku” – tak do mnie mówił. Dalej nie wierzył, że to była kula – mówi Kłosek.

Kula utkwiła w kręgosłupie
Tymczasem rana wlotowa po kuli znajdowała się na środku podbródka. Górnik miał zarost, nic nie było widać.
Jak się później okazało kula przebiła jabłko Adama, krtań i utkwiła w kręgosłupie o milimetry omijając rdzeń kręgowy, między kręgami szyjnym i piersiowym.
– Do dzisiaj noszę tę kulę, bo żaden z lekarzy nie odważył się jej usunąć. Zasklepiła się na dobre. Dowód ich zbrodni kalibru 9 mm mam w kręgosłupie – mówi Kłosek.
Prócz niego rannych od kul zostało jeszcze trzech innych górników. Gdy ledwo żywy leżał po dwóch operacjach w jastrzębskim szpitalu, dotarły do niego informacje o tragicznych wydarzeniach w kopalni „Wujek”.
Z każdym dniem stanu wojennego zomowcy byli coraz brutalniejsi. W poniedziałek (14 grudnia) bito, straszono i używano środków chemicznych do rozpędzenia górników z „Boryni”, „Moszczenicy” i „Jastrzębia”. Dzień później na „Manifeście” już strzelano. Cud sprawił, że wszyscy przeżyli. A 16 grudnia byli już zabici i ranni na „Wujku” .Ofiar mogło być znacznie więcej.

Strajk w kopalni „Manifest Lipcowy” zaczął się spontanicznie 14 grudnia. Stanęły wówczas wszystkie jastrzębskie kopalnie. Nie było oficjalnych przywódców, choć przewijały się nazwiska tych ludzi, którzy rok wcześniej podpisywali słynne Porozumienia Jastrzębskie.
Na cechowni był mikrofon, wykrzykiwano postulaty: żądano przede wszystkim zniesienia stanu wojennego, zwolnienia internowanych związkowców.
Czy mogę użyć broni? "Nie, czekaj na rozkaz". Przecinek dopisano później
Po latach nie udało się ustalić, z której broni strzelano do górników. Funkcjonariusze po akcji mieli rozkaz oddania kolejnych strzałów z broni, co uniemożliwiło dokładne badania. Według różnych źródeł, na Manifeście wystrzelono od 57 do 73 kul. Ta ostatnia liczba znalazła się w oficjalnych dokumentach Prokuratury Garnizonowej w Gliwicach ze stycznia z 1982 roku.
Władza od początku przygotowała mistyfikację i niszczyła dowody zbrodni. W wojskowych raportach nanoszono poprawki, które zmieniały sens i szyk zdań.
Zachowała się część zapisu rozmowy ze sztabu: „Czy mogę użyć broni?”, pytał jeden z funkcjonariuszy, a po chwili padła odpowiedź: „Nie, czekaj na rozkaz”. Dowiedziono jednak, że przecinek pomiędzy słowem „nie”, a „czekaj”, został dopisany w późniejszym czasie. Takich sytuacji było więcej.
Zabezpieczono tylko dwie łuski z pocisków kalibru 9 mm. Strzały padły ze strony bramy głównej, nieco wcześniej ostrzał nastąpił z okna wartowni. Jeden z wartowników został wówczas poturbowany, a później aresztowany. Podczas pacyfikacji postrzelono 4 górników, łącznie było 11 rannych.

