Silniczki w rowerze, czyli doping mechaniczny. Największa hańba kolarstwa?

Arlena Sokalska
Arlena Sokalska
Podczas wyścigów wszystkie rowery są mierzone i ważone. Teraz dojdzie kontrola wspomagania
Podczas wyścigów wszystkie rowery są mierzone i ważone. Teraz dojdzie kontrola wspomagania Sylwia Dąbrowa
Międzynarodowa Unia Kolarska (UCI) przeprowadziła dywanowy nalot na silniczki w rowerach: sprawdzono 90 rowerów. A to nie koniec.

Do niedawna to było jak opowieść o legendarnym meksykańskim potworze chupacabra albo o tybetańskim yeti. Wielu uważa, że istnieją, ale nikt ich nigdy nie widział. Podobnie jak silników w pofesjonalnych rowerach, które mają sprawiać, że kolarze odjeżdżają swoim rywalom „jak na motorze”.

Jak to się zaczęło, wszyscy pamiętają. W 2010 r. Fabian Cancellara w świetnym stylu wygrał brukowane klasyki: n.in. Tour des Flandres, a przede wszystkim Paryż-Roubaix. Oprócz tego w tym samym roku został po raz czwarty mistrzem świata w jeździe indywidualnej na czas i wygrał liczne czasówki. To był jego sezon. Ale przecież to niemożliwe, by tak odjeżdżać rywalom - mówili wyznawcy teorii o motorku w rowerze.

Co wszyscy widzieli na własne oczy
Potem ma chwilę sprawa dopingu technologicznego ucichła, może dlatego, że wszyscy skupili się na ostatecznym rozstrzygnięciu afery Lance’a Armstronga i EPO. Ale w 2014 r. pod lupę dociekliwych internautów trafił Ryder Hesjedal, który podczas Vuelta Espana pechowo upadł na asfalt, a koło jego roweru kręciło się nadal. Sprzęt teamu został dokładnie prześwietlony, ale niczego nie znaleziono. Od tamtej pory w internecie można znaleźć wiele filmów, które pokazują, jak nakręcić pedały w taki sposób, by koło kręciło się samo. Wszystkie udowadniają, że rower Hesjedala zachował się normalnie i nie miał wbudowanego żadnego silnika. Inni obrońcy Kanadyjczyka pytają, po coż miałby on używać niedozwolonego wspomagania akurat na zjeździe, kiedy częściej używa się hamulców niż podkręca tempo.

Pomawiany o używanie silniczka był też Alberto Contador na ostatnim Giro d’Italia, a to w związku ze zmianą roweru na jednym z etapów. - To jakiś żart. Albo science fiction - mówił Hiszpan na pytania o motor. Mimo to po etapie 18. zjawiła się liczna ekipa z UCI (Międzynarodowa Unia Kolarska) i przy czynnym udziale dobrze znanego miłośnikom kolarstwa mechanika Tinkoff-Saxo Faustino Muñoza, rozebrała rower na części pierwsze. Film z tej akcji też można znaleźć w internecie - oczywiście niczego nie znaleziono.

W tym sezonie z kolei dostało się ubiegłorocznemu zwycięzcy Tour de Pologne, Ionowi Izagirre, który dwa tygodnie temu w Walencji upadł podczas jazdy indywidualnej na czas, a koło w jego rowerze kręciło się nadal jak szalone. Oczywiście również nie znaleziono żadnego silniczka.

Było więc jak z yeti. Tyle tylko, że teraz, za sprawą motorku w rowerze zapasowym 19-letniej Femke Van den Driessche na przełajowych mistrzostwach świata, zobaczyliśmy wszyscy - łącznie z UCI - wielki ślad stopy yeti na śniegu.

Technologia pociągu warta miliony
UCI jeszcze gorliwiej ruszyła do walki z motodopingiem. W ubiegły piątek, 12 lutego, jej przedstawiciele stawili się na francuskim wyścigu La Méditerranéenne i przeczesali 90 rowerów (w wyścigu brało udział 123 zawodników). Niczego nie znaleziono. UCI zapowiada kolejne akcje na najbliższych wyścigach. Kierownik techniczny unii kolarskiej, Mark Barfield twierdzi, że dzięki nowoczesnej technologii i badaniom prowadzonym przez inżynierów możliwe jest nawet wykrywanie silników bez konieczności rozbierania rowerów - kontrolerzy mają specjalne wykrywacze pola elektromagnetycznego i mogą sprawdzić dużą ilość sprzętu w krótkim czasie.

- W ciągu ostatnich miesięcy wykonałem olbrzymią pracę. Rozmawiałem z wieloma inżynierami, przetestowałem dziesiątki rowerów - mówi Barfield i zapowiada, że żaden doping technologiczny nie umknie uwadze kontrolerów, nawet ostatni - na razie tylko dziennikarski - krzyk mody - koła elektromagnetyczne.

Technologia ta ma być oparta na japońskich pociągach Maglev (skrót Maglev pochodzi od angielskiego magnetic levitation, czyli lewitacji magnetycznej), a ukryte w karbonowych kołach elektromagnesy sprawiają, że wszystko pracuje bezgłośnie, akumulator jest zmniejszony do minimum, a silnik praktycznie nie do wykrycia. Cena takiego roweru ma sięgać 200 tys. euro, czyli kilkanaście razy więcej niż zwykły profesjonalny rower używany w World Tourze. Zaporowa cena sprawia, że ta technologia może być dostępna dla nielicznych. Tych, którzy najczęściej wygrywają i najwięcej zarabiają. Słowem - dla prawdziwych gwiazd kolarstwa.

István Varjas, węgierski specjalista od e-bików, czyli rowerów z silniczkami, w rozmowie z węgierskim „Bikemag” twierdzi jednak, że opowieści Barfielda o wykrywaniu kół elektromagnetycznych można włożyć między bajki, a UCI nie potrafi niczego znaleźć. Femke Van den Driessche według niego wpadła, bo jej silnik był starego typu i zwyczajnie hałasował.

Sam Varjas niedawno pokazał światu najnowszy model e-bike’a, który właściwie z wyglądu niczym się nie różni od profesjonalnej „kolarzówki”, nawet waży zaledwie 7,6 kg (rower używany przez zawodowców w wyścigu może mieć tylko 6,8 kg). Nie licząc jednego szczegółu: w miejscu na bidon umieszczono baterię, bo po prostu nie da się jej ukryć w innym miejscu. To bez znaczenia, bo chodzi przecież o zwyczajny e-bike dla amatorów, którzy chcą poszpanować na podjazdach, ale nie mają sił, by je pokonać.
Omerta, czyli nie wychylaj się z peletonu
Tym niemniej, jeśli wierzyć Varjasowi, z dopingu technologicznego w peletonie korzysta się od dawna. W raporcie CIRC opracowanym dla UCI m.in. na podstawie rozmów z kolarzami, temat motodopingu pojawia się, ale raczej na zasadzie plotek. Kiedy o silniki w rowerach pyta sie aktywnych kolarzy ci albo się śmieją, albo bezradnie wzruszają ramionami i mówią, że to chyba bujdy, ale może coś w tym jest. Sprawy nie poruszył też „Secret Pro” - tajemniczy auto bloga na australijskim serwisie kolarskim CyclingTips. „Secret Pro” ma być aktywnym kolarzem, który uczestniczy w wielu ważnych wyścigach (np. w Tour de France). Faktycznie ta tajemnicza postać wywleka na światło dzienne wiele tajemnic peletonu, w tym sprawy dopingu. O motorkach milczy.

Życie pokazało, że wszystkie afery dopingowe, w tym rozprawienie się z erą EPO Lance’a Armstronga, zaczynały się wtedy, gdy ktoś zaczynał mówić. W przypadku dopingu medycznego o zakazanym procederze wie zazwyczaj bardzo wąska grupa osób. Tak było w przypadku Armstronga, czy innych afer związanych z lekkoatletami. A nawet jeśli ktoś coś podejrzewał - milczał, panowała omerta, swoista zmowa milczenia. Zwłaszcza, że EPO niestety brała większa część peletonu. Kiedy w 2013 r. ponownie przebadano 60 próbek krwi kolarzy uczestniczących w Tour de France anno domini 1998, okazało się, że zabronione substancje znaleziono w aż 44.

Doping technologiczny - jeśli faktycznie istnieje - dotyczy znacznie mniejszej grupy zawodników, głównie ze względu na kwoty, jakie trzeba zapłacić za „ulepszony” rower. Oprócz tego w przypadku motodopingu grupa osób wtajemniczonych musi być o wiele większa niż we wstrzykiwanie EPO czy przetaczanie krwi. Kolarscy mechanicy zwykle na wyścigach rozkładają swoje królestwo przed wielkimi tirami i tam na oczach kibiców i gapiów myją rowery, skręcają je, polerują itp. Jeśli ktoś chce coś ukryć, musi się bardzo postarać. Na razie nikt z tej wielkiej rzeszy ludzi nie powiedział publicznie nic, co mogłoby naprowadzić na jakikolwiek trop silników. Ale - jeśli motodoping faktycznie ma dziś miejsce - rozmowa z dziennikarzem, w której jakiś sfrustrowany mechanik coś w końcu ujawni, jest tylko kwestią czasu.

Następnej epoki może już nie być
Od ubiegłego roku za stosowanie dopingu technologicznego obowiązują drakońskie kary wyznaczone przez UCI. Kolarz, który zostanie przyłapany, zostanie zawieszony co najmniej na pół roku i będzie musiał zapłacić od 20 do 200 tys. franków szwajcarskich kary. Bana dostanie też jego zespół, dodatkowo zapłaci grzywnę w wysokości 1 miliona franków.

- Za doping technologiczny należy karać bezwględną dyskwalifikacją do końca życia - apeluje Eddy Merckx, kolarz nazywany „Kanibalem”, bo wygrał w swojej karierze wszystko, co tylko wygrać się dało. I opowiada, że sam dziś korzysta z e-bike’a, kiedy chce pojeździć na wzniesieniach, bo ma już przecież 70 lat. - I ten motorek coś daje? - dopytywali dociekliwi dziennikarze. - O nie, kiedyś jeździłem szybciej - odpowiedział Merckx.

Rzecz w tym, że Merckx korzysta ze sprzętu dla amatorów. Sprzęt dla zawodowców mógłby dawać zysk około 50-60 watów w ciągu 40 minut, co automatycznie oznacza wygraną w wyścigu. W każdym wyścigu. I jak mówi Belg, to oznaczałoby całkowity koniec kolarstwa. - Dla mnie używanie silników jest gorsze niż doping - mówi Merckx. -Bo to oznacza, że oglądaliśmy nie wyścigi kolarskie, ale motorowe.

I ma rację. Kolarstwo może nie przeżyć następnej po EPOce afery związanej z niedozwolonym wspomaganiem. Znalezienie jakiegokolwiek silniczka w rowerze zawodnika World Tour może sprawić, że żadnej innej epoki już nie będzie.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Czy Biało - Czerwoni zatriumfują w stolicy?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl