Już w ubiegłym roku zapowiadano, że 57. Edycja Barbórki będzie wielkim wydarzeniem. To właśnie przed rokiem Kajetan Kajetanowicz zgarnął swój szósty tytuł mistrza Barbórki, tym samym zrównując się pod tym względem z Tomaszem Kucharem w klasyfikacji wszech czasów. Snuto wtedy prawdopodobne scenariusze w których to właśnie Kuchar przerwie passę sześciu wygranych „Kajty” z rzędu. Ten jednak szybko uciął nadzieje gdy oznajmił że jego Citroen którym startuje w 57. edycji został zbudowany do RallyCross’u i sama specyfika auta wyklucza go z walki. Gdyby tego było mało, pech sprawił, że podczas wyjazdu z parku maszyn na terenie bemowskiego Automobilklubu zderzył się on z Jarosławem Szeją, czego efektem było urwane przednie prawe koło. Zmuszony jechać poskładanym naprędce autem nie mógł więc walczyć o wyższe lokaty podczas dwóch ostatnich OS-ów na Torze Służewiec. Kuchar ostatecznie zajął dopiero 68. miejsce.
Stało się zatem jasne, że jedynie Miko Marczyk, będący ostatnimi czasy w fenomenalnej formie, może zagrozić Kajetanowiczowi. Warunki pogodowe i iście mistrzowska dyspozycja załogi Kajetanowicz/Szczepaniak sprawiły jednak, że już po pierwszych dwóch OS-ach rozgrywanych w Modlinie załoga Orlen Teamu miała pół minuty przewagi nad resztą stawki. Finalnie, mimo przeciętnych pozostałych czterech OS-ów, na Karową Kajto wyjechał jako świeżo upieczony siedmiokrotny mistrz z przewagą trzydziestu pięciu sekund nad drugą najszybszą załogą rajdu - Huttunen/Lukka. Miko Marczyk uplasował się na trzecim miejscu.
OS Karowa po raz kolejny dostarczył wielkich emocji. Pomimo relatywnie wysokiej temperatury, za sprawą deszczu trasa okazała się koszmarem dla zawodników. Dowodem jest chociażby różnica zwycięskich czasów z edycji 2018 i 2019 – rok temu Kajetan Kajetanowicz przejechał trasę 15 sekund szybciej. Piekielnie śliska kostka ograniczona tak zwanymi „najdroższymi krawężnikami świata” okazała się zabójcza chociażby dla załogi Cywiński/Sikora, którzy na metę zmierzali z całkowicie połamaną tylną lewą felgą. W nagrodę zostali jednak powitani gromkimi brawami ze strony kibiców, którym widocznie spodobała się fontanna iskier wydobywająca się spod Citroena C4 RX.
Gdy do końca zostały trzy najlepsze załogi Rajdu Barbórka, jasne było, że umiejętność adaptacji i perfekcja na beczkowych nawrotach będą tymi czynnikami, które zdefiniują tegorocznego mistrza Karowej. Gdy na trasie pojawił się fiński duet Huttunen/Lukka oczywistym okazało się, że przeświadczenie o doskonałości fińskich rajdowców na śliskiej nawierzchni nie jest wyssane z palca. Huttunen w Hyundai’u i20 w specyfikacji R1 imponująco przemierzał kolejne zakręty i nawroty, nieustannie pracując pedałem gazu w poszukiwaniu trakcji. Gdy wydawało się, że podbiją dotychczasowy rekord - 2.14.9 – fiński duet wykonał o jeden obrót za dużo, tym samym niwecząc wypracowaną do tej pory przewagę i finalnie skończył z czasem 2:17.1. Bliźniaczo podobny przejazd miała załoga Marczyk/Gospodarczyk. 24-letni kierowca zachował jednak chłodną głowę i pokonał trasę bez zbędnych manewrów meldując się na mecie z czasem 2:12.5.
Przejazd Miko wydawał się idealny. Zwinna konstrukcja Skody Fabii była jakby specjalnie „uszyta” pod Karową. Złoty chrom, którym obklejony został samochód lśnił za każdym razem, gdy przy zmianie biegów z wydechu wylatywały resztki niespalonej benzyny w postaci płomieni. Po tym jak fińska załoga pomyliła się w swoim przejeździe, został tylko jeden kierowca mogący zepsuć Miko Marczykowi humor. Wszystko działo się na milimetry. Do tego stopnia, że przy zjeździe z góry Kajetanowicz zahaczył klamką o beczkę, nieznacznie przesuwając ją. Kontakt zmieścił się jednak w marginesie błędu. Na trybunach zawrzało. Kajetanowicz wygrał o siedemdziesiąt siedem setnych sekundy.
Oprócz dania głównego, podczas Karowej mogliśmy podziwiać między innymi pokazy najlepszych drifterów w kraju, którzy kręcili się wokół beczek w białej mgle, jakby na prośbę rajdowców chcieli wysuszyć mokry asfalt. Nie lada atrakcją był również pokaz w pełni elektrycznego Forda Fiesty. Kosmiczne auto ustawione zostało na 650KM i 1000Nm. Gdy jednak po pokazie Krzysztofa Hołowczyca zaczęto dyskutować o przyszłości rajdów, zgodnie stwierdzono, że zaledwie dwanaście minut pełnej mocy to zdecydowanie za mało, by móc rywalizować na dłuższych odcinkach. Zwrócono również uwagę na trudność w prowadzeniu auta, które niebywały moment obrotowy zapewnia od razu.