Ponad trzy miesiące cały koszykarski światek czekał na debiut Ziona Williamsona. Numer jeden minionego draftu przeszedł w październiku operację kolana i New Orleans Pelicans ostrożnie podchodzili do jego inicjacji w najlepszej lidze świata - ta przyszła w nocy z środy na czwartek przeciwko San Antonio Spurs.
Debiut Williamsona był pierwszym o tak wielkim "hypie" od 17 lat, gdy w 2003 roku debiutował LeBron James. Różnica między nimi była jednak taka, że Zion nie mógł "odpiąć wrotek" i cały sztab bacznie kontrolował jego minuty.
W pierwszych trzech kwartach 19-latek się nie popisał - miał dwa, trzy udane zagrania, ale w dużej mierze ospale truchtał po parkiecie. Trener Pelicans Alvin Gentry dbał o zdrowie swojego zawodnika by ten nie grał zbyt wiele po długiej przerwie, pozwalając mu tylko na 3-4 minuty gry w każdej odsłonie, aż do czwartej kwarty.
W niej Williamson po prostu odpalił. W zaledwie trzy minuty zdobył 17 punktów z rzędu dla Pelicans, trafiając przy tym 4/4 rzuty zza łuku (to już więcej niż Ben Simmons w swojej całej karierze). Gentry nie wiedział do końca co robić, bo chciał dla jego dobra ściągnąć go z parkietu, ale eksplozja Williamsona pomogła Pelicans w odrobieniu strat. Nie pomagał również publika, która zaczęła skandować "M-V-P!" jak i... kolega z zespołu Lonzo Ball, który w jednej z akcji zamiast poprosić o czas, podał do Ziona, który znowu trafił za trzy.
Ostatecznie Williamson zszedł z parkietu i Pelicans nie dali rady przeciwko Spurs przegrywając 121:117. Zion zakończył mecz z 22 punktami (8/11 z gry), 7 zbiórkami i 3 asystami, a to wszystko w zaledwie 18 minut. W nocy z piątku na sobotę Pelicans zagrają z Denver Nuggets.
