Jest koniec lat pięćdziesiątych, szczytowy okres zimnej wojny. Nikt nie ma wątpliwości, że Poznań jest potencjalnym celem atomowego ataku ze strony NATO. Jest tu przecież lotnisko, ważny węzeł komunikacyjny, a Cegielski produkuje nieomal wyłącznie na potrzeby wojska. Wojewódzkie władze partii potrzebują bunkra, z którego mogłyby kierować obroną kraju po wybuchu nuklearnego konfliktu.
PRZECZYTAJ TAKŻE:
Poznań: Na Golęcinie odkopali pruski schron
Znaleziono schron przeciwatomowy z zimnej wojny
Wybór pada na Puszczykowo. Przez dwa lata wojsko w wielkiej tajemnicy buduje schron w starej części Puszczykowa (obecnie jest to ulica Przecznica). Teren położony na uboczu, dość głęboko w lesie.
Aby jeszcze bardziej ukryć podziemny bunkier, na jego dachu wybudowano dom, w którym zamieszkał wraz z rodziną Aleksander Topolanek, cywilny pracownik KBW.
Drzwi do tego reliktu zimnej wojny otwiera nam Remigiusz Motycki, pracownik Urzędu Miasta, który jako dziecko bawił się z dziećmi A. Topolanka.
- Często pytaliśmy ich, czy to prawda, że gdzieś w pobliżu jest ukryty bunkier - wspomina R. Motycki. - Nigdy nie odpowiadali na takie pytania.
Schron ma powierzchnie ponad 400 metrów kwadratowych, powierzchni, i kilkadziesiąt pomieszczeń. Część sekcji oddzielają od reszty stalowe , hermetyczne drzwi. Bunkier miał wytrzymać nie tylko uderzeni atomowe, ale także chemiczne i biologiczne. Podobno 60 osób mogło przeżyć w nim trzy miesiące. Byli samowystarczalni, prąd, ciepło i wentylacje zapewniały dwa agregaty, mieli też własne źródło wody i oczywiście odpowiedni zapas żywności.
Dzisiaj trzeba sporo wyobraźni, by cofnąć się w lata sześćdziesiąte. Większość pomieszczeń jest pusta, a wyposażenie albo zniknęła, albo została zdewastowana. Jednak atmosfera zimnowojenna jest wyczuwalna. W kilku pomieszczeniach są zastawione trzypiętrowymi metalowymi łóżkami.
Nieźle prezentuje się sala w której niegdyś procował zapasowy generator (główny był ustawiony w osobnym budynku). Można tez wyobrazić sobie, jak kontrolowano zamykanie poszczególnych sekcji bunkra, bo tablica kontrolna z dziesiątkami lampek zachowała się w dość dobrym stanie.
Istotne dla przeżycia mieszkańców bunkra były też inne pomieszczenia, magazyny paliwa, wody, sprężonego powietrza. Łączność była najważniejsza, wszak z tego bunkra miały płynąć rozkazy dla walczących wojsk. Dzisiaj podniszczony panel łączności z dziesiątkami wtyczek i lampek prezentuje się dość archaicznie, ale ponoć kiedyś zapewniał połączenia ze wszystkimi podobnymi punktami dowodzenia w całym kraju.
Schron na szczęście nigdy nie został wykorzystany zgodnie z przeznaczeniem, rzadko też był wizytowany przez wojskowych, choć ci pamiętali o obiekcie, bo na początku lat 70-tych został zmodernizowany, wymieniono no m.in. agregat prądotwórczy. Nadal jednak niewielu mieszkańców Puszczykowa wiedziało co kryje się pod domem Topolanków.
- Pracuje w Urzędzie Miasta od 1988 roku - mówi Barbara Mulczyńska. - Nikt z urzędu nie miał tam wstępu ani wiedzy, co tam się znajduje. Krążyły tylko plotki o podziemnych wyrzutniach rakietowych .
Na początku lat 90-tych wojsko przestało interesować się schronem, konsekwencją była postępująca dewastacja, kradzież części metalowych, wszystkiego co można było sprzedać. Wreszcie w 2005 roku wojewoda oficjalnie przekazał obiekt miastu.
Dom wyremontowano i obecnie znajduje się tam 5 mieszkań komunalnych. A schron? Jak na razie nie ma pomysłu jak go zagospodarować.
- Z jednej strony jest to obiekt ciekawy z historycznego punktu widzenia, z drugiej trudny do zagospodarowania - mówi Andrzej Balcerek, burmistrz Puszczykowa. - Cały czas czekamy na jakieś propozycje, czy pomysły. Na pewno byłaby to jakaś atrakcja turystyczna, ale wymagałoby to sporych nakładów.