Ta iście filmowa historia zaczyna się, gdy niejaki Edmund G. (imię zmienione) siedział w więzieniu ze słynnym płatnym zabójcą Arturem Z. ps. Iwan, świadkiem w sprawie morderstwa szefa policji Marka Papały. Edmund G. wyjawił, że zna Romana K., którego poznał w seminarium duchownym w Łodzi. „Iwan” chciałby pisać artykuły do tygodnika Romana K. Poprosił o pomoc Edmunda G., który zadzwonił do byłego księdza, ale ten odmówił współpracy z płatnym zabójcą. Po pewnym czasie, w maju 2012 roku, koledzy z seminarium spotkali się przypadkowo w centrum handlowym w Łodzi i nawiązali stały kontakt. Wkrótce Roman K., jak ustaliła prokuratura, miał dać do zrozumienia, że chce zabić byłą żonę, która go opuściła i utrudnia kontakt z dziećmi. Edmund G. podjął się mokrej roboty. Zainkasował 20 tys. zł zaliczki i poleciał do Kanady, aby wykonać wyrok. Śledczym przyznał później, że nie miał zamiaru zabijać kobiety, że podjął grę z majętnym Romanem K., aby wyłudzać od niego pieniądze. Dlatego szybko wrócił do kraju i oznajmił zleceniodawcy, że nie było sposobności do zabójstwa.
Wtedy były ksiądz miał stwierdzić, że jego byłą żonę będzie można zlikwidować w Polsce, bo wkrótce z okazji dnia Wszystkich Świętych przyjedzie na groby swoich bliskich. I poradził Edmundowi G., aby zadzwonił do Ewy K. podszywając się pod znanego dziennikarza ogólnopolskiego dziennika. I tak się stało. Edmund G. zadzwonił, spotkał się z Ewą K. i ujawnił mroczne plany jej byłego męża. Efekt był taki, że wstrząśnięta kobieta zadzwoniła do Romana K., a Edmund G. zgłosił się do prokuratury.
Ruszyło śledztwo i okazało się, że Roman K. nakłaniał też do zabicia byłej żony - np. w wyniku wypadku drogowego lub utopienia w jeziorze - swego pracownika Bartłomieja K., oferując mu pół miliona złotych. Na szczęście i ten zamach nie został zrealizowany.
Ponadto prokuratorzy zarzucili byłemu księdzu, że spółce, która wydawała tygodnik i której był prezesem, „wyrządził znaczną szkodę majątkową”. Chodziło o 900 tys. zł, które Roman K. miał na boku zarobić podczas sprzedaży kamienicy w Łodzi, w której była redakcja i siedziba spółki. Część tej sumy, 700 tys. zł, były kapłan miał schować w firmowym sejfie. I tu spotkała go przykra niespodzianka, bowiem całą kwotę skradło dwoje jego pracowników: księgowa i wspomniany Bartłomiej K. Ona wyjęła gotówkę, bo miała klucz do sejfu, a on miał upozorować włamanie do siedziby spółki.
Kolejny przekręt 51-latka, który zarzucają mu śledczy, polegał na tym, że jako prezes kupił w Zgierzu działkę za 550 tys. zł, ale kontrahenta przekonał, aby w dokumentach transakcji było 850 tys. zł. I w ten sposób zgarnął - na szkodę swojej spółki - 300 tys. zł. Roman K. będzie odpowiadał przed sądem także za fikcyjną kradzież firmowych aut, volkswagena golfa i audi A7, za które miał wyłudzić od ubezpieczyciela odpowiednio 26 i 167 tys. zł odszkodowania.