Zaczęło się od szkolnej imprezy z poczęstunkiem. - Nie chcieliśmy, żeby dzieci dostały do picia sztucznie farbowane napoje - wspomina Agnieszka Kręglicka, znana warszawska restauratorka, mama 7-letniego Kajetana i 5-letniej Toni. - Mój mąż stwierdził: zrobimy lemoniadę. Sok z wyciśniętych limonek, brązowy cukier, liście mięty. Zobaczymy, czy wypiją. - Nie została nawet kropla - śmieje się Piotr Petryka, mąż Agnieszki Kręglickiej, też restaurator. - A jaką wszyscy mieli zabawę przy wyciskaniu, mieszaniu, próbowaniu! I moja żona wpadła wtedy na pomysł szkolnych warsztatów smaku.
Utrzyj skórkę, poliż pieprz
- To, z jaką pasją wąchali, lizali i smakowali, podsunęło mi myśl, że węch i smak, trochę niedoceniane przez nas zmysły, można pobudzać w każdym wieku, ale szczególnie ważne jest to w dzieciństwie - tłumaczy Agnieszka. - Dzięki ćwiczeniom możemy świadomie wybierać smaki, ale także zdobyć umiejętność odróżnienia sztucznego jedzenia i picia od prawdziwego, naturalnego.
Według Agnieszki, mówienie dzieciom, że marchewka jest zdrowa, a czipsy nie, nie przyniesie żadnych efektów. Ale jeśli damy im możliwość zabawy w poszukiwaczy zdrowych smaków, za jakiś czas same odróżnią napój z wiśniowym aromatem od soku z prawdziwych wiśni. I wybiorą ten drugi.
- Zaczniemy od zabawy z pięcioma kubeczkami - wyjaśnia Agnieszka. - Pięcioma, bo mamy cztery smaki: słony, słodki, kwaśny, gorzki, a w piątym będzie tylko woda, która jest neutralna. Zadaniem dzieci, będzie sprawdzić i ocenić smak. Będziemy rozpoznawać zapachy ziół i przypraw, choćby cynamonu, goździków, pieprzu. Dzięki takim "treningom" nosa otworzą się na nowe smaki, aromaty. Zdadzą sobie sprawę, że zapach olejku pomarańczowego pachnie zupełnie inaczej niż np. utarta skórka z pomarańczy. Ten pierwszy okaże się płaski, słodki, nieciekawy. Drugi: głęboki, dużo bardziej pociągający.
Agnieszka ma nadzieję, że na pierwsze zajęcia przyjdzie sporo dzieci. Ona sama solidnie się przygotowała: naszykowała woreczki z ziołami, próbki zapachów. Inspiracji szukała w książkach: "Jak to pachnie i smakuje" i "Jak uczynić z dziecka smakosza". Ma nadzieję, że szkolni koledzy i koleżanki Kajetana zostaną smakoszami. A Kajetan? Agnieszka uśmiecha się skromnie: - Nie w każdym domu tyle mówi się o jedzeniu, tak wiele smaków próbuje. Mój syn jest w szczególnej sytuacji. Pamiętam taki obrazek: jesteśmy na kinderbalu. Dzieci szaleją, jedzą cukierki, lody, piją colę. A mój syn, który miał wtedy 3 lata, stoi z solenizantem przy stole dla dorosłych i degustuje... oliwki. A dzień wcześniej bolał go brzuch, bo zjadł zbyt dużo kawioru...
Ale warsztaty smaku to nie pierwszy pomysł, jaki szkole swoich dzieci zaproponowali Agnieszka i Piotr. - W tym roku razem z dziećmi wieszałem budki lęgowe dla ptaków - wspomina Piotr. - Zaprzyjaźniony ornitolog z Towarzystwa "Bocian", opowiadał im niezwykłe historie o naszych sikorach, pliszkach, kosach. Bo dzieci więcej dziś wiedzą o życiu sępów i papug niż o ptakach, które są za oknem.
Z tatą na boisku
Wrzesień. Właśnie otworzono nową szkołę w podwarszawskim Józefosławiu, w gminie Piaseczno. Jeszcze pachnie farbą, boisko ciągle niegotowe. Dwóch chłopców kopie na ulicy puszkę po piwie. Robią to z taką pasją, że Artur Butkiewicz, były piłkarz Gwardii Warszawa, przygląda im się z uśmiechem.
- Chcielibyście grać w prawdziwą piłkę? - zagaduje. - No, jasne, mówi jeden z nich. Ale nie mamy trenera. Ani boiska!
- A gdyby się znalazł? - dopytuje się Artur. - Możemy trenować na sali gimnastycznej. Skompletujemy drużynę. Na drugi dzień, kiedy zawozi do szkoły swojego 7-letniego Kubę, wywiesza ogłoszenie, o tworzeniu szkółki piłkarskiej. Zgłasza się 40 dzieci. Koledzy z klasy Kuby i trochę starsi. Artur dzieli chłopców na dwie grupy, ze składek rodziców kupuje sprzęt. Zaczynają treningi. Kuba też gra, ale Artur widzi, że syn większy talent ma do karate, więc go nie zmusza.
- W ogóle do niczego nikogo nie zmuszam - mówi. - W tym wieku nie ma mowy o intensywnych treningach. Chłopcy ćwiczą, ale jednocześnie się bawią. Wyścigi, zawody, konfrontacje z rówieśnikami. Trenujemy niedługo, więc jeszcze wielkich umiejętności nie mają, ale pasję, energię, owszem. I o to chodzi. Słyszę od rodziców: panie Arturze, świetny pomysł. Mój Maciek już odpuścił "Wiedźmina" (gra komputerowa) i czeka na każdy trening. Lepiej się rusza, jest jakiś weselszy. Artura to nie dziwi. Ruch wyzwala w dzieciach radość. - Ale trzeba ich do tego zachęcić. Bo mniej się dzisiaj garną do sportu. Ze smutkiem patrzę, jak pod sklepem, niedaleko szkoły, gimnazjaliści podpalają papierosy. Z nimi też mógłbym potrenować, ale chętnych nie ma.
Autobusem na mecz
Bogusia Jankiewicz jest mamą dziesiątki dzieci. Najstarsza, Asia, ma 24 lata, najmłodszy, 4-letni Jaś, jest w przedszkolu. Większość dzieci chodzi do tej samej szkoły - Przymierza Rodzin na warszawskim Ursynowie. Tam wszyscy znają Jankiewiczów, bo choć każdy z rodziców, który ma w tej szkole dziecko, społecznie w niej działa, to jednak Bogusia bije rekordy ofiarności.
- Nie odmawiam, robię, co mogę - przyznaje ze śmiechem - dekoruję salę, piekę ciasto, wiozę dzieci na mecz. Jako duża rodzina, mamy busa, więc co to za problem zawieść klasę córki na rozgrywki piłki nożnej? Zwłaszcza że dwie z moich córek i Ola, i Emilka, też grają w nogę. A skoro ja mam prawo jazdy na autobus, nie muszę nawet nikogo prosić o pomoc. Przez skromność nie dodaje, że własnym autobusem wozi całe klasy nie tylko na mecze, ale także do kina, teatru, na krótkie wycieczki.
A przecież gdyby nie robiła nic, nikt nie miałby jej tego za złe. Dwunastoosobowa rodzina wymaga wiele pracy, a Bogusia Jankowicz, chociaż wspólnie z mężem prowadzi dużą firmę akwarystyczną, jest na każde zawołanie.
- Praca na rzecz klasy własnego dziecka czy szkoły nie jest uciążliwa - tłumaczy - zwłaszcza że uczestniczyłam w jej tworzeniu. Ta szkoła nie tylko uczy, ale i wychowuje. Kładzie nacisk na wartości, które my jako rodzina wyznajemy. Jakże więc miałabym wymigiwać się od pracy, dzięki której i moim dzieciom będzie lepiej? - Czasem jednak robię drobne oszustwa - mruga porozumiewawczo - Kiedy na przykład na jesienne święto szkoły trzeba zrobić na kiermasz jakąś tematyczną potrawę np. w kolorze żółtym w jednej klasie, w drugiej w zielonym, w a trzeciej jeszcze w innym, to robię tatara i przykrywam, a to żółtą papryką, a to zieloną lub czerwoną.
- To nie oszustwo, to kulinarny spryt - śmieję się, ale w głębi duszy podziwiam jej poświęcenie. Gorączkowo też przeliczam liczbę upieczonych przeze mnie na szkolne imprezy szarlotek. Ile tego mogło być? Cztery? Może pięć? A gdy słyszę jeszcze, że państwo Jankiewiczowie co roku organizują we własnym ogrodzie pikniki dla klas własnych dzieci, obiecuję sobie, że w nowej szkole córek pomogę przy tworzeniu szkolnej gazety.
Bogusia pokazuje mi zdjęcia z klasowo-rodzinnych pikników. Próżno jej tam wypatruję. - Krążyłam między kuchnią a ogrodem - uśmiecha się. - A później pochłonęła mnie rozmowa z innymi rodzicami. Bo my się wszyscy bardzo przyjaźnimy. Takie spotkania wszystkich nas zbliżają. Już nie możemy się doczekać wiosny. Może pani wpadnie na piknik?