„Pokora” według Twardocha w Teatrze Śląskim – o Śląsku zranionym

Piotr Zaremba
fot. Przemysław Jendroska/ Materiały prasowe
Można się nie zgadzać z publicystycznymi poglądami Szczepana Twardocha na temat Śląska. Trudno mu jednak odmówić talentu w opowiadaniu o historii, wykraczającego poza uproszczenia publicystyki. Taki wymiar ma też to przedstawienie.

Nie przeczytałem (jeszcze?) najnowszej powieści Szczepana Twardocha „Pokora”. Na jej adaptację w Śląskim Teatrze im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach pomknąłem mimo to, zaraz po premierze.

Byłem ciekaw spotkania autentycznej pasji dyrektora Roberta Talarczyka, który szuka najróżniejszych inspiracji żeby oddać na ten scenie jak najwięcej śląskiej regionalnej tożsamości, z idącym jak burza (lub może jak taran) pisarstwem Twardocha. Czy doznałem satysfakcji czy rozczarowania? Trochę tego, trochę tego.

W pogoni za fabułą
„Pokora” to nazwisko syna zwykłej śląskiej, górniczej rodziny rzuconego w wir zdarzeń dotyczących nie tylko własnego regionu. Alois Pokora wychodzi ze swojego świata, dzięki ukończeniu gimnazjum i pójściu na studia, a tak naprawdę staje między różnymi klasami i grupami narodowymi, stając się bezdomnym. Jak wnoszę z przedstawienia na końcu zderza się z powstaniem śląskim, czyli z czymś, co Twardoch opisuje jako walkę żywiołu niemieckiego z polskim. Ale wcześniej w zamęcie po zakończeniu pierwszej wojny światowej, która uczyniła z niego niemieckiego żołnierza, błąka się po zrewoltowanym Berlinie. Spotyka z rewolucjonistami, dekadentami i z chłopcami z nacjonalistycznych Freikorpsów.

Piszę „jak wnoszę z przedstawienia” bardzo ostrożnie, bo w moim przekonaniu Robert Talarczyk jako adaptator i reżyser popełnił pewien błąd. To zapowiadało się na normalną fabularna opowieść, nawet jeśli wspieraną teatralnymi metaforami, to przecież mającą, jak książka, początek, środek i koniec. Sygnalizuje to niby otwarcie spektaklu, kiedy Alois Pokora występuje jako narrator próbując za ciekawić widownię swoimi losami. Niestety potem nie w każdym momencie są one opowiedziane wystarczająco klarownie.

Chwilami ledwie się domyślamy, kogo spotyka na swojej drodze Alois Pokora. Pomaga w rozpoznawaniu erudycja historyczna, choć też nie zawsze w pełni. Jak sobie radzą pozbawieni jej widzowie? Są zdaje się skazani na domysły, zgadywanki. Całkiem nieczytelny jest finał. Kto tak naprawdę zabił głównego bohatera i dlaczego? Nie wiemy, kim jest prześladująca go (a może raczej prześladowana przez niego obsesyjną miłością) Agnes. Niektóre inne postaci też jawią się bardziej jako znaki niż bohaterowie z własnymi historiami.

Może to było i założenie, przynajmniej do pewnego stopnia? Może Talarczyk chciał obejść czy zgubić szczegóły fabularne i skonfrontować nas od razu z supermetaforą śląskiego losu, jaką staje się historia człowieka, którego nazwisko można przecież odczytywać również symbolicznie. Ale jeśli tak, brak pewnych informacji trochę zamazuje generalną wymowę.

A może to po prostu zachęta do zajrzenia w głąb powieści, gdzie zapewne Twardoch, hołdujący tradycyjnej, linearnej narracji, to wszystko nam objaśnia. Ja bym jednak wolał dowiedzieć się jak najwięcej z przedstawienia. Nie tylko filmowa adaptacja „Królestwa” Szczepana Twardocha, ale i jego wersja teatralna (Paweł Demirski i Monika Strzępka w warszawskim Teatrze Polskim) była w zasadzie czytelna per se.

Jednak koncert
Tyle wątpliwości. Równocześnie zaś dostaliśmy rzecz efektowną, piękną teatralnie, pulsującą emocjami. Czasem musiałem się domyślać, czego one dotyczą, ale bez wątpienia one były. Talarczyk świetnie aranżuje sceny zbiorowe wywołując wrażenie operowania ludzkimi masami. Od znęcania się nad Aloisem przez kolegów w szkole, poprzez wojenne przemarsze, po powojenne zderzenia samotnego bohatera z kolejnymi tłumami. To robi wrażenie dotykania pulsu historii. W tle sugestywne, wzmagające owo poczucie „historyczności” dekoracje Katarzyny Borkowskiej. Rytm nadaje spektaklowi muzyka rapera Miuosha.

Inscenizator nie boi się, jak rozumiem za tekstem Twardocha, mocować z polityczną poprawnością. Sceny homoseksualne z udziałem członków Freikorpsów (gdzie nie brakuje nawet próby gwałtu) kojarzą się ze „Zmierzchem bogów” Viscontiego, ale pomimo uzasadnionego historycznego kontekstu dziś z łatwością mogłyby być zaklasyfikowane jako homofobiczne. Gdyby nie firmował tego pisarz będący pieszczochem liberalnego salonu.

Czasem z kolei widowisko ucieka w swoisty happening, jak przy okazji zilustrowania emocji klasowych Berlińczyków z czasów rewolucji Spartakusa ciągiem teatralnych sztuczek sugerujących, że problem biedy się nie skończył i dotyczy również dzisiejszego Śląska. Ten rodzaj poetyki, bardzo dziś modnej, przemówił do mnie najmniej, acz nie odmawiam mu pomysłowości.

Co do wymowy ideowo-politycznej, obcości klasowej Pokory między różnymi światami odpowiada także jego ambiwalencja narodowa, a może tylko zagubienie. Tu rad bym się dowiedzieć więcej, na czym właściwie polegały jego losy. Już na początku oznajmia, że został zabity przez Polaków. Tym bardziej to paradoksalne, że w spektaklu gorzej wypadają Niemcy, najpierw dręczyciele młodego Aloisa, potem militaryści, wreszcie ludzie podzieleni na reprezentantów rewolucyjnej anarchii i nacjonalistycznego terroru. Na tym tle enigmatyczny, uduchowiony głosiciel polskości Braun-Towiański w amarantowym ubraniu budzi właściwie sympatię (choć być może nie Twardocha, który uważa go pewnie za pięknoducha nie niosącego niczego przemysłowemu regionowi). Precyzyjną ocenę utrudniają niestety fabularne niejasności.

Podszyte jest to wszystko charakterystycznym dla tego pisarza klasowo-narodowym rozżaleniem. Znajduje ono swój wyraz nawet w teatralnym programie, gdzie pełno jest skarg na dyskryminację regionu przez Polską. Nawet film „Piłkarski poker” Janusza Zaorskiego okazuje się narzędziem opresji. Pytanie, na ile są to emocje samego Talarczyka, który potrafił łączyć „śląskość” z polskością (choćby w świetnym widowisku o masakrze w kopalni Wujek).

Twardoch każe na końcu górniczej rodzinie, braciom Aloisa, debatować o tym, że Śląsk powinien być oddzielny i od Polski i od Niemiec. Nie chcę z nim konkurować na wiedzę historyczną, ale taki koncept łączę, gdy chodzi o czas około 1920 roku bardziej z dworem księcia Pszczyny niż z górnikami. Chętnie poznam jednak dowody na tezę przeciwną.

Nie byłoby siły tego spektaklu, gdyby nie inwencja Talarczyka, ale także gdyby nie talent młodego aktora warszawskiego Teatru Narodowego Henryka Simona jako Aloisa Pokory. Od początku, kiedy wita nas jego naga sylwetka, do końca, kiedy znów staje się nagi, Simon jest cały czas na scenie. Gra człowieka zagubionego, paraliżowanego przerażeniem, czasem bezwolnego, częściej broniącego się niż atakującego.

Trudno tu więc mówić o pasji, a przecież można mówić o aktorskiej charyzmie. Simon nie tylko świetnie mówi po śląsku (by płynnie przechodzić do literackiej polszczyzny), bo przecież jest ze Śląska. On niesie ze sobą, w swojej sylwetce, w swoich kościach, w swojej twarzy, ból swojej ziemi, znękanej nędzą i rozdartą tożsamością.

Towarzyszy mu zgrany zespół, częściej ilustrujący emocje ruchem scenicznym, swoistym baletem niż różnicowany przez indywidualną psychologię. Ale kilka ról się pamięta. Świetny jest Dariusz Chojnacki jako Ojciec (choć i w kilku innych rolach, co akurat tłumaczy się akcją, Alois widzi w nich podobiznę swego rodziciela), sugestywna Agnieszka Radzikowska jako Matka. Kamil Suszczyk (von Kattwitz) czy Michał Piotrowski (Braun-Towiański) mają niewiele czasu aby się zaprezentować jako protagoniści Pokory, a jednak są jego równorzędnymi partnerami. Podobnie Paweł Kempa, Hubert Skonieczka i Michał Czyż jako bracia Aloisa. Aleksandra Przybył – Agnes, jest zaś wyrazista inaczej, jako urojenie głównego bohatera.

Kapitalni są tak naprawdę wszyscy, w tym cały kontyngent studentów różnych szkół aktorskich. To są muzycy w orkiestrze, jakże zgranej w prowadzeniu koncertu. A dyrygentem jest tu Robert Talarczyk.

Można się nie zgadzać z publicystycznymi poglądami Twardocha na temat Śląska, i nawet pytać go ironicznie, dlaczego, skoro się odżegnuje od polskości, pisze po polsku, nie po śląsku. Trudno mu jednak odmówić talentu w opowiadaniu historii i w opowiadaniu o historii, wykraczającego poza uproszczenia publicystyki. Taki wymiar ma też to przedstawienie. Warto się przejechać do Katowic, żeby je obejrzeć. Możliwe też, że warto sięgnąć po powieść.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Wielki Piątek u Ewangelików. Opowiada bp Marcin Hintz

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na i.pl Portal i.pl