Czy przyszli reżyserzy teatralni są uczeni w warszawskiej Akademii Teatralnej podstawowych umiejętności reżysera filmowego? Otóż tak, jest taki przedmiot. Przez lata prowadził go Maciej Wojtyszko. Obecnie robi to Wojciech Adamczyk, klasyk seriali, a zarazem znakomity twórca inscenizacji teatralnych (także w teatrze telewizji). Oznacza to, że reżyserzy pobierali i pobierają nauki od najlepszych. Od Adamczyka można się nauczyć nie tylko samego fachu, ale też pełnego ciekawości i życzliwości stosunku do świata.
W sali teatru szkolnego Collegium Nobilium pokazano nam w tym roku cztery filmowe etiudy nakręcone pod jego okiem. Akademia nie ma dużych funduszy. Każdy z artystów dostał na swój film po… 4 tysiące złotych. Czy można za to nakręcić coś ciekawego, sugestywnego? Okazuje się, że tak.
Maks Nowak stworzył opowiastkę o młodej kobiecie wykorzystywanej w biurze przez koleżanki podrzucające jej dodatkową robotę, której same nie chcą lub nie umieją wykonać. Na dokładkę musi ona wspierać finansowo niezaradną matkę i młodszego brata. Marzena marzy o karierze DJ-ki. Kluczem do niej ma być wyjazd na zagraniczny koncert. Biuro nie zamierza jej tego jednak ułatwiać. Czy odważy się na bunt? To dobra robota filmowa, a wybijają się role Kamili Brodackiej (Marzena, zarazem współautorka scenariusza) i Roberta Czerwińskiego jako jej obłudnego szefa.
„Powiedz szczerze” Patryka Warchoła to wariacja wokół relacji dwóch młodych osób usiłujących przerwać swój toksyczny związek i nie umiejących tego zrobić. Na ile to przypadek szczególny, swoista kronika szaleństwa, a na ile jednak coś bardziej typowego niż nam się zdaje? Produkt egoizmu, braku sensownych życiowych motywacji? Każdy może ocenić to sobie sam. Warto odnotować zręczne portreciki pary nakreślone przez Tomasza Osicę i Monikę Szufladowicz.
Trzecia nowela „Przez światła” jest konsekwencją najnowszej historii, wiążącej Polskę z problemami jej sąsiadów ze wschodu. Białorusinka Victoria Yegorowa nakręciła opowieść o politycznej emigrantce z jej kraju, dawnej studentce szkoły teatralnej (w tej roli Olga Pipchanka), obecnie zarabiającej u nas sprzątaniem.
Z jednej strony ścigają ją traumatyczne wspomnienia związane z aresztowaniem i przesłuchaniami prowadzonymi przez funkcjonariuszy reżimu Łukaszenki. Z drugiej, kiedy próbuje znaleźć dla siebie miejsce w polskim teatrze, jest molestowana przez pracującego w tej branży Polaka. Z tych filmów ten wydał mi się najbardziej przewidywalny. Choć jego siłą jest otwarte zakończenie. Losy bohaterki mogą się potoczyć rozmaicie.
Mamy więc trzy przyzwoite filmowe obrazy o czymś. I mamy obraz czwarty, który mnie olśnił. To „Babcia Wandzia”, nakręcona przez Karolinę Kowalczyk. Sam pomysł jest niezwykły. Starą kobietę wspaniale zagraną przez Grażynę Zielińską, jedną z niewielu oglądanych na tym pokazie aktorek spoza najmłodszej generacji, odwiedzają w jej mieszkaniu święci. Ba odwiedza ją Jezus i Matka Boska. A ona ich karmi. Wiem, jak to brzmi, ale to nie jest satyra na chrześcijaństwo. Nawet jeśli niektóre dialogi brzmią cokolwiek krotochwilnie…. Mnie się kojarzą z rubasznymi intermezzami dawnych religijnych misteriów.
To opowieść o samotności, babcia Wandzia ma córkę, ale nie może na nią liczyć. To opowieść o przemijaniu, które można próbować wypełnić wyobraźnią, iluzją. To opowieść także o ludowym podejściu do religii. Reżyserka otwarcie mówi o podobieństwie między portretowaną kobietą, a swoją babcią.
Piękne role zagrali tu Filip Orliński (święty Antoni), Piotr Kramer (Jezus) i Justyna Fabisiak (Matka Boska). Są subtelni, delikatni, w ani jednym momencie nie przerysowani, choć to pokusa nieobca najmłodszym aktorom. Powstała przypowieść bardzo empatyczna i ciepła, zbudowana na czymś, co uznałbym za czułość wobec świata. Jednej z osób grających w „Babci Wandzi” powiedziałem, że nie mam zwyczaju mylić aktorów z ich rolami. Ale tu doznaję wrażenia jakiegoś nieuchwytnego światła, które połączyło reżyserkę z jej ekipą aktorską.
Karolina Kowalczyk wystawiła ostatnio w Teatrze Ochoty „Opowieści o zwyczajnym szaleństwie” Czecha Petra Zelenki – zagrał w tym także Filip Orliński. Uderzyła mnie koncentracja jej wersji na wątku historii rodzinnej. Mniej w tym było groteski tak mocno obecnej w innych inscenizacjach tego tekstu, więcej właśnie empatii. Czyżbyśmy obserwowali rozwój artystki, którą empatia mobilizuje do zawodowej aktywności? Będę obserwował z ciekawością, jak się dalej rozwinie jej twórczość.
