„Byk” Twardocha na warszawskiej scenie Teatru Studio – tania prowokacja

Anita Czupryn
materiały prasowe teatru/fot. Przemysław Jendroska
Robert Mamok – bohater monodramu autorstwa Szczepana Twardocha mówi o sobie, że jest „bykiem nie do zajebania”. Po czym zaj...je się koncertowo: chleje whisky, wciąga biały proszek i w końcu – można domniemywać - strzela sobie w łeb. Aż chce się powiedzieć: „I dobrze ci tak”

Nie zachwycił mnie monodram „Byk”, chociaż wykonanie Roberta Talarczyka jest bez zarzutu. Uwagi do spektaklu miała też Ślązaczka z krwi i kości, i z dziada pradziada (w ten sposób się przedstawiła), która zaraz po przedstawieniu, na spotkaniu z Twardochem i Talarczykiem powiedziała: Mam chopa z Warszawy z dziada pradziada i on mieszka na Śląsku, ale jak padły tu słowa o tym, że dobrze, że rzeź na Woli była, to serce mi po prostu wypadło. Miałam ochotę wstać i wyjść. Dlatego, że Ślązok nie ma w sobie nienawiści.

O „Byku” napisano już wiele; powstało też wiele recenzji typu „och” i „ach”, „jaka to wspaniała sztuka”, z podkreśleniem, jak to obrażani warszawiacy bili brawo, piejąc z zachwytu: „Autor! Autor!”.

Owszem, w poniedziałek w Teatrze Studio brawa po spektaklu też były, ale umiarkowane. A kiedy ze sceny Teatru Studio padały obrazoburcze słowa o Warszawie („Cieszę się, że Hitler wam tę Warszawę spalił, że zrobił rzeź Woli), to nie pojawiła się żadna oznaka „oburzu”. Widownia po prostu zmilczała z godnością. Ot, słaba, tania prowokacja.

Nie jestem warszawianką z krwi i kości ani z dziada pradziada, tylko zwykłym (też wykpiwanym) słoikiem z Warmii i nie staję tu w obronie Warszawy. Ale nie uważam też, że to, co się w ostatni poniedziałek wydarzyło na deskach Teatru Studio w Warszawie, to było obcowanie z wielką sztuką. Ani z wielką, ani sztuką.

Szczepan Twardoch w „Byku” stworzył wyjątkowo obrzydliwą i żałosną kreaturę: alkoholika, kokainistę, któremu – na jego własne życzenie – rozpada się życie. Sypie mu się kariera, jaką zrobił w Warszawie (nie bardzo wiemy jaka, ale wiele tu podobieństw do historii Kamila Durczoka), więc ucieka na Śląsk, niczym skrzywdzony chłopiec skrywa się w domu swojego dziadka. I daje totalny popis swojej niedojrzałości. Na wierzch wypływają jego dziecięce rany, traumy i rodzinne tajemnice, które przechodzą z pokolenia na pokolenie, jego kompleksy i dojmujący brak uznania. Aż przykro patrzeć, kiedy dorosły, 50-letni facet „tupie nóżką”, co chwila wołając na jednym oddechu „kurwajapierdole”, za każdym razem, kiedy dzwoni jego komórka albo kiedy przypomni sobie, jak bardzo był nieszczęśliwy w dzieciństwie.

Za swoje trudne dzieciństwo, za swoje nieudane życie wini wszystkich: śląską tradycję wychowywania, tzw. zimny chów, brak komunikacji i przemilczanie tego, co ważne, czy to że w szkole był bity przez kolegów. Oskarża swoich dziadków – umę, że ukrywała tajemnice (została zgwałcona przez rosyjskich żołnierzy) i opę, udekorowanego medalami żołnierza Wehrmachtu. Ale nie tylko śląskość go uwiera. Nienawidzi żony, z którą się rozwiódł, kochanki – aktorki serialowej, która postanawia go rzucić, żeby jej nie zagroził w karierze, a nawet swojej asystentki, czy też specjalistki od dbania o jego wizerunek, że o mediach nie wspomnę. Dostaje się nawet – nie wiedzieć czemu - Danielowi Obajtkowi, byłemu szefowi Orlenu – a to trochę za mało, żeby „Byka” polubić, czy się z nim zidentyfikować. Podczas wcześniejszych spektakli obrażał Agnieszkę Holland, nazywając ją „cesarzową kabotyństwa” i wołając: „Zaraz nakręci kolejny film, ale i tak nie dostanie za niego Oscara, nie dostanie też nagrody Nobla. A ciule z PiS-u obsmarują ją w swojej telewizji z gówna”.

Pluje jadem na „warszawkę” i Warszawę, oraz na jej świętości, wykrzykując między innymi, że szkoda, że Warszawy do końca nie spalono w 45 i że nie żałuje rzezi Woli.

I za co to wszystko? Za to, że, jak się okazuje, sam nieźle nawywijał w tej Warszawie - wypłynęło nagranie pokazujące, jak bierze narkotyki, no i zrobił się skandal.

Doprawdy, więcej dojrzałości ma jego prawie 20-letni syn, niż on sam, „byk nie do zajebania”, jak powtarza z dumą o sobie, po każdym kolejnym wciągnięciu „kreski” czy wychyleniu szklaneczki whisky. Na koniec, po tym, jak już wytknął, komu się dało, hipokryzję i kabotyństwo i choć siebie też nie oszczędza, to prawda go nie wyzwala. Chwyta pistolet (podobno już kiedyś kogoś nim zabił, ale czy to dlatego, że chciał być taki jak dziadek z Wehrmachtu – nie wiadomo) i jak można domniemywać – popełnia samobójstwo. Strzału co prawda nie słyszymy, ale po co miałby wkładać magazynek i przystawiać sobie broń do twarzy?

Kiedy czytam, że „Byk” to historia życia silnego mężczyzny z pogmatwaną tożsamością, ponieważ jest po części Polakiem, po części Ślązakiem, jego dziadek był w Wehrmachcie, a babkę zgwałcili Rosjanie, to ogrania mnie pusty śmiech. Jest 50-letnim facetem, czas się ogarnąć i powiedzieć sobie – czy mogę coś z tym zrobić, czy nadal będę pluć na wszystko i wszystkich, i użalać się nad sobą?

Robert Mamok mnie nie przekonał, choć Robert Talarczyk robił wiele, by tak się stało. Nie przekonał mnie też Szczepan Twardoch, dla którego – jak powiedział po skektaklu – każde przedstawienie „Byka” to opłakiwanie żałoby po jego opie. Na koniec zachował się tak, jak jego bohater: w pół słowa przerwał prowadzącemu, nie wysłuchał kolejnych pytań z widowni, szorstko rzucił „Dziękujemy państwu bardzo” i opuścił spotkanie. Teraz wiem, jak to się robi po śląsku.



emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Kultura i rozrywka

Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na i.pl Portal i.pl