„Słodki koniec dnia” to przede wszystkim scenariusz niezwykłego, zwykłego życia. Wielopokoleniowa rodzina, przyjaciele, piękne okoliczności przyrody. Bogactwo, sława, uznanie. Żyć nie umierać, szczególnie jeśli ma się posiadłość w założonej jeszcze przez Etrusków Volterrze, niedaleko Morza Liguryjskiego. A jednak czegoś jej żal. Jej, czyli noblistce, poetce, która czuje, że życie przemija. W tej roli – jak zawsze fenomenalna Krystyna Janda. Mniej ekspresyjna, bardziej skupiona, bo… grająca po włosku. Ale też – jak na obywatelkę Europy przystało – po francusku i po polsku. Bo i jej wnuki radzą sobie po polsku, może też dzięki dbałości córki – pięknej Kasi Smutniak. Czego żal filmowej Jandzie, czyli noblistce Marii Linde, oprócz odchodzącej młodości? Może przynależnych jej szaleństw, niepokorności. Dlatego, kiedy zewsząd docierają do niej sygnały o nietolerancji wielokulturowej społeczności Volterry, o strachu przed obcym, o niewydolności służb państwowych i mafijnych przekrętach przy pomocy uchodźcom – eksploduje. A mówienie prawdy w cywilizowanej Europie nie może ujść bezkarnie.
Filmowa Maria Linde będzie musiała zmierzyć się z nietolerancją, hejtem, ale też z własną rodziną. Z córką, która jej matkuje, ale też chce mieć własne życie, ze zdziadziałym mężem. Za to jest chyba taką szaloną i kochaną babcią dla wnuków. Jaki będzie finał romansu z 35-letnim egipskim wyznawcą kościoła koptyjskiego, czy chęć artystycznej wolności spowoduje falę internetowego hejtu, czy zachodni Europejczycy dają się zastraszyć opowieściami o podrzynających gardła uchodźcach – takie pytania stawia w filmie „Słodki koniec dnia” Jacek Borcuch. W scenopisaniu wsparł go Szczepan Twardoch, a ich efekt może zachwycić. Bo choć pozornie w filmie niewiele się dzieje, ilość stawianych pytań, emocji, niedomówień nasyca go wieloznacznymi treściami. Nawet wykorzystanie języków ma znaczenie. Codzienny włoski, „jesteś gnojkiem”, kiedy trzeba podkreślić niedojrzałość jednego z bohaterów, wreszcie francuski, by narodowi, który na sztandarach wypisuje „równość, wolność i braterstwo” udowodnić strach przed obcymi.
Krystyna Janda wygrywa wszystkie sceny po mistrzowsku, czasem woli machnąć ręką, niż krzyczeć. Niczego nie musi, choć w jednej ze scen pozwoli się zdominować Kasi Smutniak. Bo tak chciał reżyser. A życie nie jest czarno-białe, a prawdziwi aktorzy mają tysiące twarzy. Piękny, choć gorzki - „Słodki koniec dnia” .
Krystyna Janda o swojej roli w filmie "Słodki koniec dnia": Ona jest niezdefiniowana i grana małymi środkami wyrazu
Źródło: Agencja TVN
