Dwunastoletnia Małgosia Kowalewska od dziecka wiedziała, że swoje istnienie zawdzięcza in vitro. I nigdy nie usłyszała, że jest wyklęta. Kiedy z mamą i dwa lata młodszą siostrą wystąpiły w "Dzień Dobry TVN", koledzy z podstawówki przy Kruczkowskiego zadawali mnóstwo pytań, ale żadne nie było złośliwe czy szydercze. Chcieli wiedzieć, na czym polega "zapłodnienie w probówce", a Małgosia, która od dziecka rozmawia o tym z rodzicami, wiedzą na temat embrionów i transferów zaskoczyłaby niejednego lekarza.
In vitro nie ma tajemnic przed Patrykiem Pałaszem, wesołym ośmiolatkiem, który od dawna wie, skąd się biorą dzieci. A biorą się z dwóch źródeł: albo z domu dziecka, albo od doktora Kle-Kle. Doktorem Kle-Kle czteroletni wówczas Patryk nazwał Piotra Lewandowskiego, kierownika najstarszej stołecznej kliniki leczenia niepłodności Novum przy ulicy Bocianiej, dzięki któremu on i jego siostra Pola pojawili się na świecie. Polka, zwana w domu Demolką, powstała z komórek pobranych w 2001 roku, tych samych, które łącząc się z plemnikiem ich taty, doprowadziły do narodzin Patryka. Z tą tylko różnicą, że komórka Polki przez cztery lata była zamrożona, czekając na wszczepienie do macicy pod koniec 2004 roku.
Osiem lat czekania
Patryk urodził się po ośmiu latach leczenia, ośmiu transferach i trzech pełnych in vitro. Wyczekiwany, wymodlony, wypłakany. Ale też niespodziewany - bo zarodek przyjął się w organizmie Ewy Pałasz, kiedy ona i jej mąż Piotr stracili już nadzieję. Temu ostatniemu transferowi - wszczepieniu zapłodnionej komórki jajowej - poddali się na prośbę doktora Lewandowskiego. - Gdyby nie jego upór, wiara i ambicjonalne podejście do sprawy, nie mielibyśmy dziś biologicznych dzieci - mówi pani Ewa.
Pałaszowie zaczęli starać się o dziecko w wieku 30 lat. Kiedy naturalne metody zawiodły, zgłosili się na leczenie. W poczekalni kliniki nie byli najmłodszą parą. Razem z nimi na wizytę czekały dwudziestolatki, ludzie w ich wieku. Tacy po czterdziestce byli w mniejszości. - Okazało się, że ten problem dotyczy mnóstwa osób. Już teraz problemy z zajściem w ciążę ma co piąta para - Ewa Pałasz spokojnie przedstawia szokującą statystykę. Wie, co mówi. Następne sześć lat życia spędziła głównie na korytarzach klinik, w otoczeniu wykresów, zastrzyków i próbek. I setek jej podobnych kobiet.
Przeszła przez wszystkie etapy towarzyszące leczeniu niepłodności. - Na początku był sprzeciw: dlaczego ja, o co chodzi, co mi jest? Najgorsza była ta niepewność i "dobre rady" ginekologów, którzy kazali nam się zrelaksować i wyjechać na wakacje, a na pewno "zaskoczymy". Dopiero po miesiącach wydeptywania ścieżek trafiliśmy do kliniki leczenia niepłodności, gdzie zajęto się nami profesjonalnie. Kiedy wiedzieliśmy, na czym stoimy, łatwiej było pogodzić się z rzeczywistością. I poddać się leczeniu - opowiada Ewa Pałasz.
Lata przed narodzinami Patryka wspomina jako koszmar. Fizyczny ból towarzyszący procedurom - zastrzykom, punkcjom jajników, stymulacji hormonalnej - to margines cierpienia. - Walka z własnym organizmem, który z jakichś powodów odrzuca kolejne ciąże, jest niczym w porównaniu ze stanem psychicznym. Każde nieudane in vitro przeżywa się jak poronienie. Bo, wbrew temu, co twierdzi Gowin, my każdy zarodek traktujemy jak małego człowieka. W klinice o zarodkach mówi się: dzieci - tłumaczy Ewa Pałasz. Jej mąż wspomina to jak wielomiesięczny PMS (napięcie przedmiesiączkowe) udzielający się także i jemu. Przepłakane miesiące pani Ewa pamięta jak przez mgłę: - W pewnym momencie pomyślałam, że albo wgryzę się w ścianę, albo odpłynę we łzach wraz z poduszką. Postanowiłam wyjść z tym do innych, zacząć działać. Tak narodził się Nasz Bocian.
Razem z bocianem
Najpierw na forum jednego z dzienników Pałaszowie założyli wątek o in vitro - w poszukiwaniu wsparcia i dla wymiany doświadczeń. Wątek rozrastał się w niesłychanym tempie. Okazało się, że wokół jest mnóstwo takich jak oni. Stworzyli więc własną stronę inter-netową- www.nasz-bocian.pl zaczął działać wiosną 2001 roku. Przybywało wpisów, tworzyła się wspólnota. Spotkanie w realu okazało się jednak dużym wyzwaniem. Dla niektórych nie do udźwignięcia.
Ewa i Piotr zaprosili internetowych przyjaciół do Horteksu. - Najpierw same kobiety, bo wiadomo, że baby bardziej potrzebują się wygadać. Było nas sześć. Zaczęło się od wspólnego płaczu, skończyło śmiechem - opowiada Ewa Pałasz. Na kolejnym spotkaniu, już w śródmiejskim mieszkaniu Pałaszów, pojawiły się także osoby z innych miast - Wrocławia, Poznania. W drzwiach stawały najpierw same kobiety. Mężowie czekali na nie pod klatką. Zdekonspirował ich Piotr, schodząc po zabłąkane panie. Wtedy jeszcze wstydzili się wejść. Pojawili się dopiero na trzecim spotkaniu. W parach łatwiej dyskutowało się o leczeniu niepłodności. I szukało tych 30 procent, którym już udało się zajść w ciążę. - Dopingowaliśmy się nawzajem, wspieraliśmy, wspólnie przeżywaliśmy utratę dziecka i cieszyliśmy się ciążami - mówią Pałaszowie.
Czas na drugie dziecko
Patryk był prezentem wigilijnym. O tym, że pani Ewa jest w ciąży, dowiedzieli się w okolicach Bożego Narodzenia. Myli się jednak ten, kto sądzi, że odtąd ich życie było pasmem spokoju i szczęśliwości. - Każda minuta takiej ciąży to strach przed poronieniem. Człowiek ma krótką wyobraźnię. Marzy o tym, by zajść, zobaczyć dwie kreski na teście, ale nie myśli, co dalej. A później umiera z niepokoju podczas niezliczonych wizyt w szpitalu z powodu zagrożenia poronieniem. I godzi się spędzić całą ciążę na leżąco - dwa tygodnie w domu, dwa tygodnie w szpitalu, byle tylko nie stracić dziecka - mówi Ewa Pałasz.
12 sierpnia 2002 roku, kiedy po planowym cesarskim cięciu prawie czterokilogramowy Pa-tryk pojawił się na świecie, był dniem radości, ale też wielkiej ulgi. Że już jest, że nic mu nie grozi. Potem zaczęła się zup-kowo-kupkowa rzeczywistość młodych rodziców. - Jeśli komuś się wydaje, że rodzice z in vitro przyjmują nieprzespane noce jako dar niebios, to się myli. Bywaliśmy zmęczeni jak wszyscy rodzice. Ale najważniejsze było to, że wreszcie mamy synka - opowiada Piotr Pałasz.
Kiedy Patryk miał trzy lata, uznali, że przyszedł czas na drugie dziecko. Tym razem zdecydowali się na kriotransfer - wszczepienie jednej z zamrożonych komórek jajowych pobranych w 2001 roku. Nie tylko dlatego, że o zahibernowanych zarodkach myśleli jak o dzieciach. Nie chcieli po raz kolejny przechodzić bolesnej, obciążającej organizm matki i drogiej (około 12 tys. zł) procedury.
Patryk od początku towarzyszył rodzicom w wizytach w klinice Novum u doktora Kle-Kle. Widział mikroskopowy obraz jajeczek i razem z rodzicami czekał na siostrę. Druga ciąży Ewy Pałasz była łatwiejsza. Jak w przypadku każdego transferu wszczepiono jej trzy zarodki, z których przyjął się tylko jeden. - Inne najwyraźniej były za słabe. Lekarze tłumaczą, że gdyby powstały na drodze tradycyjnego, naturalnego zapłodnienia, też by się nie przyjęły. Wyselekcjonowała je natura. Nie można więc zgodzić się z tym, co mówi Jarosław Gowin, że wszczepiając kilka zarodków, zabijamy dzieci - tłumaczy pani Pałasz. Gowin to antybohater wszystkich rodziców in vitro. Autor projektu ustawy bioetycznej, w myśl której zakazano by zarodków nadliczbowych i ich mrożenia, załamuje Pałaszów kolejnymi bon motami. - Po prostu ręce opadają. Obecny spór wokół in vitro, niechęć do refundowania zabiegów, to dyskusja światopoglądowa, stricte polityczna, niemająca nic wspólnego z nauką i rzeczywistością medyczną - uważa Piotr Pałasz.
Patryk Pałasz jest żywym zaprzeczeniem tezy o chorowitości dzieci z in vitro. Okaz zdrowia, należał do najlepszych uczniów w zerówce. Egzaminy do podstawówki zdał świetnie i od września idzie do klasy z rozszerzonym angielskim. Jego siostra dorównuje mu bystrością i poczuciem humoru.
Dla rodziców są całym światem. To dla nich mieszkanie w Śródmieściu zamienili na segment w Piasecznie, to ich zainteresowania są w domu najważniejsze. Dla nich też rodzice, oboje z zawodu architekci krajobrazu, zrezygnowali z fikuśnego ogrodu na rzecz trawy, którą dowolnie można deptać i traktować jak murawę do gry w piłkę. Zgodzili się pokazać twarze, bo w metodzie, dzięki której są dziś biologicznymi rodzicami, nie widzą nic wstydliwego. - O in vitro trzeba mówić. Zresztą, przed laty obiecaliśmy doktorowi Lewandowskiemu, że jeśli się uda, opowiemy o tym światu - podsumowuje z uśmiechem pani Ewa.
Nie ma się czego wstydzić
O in vitro chętnie mówi też Irena Kowalewska. Nigdy nie ukrywała przed córkami, że po utracie obydwu jajowodów musiała pomóc naturze. Starania o dziecko długo były w domu tematem numer jeden i nie widziała powodu, żeby ściszać głos. Przez długie lata pełniła funkcję nieformalnego eksperta dla znajomych i znajomych znajomych. Kiedy o in vitro zrobiło się głośno za sprawą projektu ustawy, bez wahania zabrała głos publicznie.
- Uważam, że nie ma się czego wstydzić. Chciałam pokazać, jaką jestem szczęśliwą matką - tłumaczy Irena Kowalewska. Taka postawa wśród rodziców dzieci z in vitro jest rzadkością. Dlatego pani Irena uważa, że tym bardziej powinna o tym mówić. Razem z dziewczynkami w marcu wystąpiła w programie jednej z telewizji śniadaniowych. - Mówiłam o walce z niepłodnością, nie bezpłodnością. Bo bezpłodność to sytuacja, w której człowiek w ogóle nie może mieć dzieci. A niepłodność, gdy przeszkadza mu w tym problem zdrowotny - podkreśla Irena Kowalewska. U niej problemem były niedrożne jajowody. Kiedy po miesiącach starań udało jej się zajść w ciążę, okazało się, że zarodek zagnieździł się w jajowodzie. Straciła dziecko, a w wyniku powikłań jajowód trzeba było usunąć. Kolejna ciąża również była pozamaciczna i Irena Kowa-lewska straciła drugi jajowód.
- In vitro było dla mnie jedyną szansą posiadania dzieci. Procedurze poddałam się w klinice Novum. W 1997 roku, po dziewięciu miesiącach, urodziła się Małgosia. Rok później do macicy wszczepiono mi kolejny zarodek, z Anią. Obie są dziećmi z in vitro. Broń Boże nie z probówki. In vitro z ową probówką ma naprawdę niewiele wspólnego i kojarzy się negatywnie - podkreśla pani Kowalewska.
Cudowne dzieci o sobie
Ania i Małgosia z łacińskim terminem osłuchane są od dziecka. - Pojawiał się w rozmowach rodziców ze znajomymi, a ja już w wieku kilku lat dowiedziałam się, co oznacza - mówi Małgosia Kowalewska. - Ale dopiero od niedawna rozumie, na czym ono polega, bo wie, jak powstają dzieci i jakie mogą być z tym problemy - dodaje pani Irena.
Na początku roku, kiedy Małgosia i jej siostra Ania zaczęły próby do przedstawienia "Cudowne dzieci - Bal na Planecie Ziemia", o ich poczęciu dowiedzieli się koledzy z podwórka i ze szkoły. - Wyszło naturalnie. Mówiłam, na przykład, że dziś nie mogę zostać na dworze, bo mam próbę. Koledzy pytali, co to za spektakl, a później, na czym polega in vitro. Wytłumaczyłam im więc - mówi Małgosia. - Nikt się nie dziwił, bo przecież to takie normalne jak cesarskie cięcie - skwitowała. Spektakl "Cudowne dzieci" odniósł spory sukces. Z widowni oklaskiwało go 180 warszawskich dzieci z in vitro wraz z rodzicami.
Ani Małgosia, ani jej mama nie przypominają sobie ani jednej sytuacji, w której historia poczęcia Małgosi wywoływałaby dziwne reakcje. Chociaż… Jest jedna. W lutym, kiedy nowo na-rodzona Gosia pojawiła się w domu, do drzwi zapukał ksiądz. Przyszedł ze spóźnioną kolędą. Stanisław Kowalewski otworzył mu z niemowlęciem na ręku i na fali entuzjazmu zaczął opowiadać, jakim to dziecko jest cudem i jak wiele starań kosztowało ich zajście w ciążę. - Ksiądz usiadł oniemiały, wypił herbatę i powiedział: "To ja, aniołki, już uciekam". I tyle go widzieliśmy. Wyznanie Staszka chyba go przerosło - wspomina Irena Kowalewska.
Nigdy później nie spotkała się z negatywnym podejściem ze strony księży. - Wydaje mi się, że o ile mogą sprzeciwiać się samej metodzie in vitro, dzieci poczęte w ten sposób traktują tak samo jak pozostałe. Nie miałam żadnych problemów z ochrzczeniem moich córek ani z posłaniem ich do komunii - podkreśla.
Ania, dziewięciolatka, nie musi jeszcze tłumaczyć koleżankom, co to jest in vitro, ale podobnie jak starsza siostra wie, że na świecie pojawiła się właśnie dzięki niemu. Żartuje sobie, że jest dzieckiem "z lodówki", bo zanim została wszczepiona do macicy mamy, była zamrożonym zarodkiem. I podobnie jak siostra nie widzi w tym nic niezwykłego.
- Dzieci poczęte metodą in vitro od tych poczętych metodą tradycyjną różni tylko te 36 godzin, które spędzają poza organizmem matki - uważa Irena Kowalewska. I dodaje, że skorzystała z in vitro, bo nowoczesna medycyna nie dawała jej innej możliwości. - Nie ma sposobu zastąpienia jajowodów. Istnieją bajpasy wszczepiane do serca, ale nikt nie wymyślił bajpasów jajników. Gdyby istniała lepsza metoda, w dodatku dopuszczana przez Kościół, na pewno bym z niej skorzystała - dodaje.
Już kilkanaście tysięcy warszawiaków przyszło na świat dzięki metodzie in vitro. A będzie ich jeszcze więcej, bo życie w wielkim mieście nie sprzyja płodności. Jak żyją, czy budzą zdziwienie, ciekawość czy oburzenie? O swoich dzieciach opowiadają Ewa i Piotr Pałaszowie oraz Irena Kowalewska. Tekst: Karolina Kowalska