Renata Bożek: "Kocham moje dzieci, ale nie jestem w nich zakochana. Jestem zakochana w moim mężu. Jeśli, broń Boże, straciłabym jedno z moich dzieci, a nawet jeśli straciłabym je wszystkie, wciąż miałabym jego, mojego męża" - te słowa Ayelet Walkman, autorki wydanej właśnie w Stanach Zjednoczonych książki "Kronika matczynych zbrodni, pomniejszych klęsk i rzadkich momentów łaski", wywołały zbiorowe oburzenie. Pojawiły się nawet głosy, że trzeba jej odebrać dzieci. Czy kobieta, która mówi coś takiego, może być dobrą matką?
Krzysztof Pawlak: W tych słowach nie ma nic złego. Wręcz przeciwnie: uważam, że mówi to normalna kobieta i normalna matka. Tak naprawdę powiedziała dziecku: kocham twego ojca. Co w tym oburzającego? Dziecko jest przecież owocem miłości rodziców, jak więc mogą skrzywdzić je słowa matki, że ona i ojciec się kochają? Jej słowa mogą jedynie "krzywdzić" popularne wyobrażenia i stereotypy dotyczące miłości macierzyńskiej.
Zgadzam się z Panem, ale gdy pomyślę, że moja matka wyznałby otwarcie, że bardziej kocha mojego ojca niż dzieci, poczułabym się nieswojo.
No i co z tego, że pani tak by się poczuła? Potem poczułaby pani coś innego. Powiedzmy tak: być może lepiej by było, gdyby tak prawdziwych myśli matki nie wypowiadały ze względu na reakcje otoczenia i dobro dzieci. Ale skąd wiemy, co jest dobrem dzieci? Czy to, by nie mówić tego, co być może strwoży je, przygnębi, zasmuci? Czy dbanie o dziecko polega na tym, by udawać, że nie ma innego życia i innych ludzi oprócz niego? Jeśli dzieci usłyszą, że dla matki w gruncie rzeczy najbardziej liczy się miłość męża, a miłość do dzieci to dodatek, to nie jest to dla nich zaskoczeniem. One i tak to wiedzą.
Może i jakoś to wiedzą, ale w to nie wierzą! Czy zabieranie dziecku wiary: mama najbardziej kocha mnie, nie wyrządza mu krzywdy?
Rodzice bez przerwy krzywdzą dzieci: karcą je, obrażają, zasmucają, straszą. Mówią im rzeczy znacznie gorsze niż to, co powiedziała autorka książki. Matka mojej dawnej pacjentki była dyrektorką domu dziecka. Miała trójkę swoich dzieci, które wtedy, gdy domagały się jej uwagi i zainteresowania, słyszały: "Dajcie wy mi spokój, ja idę do pracy do swoich dzieci". Czy to mniej straszne dla dziecka niż usłyszenie, że tata jest ważniejszy dla mamy niż mała lub większa Kasia lub Adaś? Takie przykłady można mnożyć. Można krzywdzić dzieci w tak różny sposób, że powiedzenie: jestem szczęśliwą kobietą, bo kocham mojego mężczyznę, jest oczywiste i niewinne. Dzieci powinny jej za to dziękować.
A co z tą matką, która powtarzała: "Dajcie mi święty spokój, idę do pracy do swoich dzieci?" Jej własne dzieci nie mają chyba za co dziękować?
Nie opowiedziałem tej historii, by potępiać tę kobietę, ale by pokazać, że miłość macierzyńska nie jest tak wzniosła i jednoznaczna, jak się ją przedstawia. Matki chcianych dzieci wierzą, że ich miłość do dzieci powinna być wieczna i nieskalana. Psychoanalitycy wiedzą jednak, że żadna miłość nie jest wieczna. Miłość macierzyńską, gdyby to było możliwe, powinno się zapisać w konstytucji, jako miłość, która ma obowiązek przestać być wieczna.
Czyli dobrą matką jest ta, która przestaje kochać swoje dziecko?
Dla normalnej matki każde dziecko w jakimś momencie przestaje być słodkim aniołkiem, a zaczyna być wstrętnym bachorem. Nie na zawsze, ale od czasu do czasu. Czym różni się bachor od aniołka? Tym, że bachora ma się dość. Bachor może mieć trzy, pięć, osiem lat. Matka marzy o tym, żeby wreszcie zniknął z jej pola widzenia, poszedł do przedszkola, na podwórko, żeby go dziadkowie wzięli na kilka dni. Nie ma miłości macierzyńskiej bez poczucia, że dziecko jest ciężarem, a jego posiadanie jest czasem nie do zniesienia. To jest prawdziwy stosunek do kogoś, kto jest od nas zależny, ciągle czegoś chce i kogo nie możemy pozbyć się ze swojego życia. Gdy matka w takiej chwili wrzaśnie na dziecko, jest wobec niego opryskliwa, to tak naprawdę pokazuje mu, że życie, uczucia i relacje z bliskimi są skomplikowane i niejednoznaczne. Owszem, dzieci takich matek wyrastają na ludzi, którzy mogą mieć problemy ze sobą i z relacjami z innymi. To potencjalni pacjenci gabinetów psychoanalitycznych, ale mają szansę na udane życie.
Nawet jeśli słyszały w dzieciństwie od mamusi: "Za jakie grzechy urodziłam takiego syna?" lub "Dlaczego właśnie ja mam taką głupią córkę?".
Nawet wtedy. Potworną matką nie jest ta, która w myślach przeklina własne dziecko jako bachora ani ta, która myśli: dlaczego nie stosowałam antykoncepcji? Ale ta, która w ogóle nie dopuszcza takich myśli do siebie, która udaje przed sobą, że całkowicie poświęca się dziecku lub naprawdę poświęca wszystko dla córki lub syna. Przerażać powinna matka, która nie widzi niczego poza dzieckiem i której do głowy nie przyjdzie, że bywa ono dla niej ciężarem. Matka, która nie odczuwa ambiwalentnych uczuć, czyli zarówno miłości i zachwytu, jak i niechęci, i agresji jest matką, która nie wychowa dobrze dziecka. Taka matka po urodzeniu dziecka zapomina, że są fryzjerzy, kosmetyczki. Tyje, człapie w kapciach, ubiera się w workowate sukienki, bywa jedynie w sklepach dla dzieci, w przedszkolach i szkołach.
Ale pamięta chyba, że dziecko urodziło się po tym, jak była z mężczyzną i wie, że istnieje coś takiego jak stosunki damsko-męskie?
Żeby mieć dziecko, nie potrzeba seksu. Zwierzęta mają potomstwo, a seksu nie mają. W gabinetach słyszymy historie, które potwierdzają, że dziecko może powstać bez seksu. Pewnego razu pewna pani poczuła się sama na świecie i pomyślała, że posiadanie synka lub córeczki rozweseli jej życie. Ale jak miała to zrobić, skoro nigdy nie była z mężczyzną? Po prostu wyliczyła sobie, kiedy ma dni płodne, poszła na pobliską budowę, znalazła pierwszego chętnego, oddała mu się i z nim zaszła w ciążę. Więcej go nie widziała. Znam tę historię, bo córka tej pani odwiedzała mój gabinet.
Przyznała się do tego córce? Nie wymyśliła ojca marynarza, który utonął lub narzeczonego, który zginął w wypadku? Na tym polega szaleństwo takiej matki, że jej nikt poza dzieckiem nie jest potrzebny. Nie istnieje świat inny poza światem dziecka i matki. Nawet legenda o nieobecnym ojcu. W normalnych rodzinach, nawet jeśli są to rodziny bez ojca, inny świat jest obecny. Obserwuje się go m.in. w albumach rodzinnych: ta blondynka z warkoczem to jest siostra taty, umarła jak była młoda, a to tata taty, nie pamiętasz go, ale wiózł nas do chrztu. Nie chodzi o to, żeby mieć dziadka ułana, ale ważne, żeby mieć jakiegokolwiek dziadka, nawet jeśli przepił cały majątek. Chodzi o to, żeby między matką a dzieckiem stał ktoś inny. Nawet jeśli to ojciec, którym matka straszy: "Powiem ojcu, co zrobiłaś i dostaniesz za swoje". Nawet gdy to ojciec drań, który wyjechał do Ameryki i słuch o nim zaginął.
Dziecko może o nim marzyć, wyobrażać sobie, że kiedyś wróci. Szalona matka zrobi jednak wszystko, by między nią a dzieckiem nikogo nie było. Mówi do dziecka: "Ze wszystkim przychodź do mnie, mama zawsze ci pomoże". Czy to miłość? Raczej dowód na umiejscowienie siebie w roli wszechpotężnej, wszechwiedzącej matki, która nie ma żadnej wątpliwości. Jeśli taka matka przychodzi do psychoanalityka, bo np. dorastający syn sprawia kłopoty, to mówi: "Proszę mi powiedzieć, co mam robić. Zrobię dokładnie to, co pan mi powie". Co w ten sposób komunikuje? "Pan nie będzie potrzebny, bo ja sama zajmę się moim synkiem". Taka matka więzi swoje dziecko w świecie, w którym wszystkie drogi prowadzą do niej. Do matki. Żadna nie prowadzi do zewnętrznego świata, do kolegów i koleżanek, do mężczyzny lub kobiety. Taka matka najprawdopodobniej wychowa człowieka niedostosowanego do życia, nieradzącego sobie w kontaktach z innymi, niepotrafiącego odnaleźć swojego miejsca wśród ludzi.
Co takiego potwornego jest w tej miłości?
To, że uniemożliwia dziecku stawanie się podmiotem, czyli kimś, kto ma swój stosunek do otaczającego świata i ludzi. Zawłaszczające matki dlatego są złymi matkami, że traktują wszystko jednoznacznie, bez niuansów. Synek pyta: "Dlaczego ten pan leży pod ławką?". Matka zawsze ma jedną odpowiedź: "Bo to wstrętny pijak". Czy odpowiedziałaby tak, gdyby leżał tam nie nieznajomy, ale dziadek dziecka, wujek albo jego ojciec? Niestety, tak. Bo dla tych matek świat jest czarno-biały, dobry-zły, słuszny-niesłuszny, nie ma żadnych odcieni. Nie istnieją złożone motywy tego, że ktoś leży pijany pod ławką. A przecież jeden może pić, bo dowiedział się, że ma raka, inny, bo żona zdradziła go z sąsiadem, inny jeszcze, bo wychował się z ojcem alkoholikiem. Dla niej to nieważne. Liczy się tylko to, że leżenie pod ławką jest jednoznacznie obrzydliwe. Przy takiej matce dziecko nie uczy się, że świat jest złożony, że za każdym razem, gdy coś widzi lub coś mu się przydarza, musi zastanowić się, choć przez chwilę, co o tym sądzi. Zawahać się, czy tym panem, co leży na trawniku, pogardzać, czy może współczuć mu i zapytać, czy nie potrzebuje pomocy.
Trudno mi uwierzyć, by jakakolwiek matka nie chciała, by jej syn lub córka wyrośli na myślących, samodzielnych ludzi.
Świadomie może chcieć, ale nieświadomie robi wszystko, by do tego nie dopuścić. Co by się stało, gdyby miała bardziej złożony stosunek do świata i innych ludzi? Nie mogłaby tak bardzo skupiać się na dziecku. Musiałaby zobaczyć, że istnieje życie poza nią i dzieckiem. Musiałaby zrozumieć, że są rzeczy ważniejsze niż jej dziecko. Los świata jest ważniejszy niż życie pojedynczego dziecka - nawet jeśli to stwierdzenie brzmi okrutnie, to jest prawdziwe.
Pan może sobie pozwolić na takie obrazoburcze stwierdzenie, ale gdyby powiedziała to mama słodkiego dwulatka na obiedzie rodzinnym? Oj, rodzina dałaby jej popalić.
Dla wielu brzmi to okropnie, ale gdyby się zastanowić, to wcale nie jest taka odosobniona opinia. Weźmy na przykład ludzi, którzy ratują lasy w Amazonii. Jadą tam na pół roku, rok, by protestować przeciwko wycinaniu lasów deszczowych. Zostawiają dzieci pod opieką dziadków, a jeśli je zabierają ze sobą, to narażają na tropikalne choroby, nawet śmierć. Być może w imię tego, by ich dzieci mogły żyć w lepszym świecie. Podmiotowy stosunek do życia polega na tym, że za każdym razem trzeba coś wybrać, rozważyć, co jest w danym momencie ważniejsze.
A co, jeśli dla mamy ważniejsze jest wypicie wina z koleżanką niż czytanie bajki przedszkolakowi? Gdyby jeszcze ktoś zobaczył, że wraca z dzieckiem do domu na rauszu, to kto wie, czy nie wezwałby policji. Mam wrażenie, że kobieta, gdy zostanie matką, nie powinna, co najmniej dopóki dziecko nie skończy 18 lat, brać alkoholu do ust, palić papierosów, przeklinać. To, co jeszcze jej uchodziło, gdy nie miała dziecka, wraz z jego urodzeniem, ba, wraz z zajściem w ciążę, musi się skończyć.
To prawda, że w naszej kulturze kobiety są wciskane w jasno określoną rolę matki, z dokładnym rozpisaniem, co jej wolno, a czego nie. Dzieje się tak dlatego, że tryumfuje wiedza podawana przez ekspertów, a zanika tajemnica. Eksperci wiedzą, co matka powinna jeść, a co pić, jak się ubierać, jak odpowiadać na pytania dziecka, na co mu pozwalać, a na co nie. A przecież wiedza nie może całkowicie ogarnąć tego, co zdarza się w życiu: miłości, śmierci, seksu.
Miłość, także matki do dziecka, rodzi się z tajemnicy, więc w tym sensie wiedza blokuje coś, co jest szczególnym ludzkim doświadczeniem. Eksperci od wychowania straszą matki błędami wychowawczymi, sugerując, że da się wychować dziecko, nie popełniając pomyłek, nie robiąc błędów, nie żałując ich i nie ucząc się na nich. To podejście, które nie liczy się ani z prawdziwą matką, ani z prawdziwym dzieckiem, ani z prawdziwym życiem.
Do ubolewania nad tzw. złymi matkami przyłączają się też inne matki, które patrzą z pogardą i mówią: "Ja nigdy bym tak nie odezwała się do swojego dziecka", "Ja nigdy nie wzięłabym dziecka na imprezę, na której ludzie piją i palą". Czy nie chodzi o to, by samą siebie przekonać: jestem lepszą matką od tamtej?
Jeśli kobieta mówi: "Ja bym tak nie zrobiła", najpewniej jest dobrą matką. "Ja bym tak nie zrobiła" - pokazuje, że kobieta ma wątpliwości, czy na pewno robi lepiej niż ta, której zachowanie jej się nie podoba. W ten sposób, nieświadomie, przyznaje, że nie uważa się za najlepszą matkę na świecie. Pokazuje, że identyfikuje się z matkami normalnymi. Takimi, które mają wątpliwości, czy są dobrymi matkami i starają się nimi być. Dobra matka to nie matka, która nie robi błędów, ale taka, która wie, że oprócz dziecka są mężczyźni, koleżanki, praca, modne ubrania. Która nie zapomina o tym, że jest przede wszystkim kobietą.
Historia miłości macierzyńskiej
* Juan Luis Vives, XVI-wieczny kaznodzieja hiszpański i pedagog, w dziele o wychowaniu poucza matki, że czułość wobec dzieci to grzech, bo psuje je i pogłębia ich naturalną skłonność do występku. Karmienie piersią nie zgubi dziecka moralnie tylko wtedy, gdy matka robi to z niechęcią i wstrętem.
* W XVII wieku zwyczaj oddawania niemowląt w ręce mamki był popularny tak wśród arystokracji, jak i wśród bogatych mieszczan. W wieku XVIII w miastach wysyłanie dzieci do mamek staje się powszechne nawet wśród najbiedniejszych. Śmierć małego dziecka nie była dla matek powodem do zmartwienia.
* Pod koniec XVIII wieku moraliści, urzędnicy i lekarze przekonują kobiety do bycia przede wszystkim matkami. Wysławiają miłość macierzyńską jako wartość zarazem naturalną, jak i społeczną, sprzyjająca rodzajowi ludzkiemu i państwu. Imperatywem staje się zachowanie dzieci przy życiu.
* XIX i XX wiek odkrywają "naturalny" instynkt macierzyński. Matkama obowiązek nie tylko kochać dziecko, ale awansuje do rangi głównej odpowiedzialnej zaszczęśliwe życie swojego potomka.
Na podstawie: Elisabeth Badinter "Historia miłości macierzyńskiej"
Krzysztof Pawlak, psychoanalityk, członek założyciel Polskiego Towarzystwa Rozwoju Psychoanalizy, aktualnie członek zwyczajny Grupy Psychoanalizy Lacanowskiej “Sinthome", od 15 lat praktykujacy tylko prywatnie jako psychoanalityk.