Sandra Drzymalska: Czasami pieniądze są po prostu mniej ważne

Paweł Gzyl
Paweł Gzyl
Sandra Drzymalska w filmie "Ostatni komers"
Sandra Drzymalska w filmie "Ostatni komers" Jakub Socha
Sandra Drzymalska to jedna z najciekawszych aktorek młodego pokolenia. Właśnie oglądamy ją w kinach w filmie „Ostatni komers” i w internecie w serialu „Sexify”. Rozmawialiśmy z nią o tym, jak granie odmiennych postaci rozwija ją jako aktorkę i człowieka.

- Wybierasz się na Jamajkę lub do Indii?
- (śmiech) Na razie nie. Chociaż to dla mnie ciekawie kraje i kiedyś chciałabym tam pojechać.

- Pytam nie bez powodu: serial „Sexify” z twoim udziałem stał się wielkim hitem Netflixa i to nawet właśnie w tych egzotycznych krajach. Skąd ta jego popularność?
- Podejmuje on uniwersalny temat w komediowy sposób. Chyba każdy z nas w pewnym momencie swego życia zmaga się takimi samymi dylematami. Dzięki temu widzowie mogą się utożsamiać z którąś z jego bohaterek. Dlatego trafia on do publiczności na całym świecie bez względu na język, rasę czy kulturę. Mało tego: widziałam na Twitterze, że wielu widzów za granicą ogląda ten serial z napisami, a nie z dubbingiem i zachwycają się pięknem polskiego języka.

- Twój występ w „Sexify” ma na portalu Filmweb najwyższe oceny od internautów. Monika to twoja wyjątkowo udana rola?
- To super, że widzom podoba się to, jak zagrałam. „Sexify” było czymś nowym w moim aktorskim życiu. To moja pierwsza rola komediowa, osadzona w tej konkretnej konwencji. I muszę przyznać, że była dla mnie dużym wyzwaniem.

- No właśnie: występ w „Sexify” wymagał od ciebie wielu scen erotycznych. Jako sobie z nimi poradziłaś?
- Bardzo dobrze. A to dzięki specjalnej osobie na planie – konsultantce ds. intymności. Jest ona pośrednikiem między aktorem a reżyserem. Dba o bezpieczeństwo aktorów, aby nie zostały przekroczone jakiekolwiek granice intymności psychicznej czy fizycznej. Na planie często panuje amok i trudno w pewnym momencie pamiętać o sobie. Konsultantki wszystko obserwują z boku i jeżeli aktor poczuje się niekomfortowo, można przerwać zdjęcia. Czasem nie ma się odwagi powiedzieć o tym reżyserowi czy ekipie, a tak jest jedna osoba, do której można się bezpośrednio zwrócić. To był niesamowity komfort.

- Pracowałaś z dwoma innymi młodymi aktorkami – Aleksandrą Skrabą i Marią Sobocińską. Wspomagałyście się wzajemnie?

- Zostałyśmy tak dobrane, że nasze energie się uzupełniały i szybko się zaprzyjaźniłyśmy. To było fantastyczne spotkanie – jedno z najlepszych w moim życiu. Poza tym, że fajnie nam się grało razem, to również w życiu prywatnym wytworzyła się między nami pozytywna relacja.

- Role twoich rodziców w „Sexify” zagrały dwie gwiazdy polskiego kina: Cezary Pazura i Małgorzata Foremniak. Podpatrywałaś ich przy pracy?
- To są aktorzy takiego formatu, że mają pewną klasę i nie muszą już nic udowadniać. Do tego Czarek ma niesamowity dar rozluźniania atmosfery na planie, choćby dzięki temu, że sypie anegdotami jak z rękawa. Ma też w sobie coś takiego, że potrafi docenić drugiego aktora i jest otwarty na innego człowieka.

- Twoi prawdziwi rodzice oglądali już „Sexify”?
- Tak. I podobało im się bardzo. Jeśli chodzi o moich rodziców, to mam komfortową sytuację, bo oni rozumieją moją pracę i wiedzą na czym ona polega. Ufają mi i wiedzą, że sceny intymne to część zawodu aktora. To nie pierwszy film z moim udziałem, jaki widzieli. Zresztą zawsze od obojga rodziców miałam duże wsparcie.

- Twoi najbliżsi mają jakieś artystyczne pasje?
- Mój tata kiedyś malował. Babcia z kolei była krawcową i szyła ubrania dla siebie i innych. Dlatego to pewnie po nich mam wrażliwość artystyczną. Zawodowo to jednak ja jako pierwsza zajęłam się sztuką.

- Dlaczego wybrałaś się na studia aż tak daleko od rodzinnego Wejherowa – do Krakowa?
- Nie miałam możliwości pojechania do kilku szkół na egzaminy, ponieważ to jest dość kosztowe. Wybrałam Kraków, ponieważ to miasto mnie fascynowało. W drugiej klasie liceum byliśmy tam na wycieczce szkolnej. Kiedy odwiedziliśmy Teatr im. Juliusza Słowackiego, poczułam, że to jest moje miejsce.

- I jak się odnalazłaś w Krakowie?
- Na początku była fascynacja. Rok szkolny zaczyna się w październiku, akurat wtedy była piękna pogoda. Ale już w listopadzie pojawił się smog, schowało się słońce i zrobił się bardzo depresyjny nastrój. Dla dziewczyny znad morza nie było to przyjemne. W Wejherowie cały czas jest przewiew, a w Krakowie powietrze stoi w miejscu. To było dla mnie najtrudniejsze.

- Dzisiaj wiele się mówi o terrorze psychicznym i fizycznym w polskich szkołach artystycznych. Doświadczyłaś tego na krakowskiej uczelni?
- To nie jest takie czarno-białe, jak mogłoby się pozornie wydawać. Dużo o tym myślałam, kiedy ten temat pojawił się w mediach. Każdy z nas ma inną wrażliwość i inną psychikę. Dlatego dla jednego pewna sytuacją będzie do przejścia, a dla drugiego – nie. To kwestia naszych indywidualnych doświadczeń, a także tego, w jakim jesteśmy wieku. Ja przyszłam do szkoły w Krakowie, kiedy miałam 18 lat, więc prawie byłam jeszcze dzieckiem. Dlatego przeżyłam tam wiele trudnych chwil, ale też wiele wspaniałych momentów.

- Na przykład?
- Poznałam wielu pedagogów, którzy dali mi bardzo dużo. Choćby wiarę w siebie. Kiedy przyszłam do szkoły, nie byłam zbyt pewna siebie. Wszystkiego uczyłam się w szkole: poznawałam sztukę i kulturę, dużo czytałam, zakochałam się w Dostojewskim. Stało się to zresztą dzięki Annie Dymnej. Ona była jednym z tych pedagogów, którzy bardzo pomogli mi otworzyć się. Dostrzegli we mnie głęboką emocjonalność i pomogli mi ją uporządkować. To była kwestia ciężkiej pracy nad sobą. Poza wspomnianą Anną Dymną był to również Grzegorz Mielczarek, Dorota Segda czy Adam Nawojczyk. Oni naprawdę sporo wnieśli w mój rozwój aktorski.

- Już na trzecim roku zagrałaś w serialu „Belfer”. Brało w nim udział wielu młodych ludzi. Jak to wspominasz?
- To było jak wyjazd na kolonie. Na planie pracowało wiele debiutujących osób. Spaliśmy po dwie w pokojach i atmosfera była bardzo wakacyjna.

- To właśnie „Belfer” sprawił, że skierowałaś swoją karierę w stronę filmu i serialu, a nie teatru?
- Idąc do szkoły, byłam pewna, że będę aktorką teatralną. Interesowała mnie tylko scena. Ale na drugim roku już mi się to odmieniło. Stało się to za sprawą krótkometrażowego filmu Nastazji Gonery – „Raj”. To wtedy pierwszy raz stanęłam przed kamerą. I to właśnie wtedy zasmakowałam magii pracy na planie. Od tamtej pory wszystko poszło w tym kierunku.

- Twoim debiutem kinowym była rola w „Powrocie” Magdaleny Łazarkiewicz. Zagrałaś tam młodą Polkę zmuszaną do prostytucji w Niemczech. Nie obawiałaś się, że jesteś za mało doświadczona, by zagrać taką postać?
- Tu nie chodziło o doświadczenie. Magda szukała bardzo młodej osoby. Ula ze scenariusza ma przecież 19 lat. Oczywiście było to duże wyzwanie. Odczuwałam więc stres i podniecenie – ale tak jest za każdym razem, gdy tworzy się zupełnie odmienną od siebie postać.

- Trudno ci było odnaleźć w sobie emocje Uli?
- Miałam dużo czasu na przygotowanie się do tej roli, bo aż prawie rok. Obejrzałam więc dużo filmów dokumentalnych i przeczytałam sporo reportaży na ten temat. Moim zdaniem to życie pisze najbardziej prawdopodobne scenariusze. Dlatego chciałam, żeby coś mną wstrząsnęło, żebym mogła wejść w sytuację swojej bohaterki. Czerpałam z tego jak najwięcej.

- Młodzi aktorzy mają często problem z uwalnianiem się od tych emocji, które muszą przeżywać na planie. Jak sobie z tym dałaś radę?
- Nie było to łatwe. Bo w szkole nie uczy się nas wychodzenia z roli. Każdy z aktorów ma na to swój indywidualny sposób. Młodym aktorom jest jednak najtrudniej. Kiedy grałam w „Powrocie” miałam 22 lata i ciężko mi było oczyścić się po zakończeniu zdjęć z emocji mojej postaci. Dlatego to chwilę trwało. Pomogli mi przyjaciele i po prostu samo życie. Po „Powrocie” zaliczyłam chyba z rok przerwy od grania, miałam więc czas, by wrócić do siebie. Kiedy jest się empatyczną osobą, trudno sobie z tym poradzić. I właściwie do dzisiaj nie znalazłam takiego w pełni sprawdzonego sposobu, który pozwalałby mi na szybkie i pełne wyzerowanie siebie.

- Potem zagrałaś we włoskim filmie – „Sole”. To było coś zupełnie innego?
- To był zupełnie inny plan. W Rzymie soboty i niedziele zawsze są wolne. Nie ma opcji, by ktoś tam kręcił w te dni. To jest czas, który Włosi mają dla rodziny i przyjaciół, więc bardzo sobie go cenią. I to jest fantastyczne – było coś takiego, że ci ludzie wracali na plan po tym weekendzie odnowieni i oczyszczeni, z większą chęcią do pracy. Zresztą reżyser i producent zebrali bardzo zaprzyjaźnioną ekipę. I każdy chciał dołożyć do tego filmu swoją cegiełkę.

- Jakie miał podejście do aktorów reżyser – Carlo Sironi?
- To wspaniały reżyser, ale też wspaniały człowiek. On traktuje aktorów jak twórców, a nie odtwórców. Każdego z nas pytał co sądzi o swojej postaci i jak się czuje na planie. To od niego pierwszego usłyszałam, że jestem bardzo zdolna i utalentowana. Zupełnie nie wiedziałam jak mam do tego podejść. Czy on mówi serio? Czy żartuje sobie ze mnie? Dopiero jak go bliżej poznałam, zrozumiałam, że on bardzo wierzy w swoich aktorów i kocha ich bezgranicznie.

- Jak ci się grało w obcym języku?
- Miałam komfortową sytuację, bo kiedy dostałam tę rolę, produkcja zatrudniła native speakera i uczyłam się włoskiego – najpierw na podstawie scenariusza, a potem w szerszym wymiarze, żeby móc komunikować się z ekipą. Co prawda mówiłam po włosku, ale myślałam po polsku, bo moja postać była przecież Polką. Dlatego to nie język był największym wyzwaniem przy tej roli.

- Tylko co?
- Sztuczny brzuch. (śmiech) Grałam bowiem dziewczynę w zaawansowanej ciąży. Dlatego codziennie doklejali mi go na moje ciało, żeby wyglądało to naturalnie. Kręciliśmy w październiku – ale w Rzymie jest wtedy jeszcze 27-28 stopni. Miała do tego na sobie ciuchy. Topiłam się więc w tym wszystkim.

- Tegoroczna wiosna to wręcz festiwal filmów z twoim udziałem. Zaczęło się od „Każdy ma swoje lato”. Opowiada on o konflikcie między tradycją a nowoczesnością. Po której stronie się stawiasz?
- Nie mam w sobie takiego buntu jak postać, którą gram w tym filmie. Im jestem starsza, tym te nastoletnie emocje są ode mnie coraz bardziej oddalone. To nie jestem ja. Moje życie tak nie wygląda. Mam z tą postacią cechy wspólne, bo ją gram, ale jestem od niej mocno oddalona. Nie zmieniam co chwilę miejsca zamieszkania, nie uciekam ciągle przed przeszłością. Ja się czuję bezpiecznie w jednym miejscu. Generalnie uważam, że mam starą duszę i jestem wewnętrznie trochę vintage.

- Jak to się objawia?
- Fascynują mnie lata 60. czy 70. Uwielbiam second handy i sklepy z odzieżą vintage. Kocham filmy Godarda i aktorki w rodzaju Anny Kariny, Jane Birkin czy Sophii Loren. One mają zupełnie inną energię. Z jednej strony mają klasę, a z drugiej – siłę i bunt. Nie pełniły tylko i wyłącznie roli obiektu seksualnego, a wręcz przeciwnie - wprowadzały do filmów swojego rodzaju magię.

- W filmie „Ostatni komers” grasz postać dziewczyny z liceum. Kreując ją, odwoływałaś się do własnych przeżyć z okresu dojrzewania?
- Nie. Mój okres dojrzewania tak nie wyglądał. Ja jestem osobą, która zostaje wrzucona w jakiś wymyślony świat i dużo z niego bierze. Tak było w tym przypadku. Tym razem grałam z młodszymi ode mnie aktorami i sporo od nich czerpałam. Również z tego świata, który został stworzony poprzez scenografię, kostiumy czy operatora. Poza tym przyjaźnię się z reżyserem tego filmu – Dawidem Nickelem. Dlatego ufam mu, jeśli chodzi o jego wizję świata, a on mi ufa, jeśli chodzi o moją emocjonalność. Dawid ma świetną intuicję.

- „Ostatni komers” ma wręcz dokumentalną formułę. Jak się w niej odnalazłaś?
- To jest film, który jest bardzo blisko bohatera. Opowiada o emocjonalności młodych ludzi w sposób nie oceniający. Przygląda się im, ale nie wyraża swojej opinii na ich temat. I to jest piękne. Dzięki temu widzowie też ich nie osądzają.

- Podobno sporo improwizowaliście na planie. Podobało ci się to?
- Michał Sitnicki, który gra jedną z głównych ról, jest naturszczykiem, więc wszystko musiało być jeszcze prawdziwsze z mojej strony. Najważniejsze było to, co jest pomiędzy nami.

- Bliższe jest ci takie intuicyjne aktorstwo?
- Moi przyjaciele zawsze mi mówią, że jestem aktorką intuicyjną. Ale tak naprawdę jedna i druga postawa jest dla mnie ciekawa. Nie jestem aktorką, która potrzebuje nieskończenie wielu prób. To oczywiście bardzo ważny proces w tworzeniu filmu, ale nie można przedobrzyć. Bo kiedy coś jest za bardzo przećwiczone i wyuczone, to gdzie jest miejsce na naturalność? Na stworzenie czegoś swojego? Łatwo można się wtedy zapętlić. Warto więc pozostawić sobie pole na intuicję czy improwizację. Ja dopiero otwieram swoje emocje na sto procent, kiedy wchodzę w jakąś scenę. Nigdy nie myślę więc wcześniej jak mam zagrać. Biorę z tego, co się dzieje tu i teraz.

- „Ostatni komers”, „Każdy ma swoje lato”, a nawet „Sole” to filmy debiutantów. Lubisz pracować z początkującymi reżyserami?
- Bardzo. Co spotykam debiutanta, to każdy ma inne spojrzenie na świat i zupełnie inną jego wizję. Dlatego pracuje się z nimi wyjątkowo. Jeśli ufają mi jako aktorce, to dają mi większe pole do popisu. Jest w nich też świeżość, która udziela się aktorom. Najlepsza recepta na udany debiut, to napisać ciekawy scenariusz i zebrać wokół siebie ludzi, którzy będą chcieli nam coś z siebie oddać. W takiej atmosferze pracuje się bardzo przyjemnie.

- Obie produkcje, o których rozmawiamy, to filmy niskobudżetowe. Ich motorem jest pasja?
- Zdecydowanie. Kokosów na tych filmach się nie zbija. (śmiech) Każdy z nich powstał za nie więcej niż 700.000 zł. To naprawdę niewiele, bo zatrudnia się za to całą ekipę. Dlatego nie tylko stawki aktorów są obniżone, ale również wszystkich pozostałych twórców. Każdy, kto wchodzi w taki projekt, jest jednak tego świadomy. I jeśli kręci się z pasją, powstają interesujące filmy. Ja od początku wiedziałam, że chcę w nich zagrać. Czasami pieniądze są po prostu mniej ważne. Robi się to z miłości do swego zawodu.

- I właśnie za te dwa filmy dostałaś nagrody na ostatnim festiwalu w Gdyni. Dobrze poczuć się docenionym przez branżę?
- Na pewno jest to bardzo miłe. Ale nie można się na tym skupiać i tylko o tym myśleć. Można by się w ten sposób zapędzić w kozi róg i z niego nie wyjść. Nagrody dają jednak poczucie, że jest się w dobrym miejscu i zmierza się we właściwą stronę.

- Nie martwisz się, że po tych sukcesach zostaniesz zaszufladkowana jako specjalistka od ról młodych dziewczyn?
- Gram młode dziewczyny siłą rzeczy, ponieważ sama jestem młoda. Ale każda z nich jest inna, ma inne doświadczenia. Ula trafiła do domu publicznego i wróciła do domu z ciężkimi przeżyciami, Lena pojechała do Włoch sprzedać swoje nienarodzone dziecko, a Monika eksperymentuje z seksem. Ile młodych ludzi, tyle różnych historii. Za każdym razem jestem więc innym człowiekiem. Dzięki temu, grając te dziewczyny, cały czas się rozwijam.

- Masz też na swoim koncie występ w serialu „Stulecie Winnych”. Jak się odnalazłaś w kostiumowej produkcji?
- Fantastycznie. Kostiumy mają zupełnie inny krój niż współczesne ubrania, zupełnie inaczej się je nosi, więc wymuszają na nas wręcz odmienny sposób poruszania się. Małgorzata Zacharska sprowadzała niesamowite stroje z różnych stron świata. Kiedy je zakładałam, czułam, jakbym się przenosiła w czasie. Również atmosfera tych miejsc, w których kręciliśmy, była szczególna. Dzięki temu wszystkiemu stworzyła się wyjątkowa magia, której nie ma na planie współczesnych filmów.

- Jak się resetujesz po pracy?
- Od niedawna mam szczeniaka w domu. To jest zupełni coś nowego dla mnie. Dzięki tej suczce pojawiły się we mnie nowe emocje: bezinteresowna miłość od bezbronnego stworzenia i poczucie odpowiedzialności za nie. Wcześniej nigdy czegoś takiego nie czułam. W moim życiu pojawił się więc nowy rodzaj miłości. I teraz Kropka rośnie sobie z mną i ma wielki apetyt na życie.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Sandra Drzymalska: Czasami pieniądze są po prostu mniej ważne - Plus Gazeta Krakowska

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl