W programie Punkt Zapalny Bartosz Chmielewski, analityk OSW, przenosi nas do skomplikowanej historii krajów bałtyckich i ich miejsca w świadomości rosyjskiej, co wpływa na dzisiejszą politykę Moskwy wobec Bałtów i Estończyków. Bez znajomości przeszłości nie można bowiem oceniać obecnej sytuacji w tej części Europy.
Historia i Rosja
Dlaczego Rosja miałaby próbować zająć kraje bałtyckie?
- Były częścią imperium rosyjskiego w XIX, na początku XX w. Potem były okupowane przez Związek Sowiecki. W bałtyckiej historiografii mówi się o tzw. dwóch okupacjach sowieckich. Pierwszej w 1940 roku, potem od 1944/45, do 1991 roku – mówi Chmielewski.
Stąd Moskwa może sobie rościć do nich prawa.
Dla Moskwy może ten region być miękkim podbrzuszem NATO i Zachodu.
– Tam, gdzie można by dokonać agresji, żeby sprawdzić czy NATO rzeczywiście zareaguje. Czy jest zjednoczone, czy Zachód jest zjednoczony i czy Rosja może być bezkarna, czy nie? – zauważa analityk OSW.
Miękkie podbrzusze NATO
Kraje bałtyckie są z punktu widzenia Kremla miękkim podbrzuszem NATO z kilku powodów. Po pierwsze, są małe i z małą liczbą ludności, a więc i słabymi siłami zbrojnymi. Po drugie, położenie geograficzne, „wciśnięte” między Rosją i Białoruś a Bałtyk i obwód królewiecki. Po trzecie, w Estonii i na Łotwie są znaczne mniejszości rosyjskojęzyczne. Potencjał dla uruchomienia operacji „zielone ludziki”.
Czy ten ostatni scenariusz jest realny?
- Separatyzm rosyjski na Łotwie i w Estonii nie istnieje. Mógł istnieć w 1991 roku – mówi Chmielewski. Przypominając nieudane referenda w północno-wschodniej Estonii czy łotewskim Dyneburgu. Gość Punktu Zapalnego cytuje socjologa łotewskiego: Sytuacja mniejszości rosyjskojęzycznej w Estonii i na Łotwie jest podobna do bomby zegarowej wrzuconej na dno bagna. Ta bomba kiedyś wybuchnie, ale ten wybuch nie będzie miał żadnego znaczenia.
Chmielewski nie wyobraża sobie realnego buntu grupy społecznej 50+. A taką strukturę demograficzną ma dziś mniejszość rosyjskojęzyczna na Łotwie i w Estonii.
- Oni nie wyjdą na ulice – mówi ekspert. Acz dodaje, że „Rosja może wymyślić taki scenariusz i znajdzie osoby, które chętnie będą uczestniczyły w spektaklu, który wymyśli”.
Własne armie plus NATO
Państwa bałtyckie gotują się na wojnę od 2014 roku. Po tym, jak Rosja zajęła Krym.
– W głowach liderów w Wilnie, Tallinie i Rydze zapaliła się czerwona lampka – mówi Chmielewski. Zaczęto inwestować we własną obronność. Ale te armie są małe, bo i potencjał krajów bałtyckich jest mały. - Dużo ważniejsza jest tu obecność sojusznicza, którą państwa bałtyckie sobie wyprosiły po 2014 roku – podkreśla analityk OSW. Tylko budowa własnych sił zbrojnych i zwiększanie obecności wojskowej sojuszników z NATO mogą odstraszyć Rosję.
- Ja nie jestem rosjoznawcą, ale jak patrzę na to, jak się ten imperializm rosyjski rozwija i jak wyglądają narracje propagandowe Rosji wobec państw bałtyckich, to Rosjanie są gotowi mentalnie na jakąś inwazję na państwa bałtyckie. No bo te narracje, które widzieliśmy przez ostatnią dekadę wobec Ukraińców, są takie same wobec Łotyszy, Estończyków, Litwinów, a nawet czasem ta narracja jest jeszcze starsza. Weźmy choćby walkę z „faszyzmem na Ukrainie”. Przecież Łotysze, Estończycy i Litwini są określani faszystami właściwie od początku lat. 90. Oni są tymi faszystami dużo dłużej niż Ukraińcy, propagandowo – podkreśla Chmielewski.
Jego zdaniem jednak, póki Ukraina wiąże siły Rosji, to państwa bałtyckie są bezpieczne.