W Cannes odbędzie się światowa premiera filmu Julii Kowalski „Bądź wola moja”

Anita Czupryn
Maria Wróbel w filmie Julii Kowalski "Bądź wola moja"
Maria Wróbel w filmie Julii Kowalski "Bądź wola moja" Film Bądź Wola Moja
Każda z nas jest po trosze wiedźmą. Film opowiada o dotarciu do mocy, które każda kobieta w sobie ma. Mówi o tym, żeby się nie bać własnych instynktów, bo to one właśnie są ogromną wartością – mówi Magdalena Zimecka, producentka filmu „Bądź wola moja”, który dziś ma swoją premierę w Cannes.

Film Julii Kowalski „Bądź wola moja” będzie miał swoją premierę 16 maja i to na festiwalu w Cannes. Co pani pomyślała, kiedy usłyszała: „Jedziemy do Cannes”?

To zdanie brzmiało: „Mamy to!”. A to dlatego, że w Cannes bywam regularnie od kilkunastu lat; na festiwalach i marketach filmowych. To część naszej pracy: budowanie relacji, zaufania, sieci kontaktów z producentami, koproducentami, dystrybutorami, agentami sprzedaży. Te procesy trwają latami, a sukces rodzi się właśnie z takich długoterminowych działań. Jak co roku jesteśmy przygotowani w Studiu ORKA, by prezentować nasze projekty i szukać partnerów do kolejnych produkcji, ale tym razem mamy jeszcze naszą światową premierę. Prawdę mówiąc jest to sukces, którego się troszkę spodziewałyśmy, ale i tak był to moment ogromnej radości i dumy. Film został zaproszony do bardzo prestiżowej sekcji Directors’ Fortnigh; dopowiem, że w tej sekcji swoje filmy pokazywał m.in. Quentin Tarantino. Sekcja powstała w 1968 roku z inicjatywy reżyserów i producentów i jest dziś postrzegana jako jedna z najbardziej opiniotwórczych w Europie. Dla Julii Kowalski, reżyserki filmu, to ważny krok w karierze. A my, jako koproducenci podążający za reżyserką, jesteśmy w tej chwili na samym topie.

Czerwony dywan to jedno, ale jest też okazja do światowych rozmów o kinie. Co film „Bądź wola moja” opowiada światu o Polsce i o Polkach?

Współtwórczyni tej historii, Julia Kowalski, to reżyserka polskiego pochodzenia, mieszkająca na stałe we Francji. Jest tam znana i poważana, ale urodziła się w Polsce i bardzo mocno podkreśla swoje korzenie. Mówi o sobie, że w Polsce czuje się jak Francuzka, a we Francji – jak Polka. Wszystkie postacie w filmie są w pewnym sensie nią samą. Choć główną bohaterkę, młodą emigrantkę Nawojkę, graną przez Marysię Wróbel, można czytać jako jej alter ego, to Julia zawsze podkreśla w wywiadach, że każda z postaci niesie w sobie coś z jej własnej historii. Film opowiada o dziewczynie, ojcu i dwóch braciach, a także, w retrospekcjach, o matce. To współczesna opowieść o rodzinie, która wyjechała z Polski do Francji i próbuje odnaleźć się w realiach małej francuskiej wioski, funkcjonującej według własnych, nie zawsze oczywistych reguł.

A czego my, Polacy, dowiadujemy się z tego filmu o sobie samych?

To bardzo ciekawe spojrzenie z zewnątrz, z perspektywy osoby, która nie mieszka już w Polsce, ale wciąż patrzy na nią z dużą uwagą. Pokazuje, jacy jesteśmy jako emigranci. Polacy w tym filmie są pracowici, bogobojni – taka właśnie jest ta konkretna rodzina. A Nawojka to dziewczyna, która posiada bardzo silny instynkt i nadprzyrodzone moce. Film określany jest jako horror, choć bardzo specyficzny; widzowie sami będą musieli się przekonać, jak go odczytać. Nawojka początkowo buntuje się przeciwko swoim mocom, bo wychowała się w katolickiej tradycji i ją szanuje. Ale potem ta siła okazuje się od niej silniejsza.

Dla mnie to opowieść o kobiecie, która utknęła w matni tradycji, ale też o naturze, z której czerpie siłę. Kim dla pani jest Nawojka? Odzwierciedla współczesny kobiecy mit, czy może jest to codzienność wielu kobiet?

Każda z nas jest po trosze wiedźmą. Ten film opowiada o dotarciu do mocy, które każda kobieta w sobie ma. Zasady, oczekiwania społeczne, normy – one wszystkie mają ogromny wpływ na to, kim staje się młoda, rozkwitająca dziewczyna. To bardzo trudny proces. Film mówi o tym, żeby się tego nie bać – nie bać się własnych instynktów, bo to właśnie one są ogromną wartością.

Czy można wskazać taki moment w życiu Julii Kowalski, z którego wyrasta ten film? Była jakaś scena, o której od razu pomyślała pani: „To jej osobisty manifest”?

Wszystkie filmy Julii Kowalski są bardzo osobiste i ten również. Julia ma babcię mieszkającą na południu Polski, która ma ponad 90 lat i z którą utrzymuje regularny kontakt. Utrzymuje też wszystkie więzi z Polską. Świetnie zna polską literaturę, klechdy, legendy, ale też poezje Słowackiego, Mickiewicza. To wszystko widać w tej opowieści i w obrazach autorstwa Simona Beaufils, który odpowiadał za stronę wizualną filmu. Film został nakręcony na taśmie 16 mm, w specyficznym, ciasnym, zamkniętym kadrze. Ma strukturę niemal jak płyta analogowa; tego nie da się podrobić. Taki obraz działa na percepcję zupełnie inaczej: mocniej trafia do oczu, do głowy, buduje inne nastroje. To wszystko bardzo silnie oddziałuje na widzów.

Co to dla pani znaczy, że w tym filmie – w międzynarodowym projekcie – wybrzmiewa polski język?

To bardzo miłe uczucie słyszeć język polski na czerwonych dywanach. W zeszłym roku polski koproducent produkował „Dziewczynę z igłą”, wcześniej współtworzyliśmy też produkcje anglojęzyczne. Ale tu mamy polską rodzinę i język polski, i to jest naprawdę fajne uczucie. Oczywiście film jest też częściowo po francusku, bo siłą rzeczy musi być, ale Julia się tego nie boi. Chciała, żeby wszystko brzmiało jak najbardziej naturalnie. Czyli bohaterowie mówią między sobą po polsku bo są u siebie. Ale polscy aktorzy na potrzeby filmu uczyli się też francuskiego. Marysia Wróbel, by zagrać tę rolę, przez dwa lata uczyła się języka. Reszta obsady też ćwiczyła swoje kwestie.

Studio ORKA odpowiadało za casting?

Tak, casting odbywał się w ORCE. Julia Kowalski mówi po polsku, z akcentem, oczywiście, ale bardzo pieczołowicie dba o to, by móc wyrazić wszystko dokładnie tak, jak chce. Do studia przyjeżdżała wielokrotnie, bo ORKA była również odpowiedzialna za wybór aktorskiej rodziny dla Marysi Wróbel, czyli głównej bohaterki.

Słyszałam od osób, które widziały film, że ta filmowa rodzina wygląda niezwykle autentycznie, że widać, jak bardzo ci ludzie są ze sobą związani. Jak udało się stworzyć taką więź na ekranie?

Przede wszystkim to świetni aktorzy: Kuba Dyniewicz, Przemek Przestrzelski, Wojtek Skibiński; są warsztatowo doskonali. Sam casting odbywał się w naszej siedzibie, ale nie był to typowy casting, raczej zdjęcia próbne. To, co robiła Julia, trwało bardzo długo. Przyjeżdżała do Polski, wielokrotnie spotykała się z aktorami, dobierała ich, zadając im nie tylko pojedyncze sceny do zagrania, ale całe ich, bardzo rozbudowane zestawy. Z polskimi aktorami spotykała się także wieczorami, potem, już we Francji oglądała godziny materiałów, dzwoniła do nas, konsultowała. Byliśmy w stałym kontakcie z agentami aktorów. A Julia potem znów wsiadała w samolot i wracała do Polski. Kiedy już dokonała wyboru, zaczęły się intensywne próby. Tym bardziej że film kręcony na taśmie 16 mm nie jest kamerą cyfrową, gdzie można zrzucać materiał do skutku. Tu każde ujęcie musi być przemyślane i precyzyjne.

Jakim doświadczeniem była dla państwa praca z tą wymagającą technologią? Kręcenie na taśmie 16 milimetrów to przecież zupełnie inny tryb pracy.

Myślę, że francuska ekipa zdjęciowa, odpowiedzialna za plan, obdarzyła nas dużym zaufaniem. Wojtek Janiszewski z ORKI był naszym przedstawicielem na planie. To także nasz wkład w ten film. Wojtek świetnie zna proces postprodukcji, digitalu i intermediów, czyli obróbki taśmy i realizacji efektów specjalnych. Był obecny, by pilnować dyscypliny, szczególnie przy scenach efektowych.

Na planie zdarzyły się też rzeczy nieprzewidziane. Ta siła natury, która pojawia się w filmie – ona naprawdę się wydarzyła. Wierzymy, że moc tej historii przywołała coś prawdziwego. Przez Niemcy przeszło tornado, które dotarło także do wioski, w której kręciliśmy zdjęcia. Plan musiał zostać przesunięty o jeden dzień, a to oznaczało ogromne koszty. Ale to wszystko: ten deszcz, aura przed burzą i po niej, to widać w filmie. Można powiedzieć, że mieliśmy fuksa. Był to jednak również ogromny stres dla całej ekipy.

Bohaterowie filmu mówią więc między sobą po polsku i mówią też po francusku. Można powiedzieć, że to transkulturowe szaleństwo. Jakie to było dla pani doświadczenie?

Myślę, że to właśnie z tego transkulturowego szaleństwa wynika siła i geniusz tego filmu. Dzięki temu będzie on bardzo mocno odbierany przez francuską publiczność. Na pewno zupełnie inaczej niż przez nas. Podczas premiery w Cannes będę siedzieć tyłem do ekranu, a przodem do widzów, bo jestem ogromnie ciekawa, jak oni odbiorą polskie wesele, które Julia Kowalski pokazuje na ekranie.

To kolejny film, w którym pojawia się motyw wesela.

Polskie wesele zawsze robi wrażenie. Julia z pewnością czytała „Wesele” Wyspiańskiego i oglądała też film Wojtka Smarzowskiego.

Dzisiejsze filmy coraz częściej opowiadają o kobiecej sile. Czym ona dla pani jest? To odwaga, wrażliwość, strategia?

Myślę, że w różnych częściach świata wygląda to bardzo różnie. Mam okazję pracować z koproducentami także ze Stanów Zjednoczonych, ale spędziłam też wiele dni w Mombaju, szukając hinduskiej aktorki do naszego kolejnego filmu o Koperniku. W Europie kobiety mają bardzo mocną pozycję w branży filmowej. Istnieje wiele programów i systemów punktowych przy przyznawaniu środków, które wzmacniają pozycję kobiet w kinie. Ale w Stanach Zjednoczonych mam wrażenie, że mimo ruchu #MeToo wciąż dominuje patriarchalny sposób robienia filmów. Główne decyzje podejmują producenci i to głównie mężczyźni. To właśnie z nimi prowadzimy rozmowy dotyczące naszych projektów. Właśnie skończyliśmy film kanadyjski „Sharp Corner”, przygotowujemy też kolejny, „Wedding Dress” w reżyserii Eduardo Pontiego. I znów: rozmawiamy głównie z mężczyznami. Z kolei w Mombaju kobiety mają bardzo dużo do powiedzenia. Wielkie gwiazdy Bollywood mają swoich agentów lub agentki, którzy są pierwszymi osobami budującymi budżety i mają realny wpływ na cały proces. Wszyscy się z nimi liczą.

Ma pani poczucie, że dzięki koprodukcjom polskie kino coraz odważniej mówi własnym, kobiecym głosem? Co musi się jeszcze wydarzyć, by ten głos był bardziej słyszalny, może nawet bez potrzeby tłumaczenia? Czy to w ogóle możliwe?

Z mojego punktu widzenia tak się dzieje. W Polsce robię filmy głównie z kobietami: silnymi i niezwykle zdolnymi. Doskonale czuję się w kobiecych zespołach. To ogromna siła rażenia. My dokładnie wiemy, co mamy robić. Jesteśmy skoncentrowane, pracowite, odporne na stres. A w tej branży stresu jest bardzo dużo; jest więcej sytuacji negatywnych niż pozytywnych, więcej odmów niż akceptacji. Na ten sukces pracowałyśmy latami. Teraz tworzymy koprodukcje na światowym poziomie, ale też realizujemy własne, autorskie projekty i to wymaga jeszcze większej determinacji. Marta Krzeptowska, moja producentka, Alicja Gancarz, z którą współpracujemy, Katarzyna Kozłowska – nasza szefowa produkcji i postprodukcji w ORCE to wszystko niezwykłe kobiety. Naszą kierowniczką produkcji przy filmie Julii jest Karolina Panasiuk. I nawet zespół jurorek z Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, który wsparł nasz projekt, to też same panie: Ula Piasecka, Iza Kiszka, Iga Malińska. Dyrektorką Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej również jest kobieta. Jest nas wiele i my naprawdę rządzimy. Nie mam żadnych kompleksów, nie czuję, że musimy jeszcze o coś walczyć. Mam wrażenie, że w Polsce kobiety cieszą się szacunkiem. Tak to odbieram. Mamy świetne reżyserki: Anię Kazejak, Marysię Zbąską, Kasię Adamik, Olgę Hajdas, Agnieszkę Holland i wiele innych. Mamy też znakomite operatorki, które przełamują stereotypy dotyczące ról „męskich”. A nasz kolejny projekt, do którego zdjęcia ruszają w sierpniu, to „Lex Julia”, w całości kobiecy film; fińsko-polska koprodukcja. Kameralna historia o kobiecie, która przeszła traumę gwałtu, a potem musi stanąć oko w oko ze swoim oprawcą i spędzić z nim czas zamknięta na wyspie. To bardzo kobiecy film, ale my nie myślimy o nim jak o filmie kobiecym, tylko jak o świetnym, mocnym projekcie.

Czy podczas pracy nad filmem „Bądź wola moja” zrozumiała pani coś nowego o samej sobie? Czy możliwe, że Julia Kowalski, choćby metaforycznie, opowiedziała też fragment pani historii?

Oczywiście, że tak. Dziękuję za to osobiste pytanie. Nie zawsze zajmowałam się filmem. Z wykształcenia jestem skrzypaczką. Ukończyłam Akademię Muzyczną im. Fryderyka Chopina na wydziale skrzypiec, byłam solistką, kameralistką, grałam w orkiestrach. Od szóstego roku życia wychowywałam się w środowisku muzycznym. Potem złamałam palec i musiałam zakończyć karierę. To był moment przewartościowania wszystkiego, co znałam. To była też zmiana środowiska. Muzycy tworzą zamknięty, hermetyczny świat, komunikują się między sobą inaczej, mają swoje żarty, swoje przyjaźnie. Uczyliśmy się razem od podstawówki. To był mój świat. Musiałam z niego drastycznie wyjść i zacząć coś nowego. Mój najstarszy syn Patryk miał już wtedy kilka lat, czułam odpowiedzialność. Trzeba było szybko się przestawić i nauczyć innych zajęć. Musiałam odnaleźć w sobie zupełnie inny super power: uwierzyć, że mam siłę, inteligencję, pracowitość, którą nabyłam dzięki grze na skrzypcach. I że to są karty, którymi trzeba grać najlepiej jak się da. Nauczyłam się zupełnie nowego zawodu. Byłam po prostu bardzo otwarta na to, co niesie los. Bardzo czujna. Ogromny wpływ miały na mnie babcie. Jedna to świętej pamięci mama mojego taty. A druga, która nadal żyje, ma 100 lat; jest nauczycielką języka polskiego. Z domu wyniosłam szacunek do literatury, do czytania, ale też do czucia, do intuicji, do snów, do stawiania kart. Wszystko to razem buduje wiarę, że te rzeczy mają sens i dają siłę. I że dzięki nim można osiągnąć sukces.

I dziśdefiniuje się pani poza oczekiwaniami innych?


Zdecydowanie. Zawsze szukam sposobu myślenia out of the box, czegoś zupełnie z zewnątrz, innego. Jestem uparta. Nie znoszę schodzić z raz obranej drogi. To zawsze jest ta ścieżka boczna, którą inni nie chodzą.

Co dalej po Cannes? Czerwony dywan zostanie zwinięty, marzenia zostaną? Co jeszcze powinno zostać, żeby ten sukces był początkiem czegoś większego? No i czy Cannes to dowód, że warto ufać sobie i swojej intuicji?

Zdecydowanie warto ufać intuicji. Wielokrotnie ta koprodukcja była pod znakiem zapytania, czy w ogóle damy radę się w niej utrzymać. To jest siła uporu. A co dalej? To też nie jest tak, że pracuje się nad jednym projektem, potem jest premiera i dopiero wtedy zaczyna się coś nowego. Jesteśmy w trybie intensywnej pracy nad kolejnymi tytułami. Wspomniana wcześniej „Lex Julia”, mamy też zdjęcia do filmu „Trochę sensu” w reżyserii Pawła Podolskiego. Paweł właśnie wygrał festiwal Off Camera i dziś jest jednym z reżyserów na topie. Razem z moją producentką Alicją Gancarz uwierzyłyśmy w niego trzy lata temu. Wtedy był debiutantem i warto było. W listopadzie wchodzimy w zdjęcia. Kolejny projekt to znów film kobiecy; scenariusz razem z Magdą Wieklik współtworzy Kinga Dębska, która będzie również reżyserką. To opowieść o Lucynie Ćwierczakiewiczowej autorce pierwszej polskiej książki kucharskiej. Jest też świetny scenariusz Teodora Koscha „Kopernik”, historia młodego astronoma. Projekt już teraz wzbudza dużo emocji i jest wspierany przez Polski Instytut Sztuki Filmowej. Pracujemy także nad serialami; jesteśmy w zaawansowanych rozmowach ze streamerami. Planów jest bardzo dużo.

A czego w tym wszystkim najbardziej pani brakuje?

Czasu. Jestem mamą trójki dzieci i babcią dwojga cudownych wnucząt. Bardzo lubię spędzać z nimi czas. A produkcja filmowa to czasochłonny proces. Zwłaszcza pozyskiwanie środków. Myślę, że każda producentka marzy o tym, by systemy finansowania były prostsze, szybkie, przejrzyste, wymierne. W Polskim Instytucie Sztuki Filmowej mamy ogromne wsparcie i trzeba to wyraźnie podkreślić. Naprawdę czujemy ten support. Ale same systemy są dość skomplikowane. W ogromnej części musimy zajmować się po prostu papierami: aplikacjami, liczeniem budżetów, rozliczaniem, terminami, harmonogramami, strategią pozyskiwania środków. Mnóstwo jest tych różnych działań. Dlatego najbardziej życzę sobie…czasu, siły i zdrowia, żeby to wszystko udźwignąć.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Okiem Kielara odc. 14

Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na i.pl Portal i.pl