Włodzimierz Lubański: Mogłem grać w Realu, ale władze nie chciały o tym słyszeć

Redakcja
Lubański: Gdybyśmy ograli Argentynę, mogliśmy zajść wysoko, nawet na sam szczyt
Lubański: Gdybyśmy ograli Argentynę, mogliśmy zajść wysoko, nawet na sam szczyt Bartek Syta
„Gracze” to książka, w której dawni bohaterowie stadionów: m.in. Zbigniew Boniek, Jan Tomaszewski opowiadają Bogdanowi Rymanowskiemu o swoich sukcesach. Fragment rozmowy z Włodzimierzem Lubańskim.

Takiego debiutu w reprezentacji nie miał nikt. Ani wcześniej, ani później. Miał Pan wtedy 16 lat i 188 dni.
Do dzisiaj nie wiem, jak to się stało. Mecz z Norwegią wygraliśmy 9:0, a ja zdobyłem bramkę. Powołanie dostałem po trzech, czterech miesiącach gry w seniorach Górnika.

Musiał się Pan wyróżniać.
Byłem bardzo dobrze, jak na swój wiek, zbudowany, miałem niezłą technikę, no i fart do bramek. Pewnego dnia dzwoni sekretarz klubu i mówi: „Włodek, przyjdź do mnie, bo mam dla ciebie wiadomość”. Kiedy wszedłem do gabinetu, powiedział: „Najpierw usiądź. Zostałeś powołany do reprezentacji Polski, ale po to, by zapoznać się z atmosferą kadry”. Pojechałem na zgrupowanie do Szczecina. Po tygodniu treningów trener Foryś mówi: „Ten chłopak jest lepszy od wielu kolegów tutaj i dlatego dam mu szansę gry”. I tak zapoznałem się nie tylko z atmosferą, ale też ze szczecińską murawą.

Woda sodowa nie uderzyła Panu do głowy?
Do mnie to w ogóle nie docierało. To była jakaś bajka. Całą noc przed meczem nie spałem. Denerwowałem się potwornie. Oczywiście, graliśmy z przeciętną drużyną, więc na jej tle wypadłem przyzwoicie. Od tamtego meczu nie opuściłem ani jednego meczu w kadrze, aż do feralnej kontuzji w 1973 roku.

A jak wyglądał „chrzest”?
Swoje, jak każdy, dostałem. To był obyczaj, który nie mógł nikogo ominąć. Gdy przyszedłem do Górnika, pierwszym, który uznał, że trzeba mnie „ochrzcić”, był Ernest Pohl. Tak samo było w reprezentacji. Nie było zmiłuj, musiałem nadstawić tyłek, a koledzy mnie lali. Każdy po kolei podchodził i robił swoje.

Na goły?
Nie, byłem w spodenkach. Niektórzy podchodzili i ledwie klepnęli, ale inni owszem, potrafi li nieźle przyłożyć.

Strzelił Pan nieprawdopodobną liczbę goli. Ile z nich to dzieło przypadku?
Były bramki niespodzianki, ale większość padła po strzałach, które godzinami ćwiczyłem na treningu.

Jacek Gmoch opisuje Pana słynny trik, czyli podejście bardzo blisko linii bocznej i strzał z bardzo ostrego kąta.
To było w meczu z Romą. Idealnie trafi łem wewnętrzną częścią stopy, nadając piłce odpowiednią rotację, a skoro bramkarz się spóźnił z interwencją, piłka, odbijając się o słupek, wylądowała w bramce. To jakby spłynęło na mnie z góry.

A ta najważniejsza bramka?
Też mecz z Romą i rzut karny w Chorzowie. Do dzisiaj śni mi się tamta sytuacja i pytanie: „Co by się stało, gdybym tego nie strzelił?”. Proszę sobie wyobrazić, sto tysięcy ludzi na stadionie i to napięcie, jakie odczuwałem.

To Pan miał strzelać?
Tak, byłem wyznaczony do tego karnego, ale emocje były tak wielkie, że koledzy musieli do mnie podchodzić, bym mógł je opanować. Podszedł Erwin Wilczek i mówi: „Włodek, spokojnie, musisz, spokojnie”. Musiałem się zebrać w sobie, ustawiłem piłkę na wapnie i pomyślałem: „Okej, teraz muszę to wykonać”.

Gotowało się w środku?
Czegoś podobnego nie przeżyłem nigdy. Wiedziałem, co chcę zrobić, tylko nie byłem pewien, w którą stronę rzuci się włoski bramkarz. Najgorszy był moment podejścia do piłki. Powtarzałem sobie, że muszę silnie uderzyć wewnętrzną stroną stopy w górny róg. I się udało.

Górnik Zabrze na przełomie lat 60. i 70. to był taki polski Bayern?
Niewątpliwie zrobiliśmy coś, czego nie dokonała żadna polska drużyna klubowa. Byliśmy czołową drużyną Europy. Jeszcze zanim doszło do meczu z Romą, graliśmy ćwierćfi nał Pucharu Europejskich Mistrzów Krajowych (poprzednik Ligi Mistrzów - przyp. red.) z Manchesterem United. Tam przegraliśmy 0:2, ale już na Stadionie Śląskim wygraliśmy 1:0. Choć odpadliśmy, byliśmy jedynym zespołem, który pokonał późniejszych zdobywców Pucharu.

Wróćmy do półfinału z Romą. To był dreszczowiec w trzech aktach.
Mecze z Romą były czymś absolutnie wyjątkowym. I to w skali światowej. Tego nie można było wyreżyserować. One stworzyły niepowtarzalny klimat. Zwłaszcza mecz w Strasburgu, kiedy piłkarze obu drużyn utonęli nagle w ciemnościach, bo zgasło światło na stadionie. I to dwa razy.

[Były emocje, napięcie, dramatyzm. I do tego piękny koniec, bo moneta była szczęśliwa dla nas.

(...) Niewiele zabrakło, żeby zagrał Pan w Realu Madryt.
To kolejna dziwna historia. W pokazowym meczu z Ameryką Południową zagrałem w towarzystwie dwóch gwiazd Realu Madryt, Velázqueza i Amancia. Grało nam się bardzo dobrze. Tak dobrze, że Hiszpanie się mną poważnie zainteresowali. Prezes Realu przyjechał do Polski i chciał negocjować kontrakt, ale władze nie chciały o tym słyszeć.
Hiszpanie dawali zawrotną na owe czasy sumę miliona dolarów.
A nasi działacze oświadczyli, że „takiej opcji nie ma, bo u nas jest piłkarstwo amatorskie”, i żadnych zawodników, a tym bardziej Lubańskiego, oni sprzedawać nie będą.

Na jakim szczeblu zapadła decyzja?
Słyszałem, że sprawa otarła się nie tylko o Ministerstwo Sportu, ale także Komitet Centralny PZPR.

Żałuje Pan?
Na pewno, bo moja kariera mogła potoczyć się inaczej. Ale takie to były czasy. Nie byliśmy wolnymi ludźmi. Ktoś inny za nas decydował.

(...)Długo namawiali, aby wstąpił Pan do PZPR?
Od samego początku. Już w wieku 18, 19 lat. Przychodzili do mnie do domu młodzi działacze partyjni i mówili: „Panie Włodzimierzu, chcielibyśmy pana zachęcić, dobrze by było, gdyby pan się zapisał” itd.

Za każdym razem mówiłem: „Dajcie mi, panowie, spokój, mnie to zupełnie nie interesuje”. I w końcu odpuścili.

6 czerwca 1973 roku to dzień, w którym drogę od szczęścia do rozpaczy przeszedł Pan w zaledwie kilkanaście minut. Najpierw odebrał Pan piłkę angielskiemu obrońcy i strzelił piękną bramkę. To był instynkt?
Instynkt, zbieg okoliczności, ale także wiedza, którą przekazał nam na odprawie Jacek Gmoch. Mówił, że Bobby Moore gra czasami nonszalancko, lubi bawić się piłką, a nawet próbuje dryblować.

Zapamiętałem to i gdy nadarzyła się okazja, dopadłem do niego, a potem urwałem się i strzeliłem tak mocno, jak tylko mogłem.

Potem był kolejny rajd, który mógł zakończyć się bramką, ale interwencja Roya McFarlanda sprawiła, że Pana kariera zawisła na włosku. Wybaczył mu Pan?
Nigdy nie czułem do niego urazy. Już po powrocie na boisko przeprowadziłem z nim nawet pokazowy trening na stadionie Tottenhamu w Londynie. Faul Anglika nie był ani złośliwy, ani brutalny. To był przypadek. Wszedł wślizgiem, ale trochę się spóźnił i trącił mnie lekko w piętę. Byłem rozpędzony i tak nieszczęśliwie stanąłem, że moje kolano nie wytrzymało.

Krzyknął Pan: „To już koniec”.
To był odruchowe. Usłyszałem trzask kości i poczułem okropny ból. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje i czy czasem nie urwało mi nogi

(do rozmowy włącza się żona, Grażyna Lubańska)

Pani była wtedy na stadionie?
Grażyna Lubańska: Tak, na stanowisku komentatorskim na wieży, gdzie zaprosił mnie Janek Ciszewski. To było bardzo wysoko, więc kiedy Włodek upadł na murawę, nie miałam pojęcia, co się stało. Jasiu, nie przestając komentować, dał mi znak, żebym zeszła na dół i dowiedziała się, co się wydarzyło.To był straszny moment.

Czuła Pani, że stało się coś złego?
Początkowo nie. Przecież wiele razy Włodek leżał na ziemi. Dopiero, gdy przyjechała karetka, uświadomiłam sobie, że tym razem musiało stać się coś poważnego.

Zeszła Pani na dół?
Niestety, nie było takiej możliwości, musiałam zostać na górze do końca meczu.

Do karetki zaniósł Pana na plecach mężczyzna w dresie.
Włodzimierz Lubański: To był jeden z działaczy, który podbiegł do mnie pierwszy. Karetka ruszyła do szpitala na ostry dyżur. Kiedy wniesiono mnie na noszach, lekarze zdębieli. Przed chwilą widzieli mnie przecież w telewizji. Unieruchomiono mi tę kontuzjowaną nogę, założono szynę, owinięto bandażem i wysłano z powrotem na stadion. Kiedy wróciłem, mecz się już skończył, więc ja wziąłem kąpiel.

Z szyną pod prysznic?
Jakoś dokuśtykałem. Koledzy mi pomogli. Następnego dnia, gdy przyjechał do mnie lekarz klubowy i obejrzał opuchnięte kolano, powiedział: „Włodek, to jest coś poważnego, musimy je prześwietlić”. Dopiero potem założyli mi gips.
Po jego zdjęciu zaczęła się gehenna.
W takich momentach sportowiec zostaje zawsze sam. Natychmiast zacząłem rehabilitację. Aż do znudzenia musiałem powtarzać ćwiczenia. Tysiące, setki tysięcy powtórzeń. Nie wiem, co bym zrobił bez Grażynki, która zawsze na sali była ze mną. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu żona mierzyła mi czas, powtarzając „Jeszcze dwie minuty, teraz minuta przerwy” itd.

A gdzie byli trener, masażysta, ktoś do pomocy?
G.L.: Nie było nikogo. Zostawiałam dziecko i szłam z mężem na salę pomagać mu ćwiczyć.

W.L.: Masażysta był w klubie, ale jak potrzebowałem jego pomocy, nigdy mi nie odmawiał. Jednak na sali byliśmy sami. Robiłem wszystko, żeby wzmocnić mięśnie. Zakładałem nawet kamizelki z kilkukilogramowym obciążeniem.

Te ćwiczenia mogły Panu zaszkodzić.
I zaszkodziły. Przesadziłem z obciążeniem nogi. Mogło dojść do trwałego kalectwa. Do dzisiaj moja noga nie ma pełnego „wyprostu” ani pełnego zgięcia. Więc w jakimś stopniu jestem inwalidą.

G.L.: Kiedy po pewnym czasie Włodek próbował grać, natychmiast puchła mu noga. Lekarze przychodzili i mówili: „To niemożliwe, problem musi leżeć w psychice”.

Pytali: „Dlaczego się ze sobą tak cackasz?”.
To było najbardziej przykre. Ani przed nikim nie grałem, ani niczego nie udawałem. Zaciskałem zęby i ćwiczyłem. Nigdy nie wyobrażałem sobie, że można tak się starać. W Polsce odwiedziłem kilku profesorów ortopedów, ale co to były za badania. Kładli mnie na stole, kolanem poruszali i to wszystko.

G.L: Po meczu z Ruchem mąż ze spuchniętym i obolałym kolanem dotarł do szatni, zrzucił buty i powiedział: „Dosyć, więcej nie gram, nie mam żadnych problemów psychicznych, tylko chorą nogę”.

I wtedy do akcji wkroczył wiceminister górnictwa Porąbka.
W.L.: Zacząłem już się zastanawiać nad zakończeniem kariery, mówiłem o tym kolegom z zespołu. Słysząc to wszystko, wiceminister Porąbka ostro zareagował: „K***a, mać, nie mogą cię tu wyleczyć, więc jutro lecisz z lekarzem klubowym do Wiednia i tam cię zoperują”. Dopiero wtedy sprawa ruszyła.

G.L.: Ale osiem miesięcy straciłeś.

W.L.: Dla mnie to była wielka tragedia. Byłem w świetnej formie, w optymalnym wieku dla piłkarza. Miałem 27 lat, tak jak dzisiaj Robert Lewandowski, i nagle stało się coś, co sprawiło, że musiałem wszystko zostawić. Czułem się kompletnie bezsilny.

Co Panu dodawało sił?
Chęć powrotu na boisko. Bardzo chciałem zagrać w mistrzostwach świata w Niemczech.

W końcu dotarł Pan do Wiednia. Tam czekała Pana druga operacja.
Po zrobieniu badań kontrastowych doktor Schwinger oświadczył, że nie ma się nad czym zastanawiać. Dwa dni później leżałem już uśpiony na stole. Kiedy wybudzono mnie z narkozy, czułem się znakomicie, zupełnie inaczej niż po wcześniejszej operacji w Piekarach. Doktor zapytał: „Chcesz wiedzieć wszystko?”. Byłem w towarzystwie mojego lekarza klubowego, który robił również za tłumacza, i odpowiedziałem, że tak. Schwinger opowiedział ze szczegółami, jak otworzył kolano, wyczyścił je oraz usunął narośl, która powstała podczas rehabilitacji. Usunął też uszkodzoną łękotkę, co trzeba było zrobić dużo wcześniej. Ale tak naprawdę interesowało mnie jedno: „Czy jeszcze będę mógł grać w piłkę?”. Tylko to się liczyło. I on powiedział: „Tak, będziesz grał”.

Powrót na boisko po tak długiej przerwie był najpiękniejszym momentem Pana życia?
Na pewno jednym z najbardziej cudownych. Wróciłem przecież na boisko po prawie dwuletniej przerwie. Niestety, nie miałem już takiej sprawności jak przed kontuzją.

Kolano przypomina jeszcze o sobie?
Od czasu do czasu. Ale nie jest to ból, którego nie mógłbym znieść. W moim wieku takie dolegliwości to normalne.

Co by było, gdyby Lubański nie doznał kontuzji i zagrał na mistrzostwach w Niemczech? To jedno z najważniejszych pytań ostatniego półwiecza.
G.L.: Kiedyś trener Górski powiedział mi, że „śni mu się po nocach, co by było, gdyby Włodek nie złapał kontuzji” i wciąż zastanawia się, „gdzie byśmy wtedy doszli”.

Może bylibyśmy mistrzami świata…
W.L.: Pan Kazimierz miał do mnie zaufanie, wierzył bardzo we mnie. Ja też darzyłem go wielkim szacunkiem. Do tego pytania wielokrotnie później wracał. Moja kariera dzieli się na dwa etapy: przed kontuzją i po kontuzji. Mistrzostwa oglądałem w mieszkaniu w Wiedniu, które wynajęło dla mnie Ministerstwo Górnictwa. Byłem w nim cztery tygodnie, aż do zdjęcia gipsu.

Krążył potem dowcip, że kopalnie musiały sprzedać dodatkowo 10 ton węgla, aby Pana zoperować za granicą. Co Pan czuł, oglądając kolegów bijących Włochów, Argentyńczyków i Brazylijczyków?
Wielką radość, ale i wielkie rozgoryczenie. Wciąż powracało pytanie: „Dlaczego mnie tam nie ma?”.
(...) Cztery lata po mundialu w RFN marzenie się spełniło i pojechał Pan na mistrzostwa świata do Argentyny.
Tak, ale to już nie było to.

W meczu z Niemcami wyszedł Pan w pierwszej jedenastce.
I myślę, że zagrałem bardzo przyzwoicie.

Trener Jacek Gmoch ustawił was bardzo asekuracyjnie.
Zawsze trzeba patrzeć na to, z kim się gra. A mecz otwarcia był przecież pojedynkiem z mistrzami świata. Łatwo nie było, a jednak zremisowaliśmy, stwarzając kilka sytuacji podbramkowych. Na mecz z Tunezją wyszliśmy w tym samym składzie i wygraliśmy 1:0. Nie było więc żadnych podstaw, by robić jakieś roszady. Jednak w trzecim meczu z Meksykiem jedenastka była już inna, a ja z niej wypadłem.

Jaki zamysł miał Gmoch?
Nie wiem. Być może chciał pokazać swoje „ja” i to, „kto tutaj rządzi”. Ale się przeliczył. Powtarzam, nie było najmniejszego powodu, aby nas zmieniać. Co innego, gdybyśmy przegrali. A już kompletnie nie rozumiałem tego, co Gmoch tłumaczył mnie i Andrzejowi Szarmachowi. Otóż testy psychologiczne, jakie nam kazał rozwiązać, miały rzekomo pokazywać, że nie możemy ze sobą razem grać. Do dzisiaj nie mogę pojąć, o co mu chodziło?! Tym bardziej że z Andrzejem graliśmy razem w Górniku, a w reprezentacji rozegraliśmy świetne mecze z Danią w eliminacjach. Cała nasza trójka, ja, Lato i Szarmach, odegrała kluczową rolę, więc to były kompletne bzdury. Ale Gmoch miał to w nosie i kompletnie rozwalił nasze ustawienie w ataku, Andrzeja wysłał na trybuny, a mnie posadził na ławce. Efekt wszyscy widzieli.

Mówiono, że mamy drużynę na mistrza świata. Ma Pan żal do Gmocha?
I to wielki. Nie chcę gdybać, bo nie wiadomo, jakby to się wszystko potoczyło, ale decyzje trenera są niezrozumiałe i niewytłumaczalne. Już po zakończeniu kariery powiedziałem mu to prosto w oczy. Żal w sercu pewnie nigdy nie zniknie. Nie pojechałem w 1974 roku do Niemiec, więc Argentyna była dla mnie bardzo ważna. Niestety, to były mistrzostwa, obok których, nie ze swojej winy, tylko przeszedłem.

Najważniejsze mecze oglądał Pan z ławki.
Przyjemne na pewno to nie było. Tym bardziej że czułem, że jestem w dobrej formie i chciałem pomóc kolegom.

Mecz z Argentyną przegraliśmy 0:2, a karnego nie strzelił Kazimierz Deyna. Tuż przed jego wykonaniem do Deyny podszedł Boniek i miał powiedzieć: „Kaziu, jak ty nie chcesz, to ja strzelę”.
Rzeczywiście był moment, kiedy Zbyszek podszedł do Kazia, ale nie wiem, co mu wtedy powiedział. Jeśli to prawda, to faktycznie musiał czuć się pewnie, by go wykonywać. Ale od początku było wiadomo, że wyznaczony jest Deyna.

W takim meczu piłkarz wykonujący karnego jest na skraju przepaści.
To ogromna odpowiedzialność. Nie zapomnę innej historii z Kaziem Deyną podczas igrzysk olimpijskich w 1972 roku, gdy graliśmy bardzo ważny mecz ze Związkiem Radzieckim. Rosjanie sfaulowali mnie w polu karnym i sędzia wskazał na jedenastkę. Wtedy to ja byłem wyznaczony, ale pomyślałem sobie „Nie, karnego musi wykonać ktoś, kto nie był faulowany”. Podszedłem do Kazia, a jako kapitan miałem do tego prawo, i powiedziałem: „Kaziu, strzelaj ty”. I wtedy ten rzut karny mu wyszedł. W Argentynie, niestety, się nie udało.

Strasznie to potem przeżywał.
Cały zespół to przeżywał, bo spotkanie było kluczowe dla losów drużyny. Gdybyśmy ograli Argentynę, mogliśmy zajść bardzo wysoko, nawet na sam szczyt. Porażka wszystko zastopowała.

A jak wyglądała reprezentacja z perspektywy szatni?
Wszystko zależało od trenera. Bywało naprawdę ostro. Na igrzyskach w Monachium graliśmy ważny mecz z Danią. W przerwie meczu prawie skoczyliśmy sobie do gardeł. Wybuchła awantura. „A dlaczego nie podałeś mi piłki? Jak mogłeś tak zagrać?!”, zaczęliśmy wytykać sobie nawzajem błędy. Sam byłem niezwykle aktywny. Tymczasem pan Kazimierz Górski, gdy się kłóciliśmy, dyskretnie poszedł sobie pod prysznic, zostawiając nas samych. Wrócił, gdy się uspokoiło, i mówi: „Widzę, panowie, że już sobie wszystko powiedzieliście, to teraz trzeba wyjść i wygrać ten mecz”. A przegrywaliśmy 0:1. Taką taktykę miał pan Kazimierz. I ona pomogła, w drugiej połowie zagraliśmy dużo lepiej i doprowadziliśmy do remisu.

Kłótnie są oczyszczające.
Ale nie wszystkie. Nie zapomnę tego, co po meczu Górnik- Dynamo w Kijowie zrobił prezes klubu. Fakt, nie byłem w najlepszej formie i grało mi się fatalnie. Prezes, Eryk Wyra, doszedł do wniosku, że robię to specjalnie, bo ponoć dostałem propozycję kontraktu i chcę wyjechać z Polski. Dlatego się nie przemęczam i oszczędzam nogi. Wpadł do szatni i przy wszystkich zmieszał mnie z błotem. „Ty łajdaku, oszuście! Jak nie chcesz grać, to nie będziesz grał nigdzie. Ani w Polsce, ani na Zachodzie!”, krzyczał i zagroził, że mnie zniszczy. To była największa obraza, jaka mnie kiedykolwiek spotkała.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Komentarze 5

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

R
Rówieśnik Włodka
Jak czytam takiego Joe Blacka, to zbiera mi się na wymioty...
Włodzimierz Lubański był wielkim piłkarzem i jest Wielkim Człowiekiem !!!
l
lupo
Pan Włodek to idol wielu tysięcy żyjących jeszcze Polaków -najlepszy piłkarz jaki do tej pory grał dla reprezentacji kraju.
K
Kompozytr_z_PRL
tylko władza mi nie pozwoliła no i ZAiKS pokradł mi wszystkie kompozycje - to nie dowcip jak ten o Lenonie.l
b
boomer
Lubanski byl wielkim wspanialym graczem legenda. Ogladalem jego mecze. Nie tylko Real mial na Niego chrapke
J
Joe Black
ale Lennon poszedł się wysikać
Wróć na i.pl Portal i.pl