Galeria Pięknych Książek w Warszawie. Gwido Zlatkes: Książki artystyczne będą zyskiwały na wartości

Anita Czupryn
Książka papierowa zostanie z nami na stałe, może w trochę innej niż dziś, bardziej ograniczonej, funkcji - o książkach i artystach książek mówi Gwido Zlatkes, założyciel i właściciel Galerii Pięknych Książek.

Polonista, dziennikarz, teatrolog, aktor, tłumacz, bibliotekarz, drukarz…
…no i jeszcze poeta, o czym sobie przypomniałem całkiem niedawno.

Oraz artysta książki. Z czym najbardziej się Pan identyfikuje?
Trudno powiedzieć; tyle mam tych kapeluszy… Płynnie przechodzę od jednego do drugiego w zależności od tego, co jest potrzebne.

Zaczęło się od polonistyki?
Nie. Zaczęło się od teatru. Rodzina odwiodła mnie od zdawania do szkoły teatralnej i bardzo słusznie, bo tradycyjny teatr nigdy mnie specjalnie nie kręcił. Dlatego poszedłem na polonistykę. Ale teatr był dla mnie najważniejszy.

Trafił Pan do Teatru Ósmego Dnia.
Ani długo tam miejsca nie zagrzałem, ani nie byłem tam nikim ważnym. Chciałem być aktorem, a zostałem nominalnie asystentem reżysera, bo praktycznie, to robiło się wszystko, co trzeba było zrobić. To był tego typu teatr.

Wszyscy tam robili wszystko, co trzeba było zrobić.
Tak jest. A ja chciałem być na scenie, a to akurat nie było mi dane.

Wtedy nie. Zajął się Pan dziennikarstwem. To był wynik czasów, jakie wtedy były - reżimu komunistycznego?
Dziennikarstwo to było moje drugie powołanie. Zawsze należałem do szarej sfery, o której się często zapomina.

Książki były elementem przynależności do inteligencji, niemożliwym jest, aby ta tradycja całkowicie zanikła

Szara sfera? To się źle kojarzy.
Źle się kojarzy szara sfera gospodarcza, prywaciarze, ale przecież to było coś znacznie więcej. W ówczesnej Polsce był to całkiem spory obszar pomiędzy komuną a twardą opozycją. Należał do niego między innymi studencki ruch kulturalny, a w tym Teatr Ósmego Dnia, który normalnie poddawał się cenzurze, miał oficjalną zgodę na działalność, dostawał pieniądze od ZSP, niemniej pozostając teatrem opozycyjnym. Nawiasem mówiąc, po drodze zostałem też historykiem.

Żeby nie było, że Pan nie wie, o czym mówi?
Jakby tego wszystkiego było za mało (śmiech). Wracając do tamtych czasów, to w PRL-u po 1956 roku było całkiem sporo nisz względnej wolności. Dwie największe to był kościół i prywatne rolnictwo, ale było też całe mnóstwo mniejszych, jak choćby spółdzielnie pracy. Najważniejszą z tych nisz była wolność akademicka. Dużo na ten temat pisze Karol Modzelewski - o niepisanym układzie między intelektualistami a władzą, który to układ funkcjonował do 1968 roku: „Wy róbcie swoje, nie mieszajcie się do polityki, a my się nie będziemy mieszać do tego, czy wy się zajmujecie fenomenologią czy strukturalizmem”.

Akademicy woleli zajmować się strukturalizmem, żeby nie musieć zajmować się pochwałą Marksa.
No właśnie. Taką ważną niszą był też, jak wspomniałem, tak zwany studencki ruch kulturalny, który był pochodną wolności akademickiej. Był on finansowany przez Związek Studentów Polskich, a później przez Socjalistyczny Związek Studentów Polskich. W tym ruchu byli profesjonalni twórcy, jak właśnie wspomniany już Teatr Ósmego Dnia, którzy w tej PRL-owskiej piaskownicy, w ograniczonym zakresie, mogli robić bardzo wiele, znacznie więcej niż marksistowska ortodoksja pozwalała. A ja byłem częścią tego studenckiego ruchu; zaczynałem od studium aktywu kulturalnego w Warszawie. Wtedy szefem warszawskiego SZSP był Waldemar Dąbrowski, a studium było czymś co miało kształcić działaczy dla klubów studenckich. Jednocześnie zacząłem pisać - do „itd” i do „Politechniki”. Właściwie przez całe lata 70. i 80. wahałem się między dziennikarką a teatrem.

Na co się Pan w końcu zdecydował?
Przyszedł stan wojenny, po czym znalazłem się najpierw w „Tygodniku Mazowsze”, a potem w Ruchu Wolność i Pokój. Do 1989 roku pracowałem w podziemnej prasie.
I wtedy stał się Pan opozycjonistą.
Dziennikarzem opozycyjnym. Zwłaszcza w odniesieniu do WiP-u uważałem, że moją rolą nie jest tworzenie ruchu, ale jego obsługa, jako że byłem już w wieku popoborowym, około 10 lat starszy od chłopaków, których wsadzano za odmowę służby wojskowej. Dbałem aby informacje o WiP-ie wydostawały się na zewnątrz. W sierpniu 1988 roku, po strajku wróciłem z Gdańska i trafiła mi się fucha, którą zaproponował mi nieżyjący już szef Akademii Ruchu Wojciech Krukowski abym popilotował teatr z Bostonu, który przyjeżdżał do Polski na dwa miesiące. Teatr nazywał się Double Edge. Ich spektakl, styl, sposób przedstawienia, to wszystko tak mnie zafascynowało, że postanowiłem za nimi pojechać. Wygraliśmy z komuną, rozgrzeszyłem się więc, że swoje zadanie już spełniłem i mogę jechać. Z dzisiejszej perspektywy widzę, że zupełnie nie miałem wtedy wyobraźni, nie wiedziałem, jakie zmiany nastąpią w Polsce, jak Polska rozkwitnie.

W tamtym czasie wielu wracało z emigracji do Polski, Pan odwrotnie - postanowił wyemigrować.
Nigdy nie miałem się za biznesmena, robienie pieniędzy nie bardzo mnie kręciło. Zew teatru był najważniejszy. Pojechałem do Ameryki robić teatr, uważałem, że to był mój teatr, z którym chciałem pracować, występować jako aktor.

I tak się stało?
Ten związek przetrwał osiem lat. Muszę przyznać, że wyobraźni zabrakło mi również do tego, aby pojąć, na czym polega kapitalistyczny żywioł. W komunie teatry studenckie żyły na garnuszku władzy, to jest z pieniędzy, które państwo zabierało obywatelom. W tym ruchu teatrów awangardowych, eksperymentalnych były więc środki, zapewnione sale na próby i przedstawienia, festiwale. W Ameryce spotkałem się z twardą rzeczywistością: jak ludzie nie przyjdą na spektakl, to nie ma z czego żyć. Jakoś przebiedowaliśmy przez te lata, w końcu wewnętrzne spory doprowadziły do tego, że ja odszedłem, a teatr zmienił profil z ambitnego na wpół cyrkowy.

W Ameryce spotkałem się z twardą rzeczywistością: jak ludzie nie przyjdą na spektakl, to nie ma z czego żyć

Wtedy jeszcze nie chciał Pan wracać do Polski.
Miałem długi. Zapisałem się na studia judaistyczne, które finansowałem z kredytów studenckich. Poznałem moją obecną żonę, pod wpływem której skończyłem kolejne studia - bibliotekarstwo i zatrudniłem się jako bibliotekarz. Przez krótki czas pracowałem na Harvardzie, a później dołączyłem do żony, która nieco wcześniej znalazła pracę w Kaliforni i zostałem bibliotekarzem w zbiorach specjalnych w jednym z kampusów Uniwersytetu Kalifornijskiego. Była tam największa na świecie kolekcja science fiction, składająca się z prawie 120 tysięcy tomów, a do tego była druga część - archiwalia i ponad 90 tysięcy fanzinów z okresu wczesnych lat 30. praktycznie do momentu, kiedy te fanziny przeniosły się do internetu i zaczęły być blogami. Jest to niesłychanie ciekawy materiał, ponieważ mnóstwo amerykańskich pisarzy s-f zaczynało w tych fanzinach. A co ciekawe, fanziny z lat 30.-40.-50. wyglądały dokładnie tak samo jak nasza podziemna bibuła. Stąd wziął się mój pomysł na książkę o podziemnych wydawnictwach w Polsce. W mojej bibliotece była też kolekcja starych maszyn drukarskich z XIX i XX wieku, na których drukowało się jak za Gutenberga - tekst składany ręcznie z ołowianych czcionek. Jednym z moich obowiązków było uczenie studentów takiego drukowania, a żebym mógł to robić, sam się musiałem nauczyć.

I został Pan starym drukarzem. To wtedy narodziła się w Panu miłość do tworzenia pięknych książek, czy była ona w Panu zawsze?
Książki w moim życiu były od zawsze. Przed wyjazdem z Polski zgromadziłem kolekcję 2,5 tysiąca tomów, którą w większości musiałem pozostawić.

Co się z nimi stało?
Część wysłałem do Stanów. Część przejęła moja była żona, część zabrał antykwariusz. A cała reszta poszła na śmietnik. Nie było co z tym zrobić. W 2013 roku dostałem stypendium Fulbrighta na zebranie materiałów do książki o polskim podziemnym ruchu wydawniczym i drugim obiegu, jaka została następnie wydana w Stanach Zjednoczonych. Wtedy przyjechałem do Polski. Jak wiadomo, Polska była „w ruinie”. Jeździłem po tym zrujnowanym kraju i wydawał mi się taki wypasiony, taki fajny. Tak mi się spodobało, że zdecydowałem, aby tu wrócić.
Kiedy Pan wrócił na dobre?
Wróciłem na „dobrą zmianę” (śmiech). Przeszedłem na emeryturę w Ameryce i założyłem w Warszawie Galerię Pięknych Książek. Otwarcie było w końcu maja ubiegłego roku. Jest to galeria, czytelnia, drukarnia i „gadalnia” o książkach artystycznych, jak je robić, jakie mogą być - jedyna tego typu w Polsce. Galeria ma służyć artystom książki jako biblioteka podręczna, źródło inspiracji i „know how”. Tu spotykają się tłumacze, tu odbywają się kursy kaligrafii, spotkania, warsztaty. Buduję też kolekcję książek. Miałem już 7 wystaw, obecna to książki Krzysztofa Skaina Maya, artysty wizualnego, a także świetnego poety, który swoje książki robi już od 40 lat, ale w gruncie rzeczy robił je do szuflady. Nikomu specjalnie tego nie pokazywał, w ogóle nie myślał, że to można sprzedać. A ja myślę, że są to fantastyczne dzieła sztuki, książki w jednym egzemplarzu, z ręcznie malowanymi ilustracjami, z których każda jest osobnym obrazem. Nawet z punktu widzenia komercyjnego jest to coś, co będzie zyskiwało ogromną wartość. Na wystawie mam około stu jego książek, planuję zorganizować na nie trzy aukcje.

Z myślą o kim stworzył Pan Galerię Pięknych Książek?
Wbrew temu, co się mówi o kryzysie książek, to mnie się wydaje, że książka rozkwita. Być może nakłady się zmniejszają, być może rynek się zmienia. Natomiast ja wracałem do Polski pamiętając o tym, że książki były elementem przynależności do inteligencji i że niemożliwym jest, aby ta tradycja całkowicie zanikła. W czasach komunizmu sto - sto pięćdziesiąt tomów to był standard w każdej inteligenckiej rodzinie. To było po części także wyrazem oporu w stosunku do reżimu, ale była to też bardzo głęboka tradycja. Tradycja posiadania książek, posiadania biblioteki w domu. To jedna sprawa. Druga to taka, że książka jest artykułem, który dewaluuje się strasznie szybko. Jak się wychodzi z księgarni, to w momencie, kiedy przekracza się próg, książka, za którą przed chwilą zapłaciło się prawie 40 złotych, jest już warta 35 złotych, a po przeczytaniu warta jest połowę. Po trzech miesiącach można ją już dostać w księgarni taniej książki za niewielkie pieniądze, a po trzech latach można kupić dosłownie za grosze na allegro. Ale są takie książki, które nie tylko nie dewaluują się pod względem rynkowym, ale z upływem czasu mogą wręcz nabierać wartości. To są między innymi książki artystyczne, rzemieślnicze, książki unikatowe. Takie, których nikt inny nie ma.

Galeria Pięknych Książek. Czym jest książka artystyczna?

Kto więc tu przychodzi i się tymi pięknymi książkami zachwyca?
Podstawą był dla mnie polski inteligent, który, głęboko w to wierzę, w dalszym ciągu istnieje. I to jest mój główny adresat.

Kim jest artysta książki?
Moja działalność wynika z oporu przed wobec utożsamiania książki z tekstem; przekonania, że podstawą, esencją książki jest tekst, a forma to jest tylko nośnik, który można wymieniać, który jest tylko dodatkiem. Książka dla mnie jest czymś organicznym. Zatem artysta książki to ktoś, kto projektuje i kontroluje cały proces jej powstawania, począwszy od wymyślenia, o czym ona ma być, napisania, wykonania formy graficznej. Znamy to niejako fragmentarycznie, w postaci formy na przykład poezji wizualnej, która istnieje od czasów starożytności i popularna była w baroku. To wtedy powstawały wiersze pisane w kształcie kielichów, krzyży. Książka artystyczna to rozwinięcie tego pomysłu.

W Polsce jest to jedyna taka galeria?
W Polsce jestem pierwszy i na razie jedyny. Na świecie takich galerii też jest niewiele, to niszowe przedsięwzięcie. Jedna z którą jestem zaprzyjaźniony to Central Booking w Nowym Jorku, a druga to 23 Sandy w Portland w Oregonie. Ruch książki artystycznej jest niewielki, ale istnieje nieprzerwanie od czasów Wiliama Morrisa, od końca XIX wieku, jako reakcja na masową tanią i byle jak wydaną książkę. Wtedy właśnie Wiliam Morris, fabrykant tkanin dekoracyjnych zaprzyjaźniony z prerafaelitami w Anglii, „odpowiednikami naszej Młodej Polski, założył wydawnictwo Kelmscott Press. Morris inspirował się książkami średniowiecznymi i tworzył luksusowe wydania na specjalnie czerpanym papierze, specjalnie projektowanymi krojami czcionek. Stworzył ruch nowoczesnej książki bibliofilskiej, który ogarnął praktycznie cały świat. Wraz z artystycznymi ruchami modernistycznymi książka artystyczna zaczęła się rozpełzać w różne kierunki. Wiele w tej sprawie zrobili futuryści, ważne są tradycje Apollinaire’a, który pisał wiersze graficzne, jak na przykład wiersz w formie wieży Eiffel ‘a. To wszystko tak wyewoluowało, że dziś jest to bardzo bogaty i bardzo różnorodny świat.

Jaka dziś jest książka artystyczna?
Dziś artystyczną książką może być niemal wszystko. Uważam, że jedną z pierwszych polskich nowoczesnych książek artystycznych był poemat Anatola Sterna pod tytułem „Europa”, w wykonaniu Akademii Ruchu w latach 70. Polegało to na tym, że pod Mostem Poniatowskiego ustawiono dwa samochody z włączonymi silnikami i reflektorami, co dawało zarówno dźwięk jak i światło, a myśmy - bo ja wtedy też byłem - biegali z transparentami, na których wypisany był tekst i rzucaliśmy te transparenty na ziemię. Był to zarówno happening, ale także książka artystyczna. Zostało to udokumentowane na filmie.
Przypomniał mi się film François Truffauta „Fahrenheit 451”, w którym słowo pisane i czytanie książek zostało zakazane, ich paleniem zajmuje się straż pożarna, więc pewna grupa ludzi poświęca swoje życie na to, aby uczyć się książek na pamięć i w ten sposób ratować kulturę i pamięć ludzkości.
Film jest ekranizacją powieści Raya Bradbury’ego i wydanie tej książki z 1953 roku zostało wyprodukowane w okładkach azbestowych. Ponieważ azbest się nie pali. Zrobiono je, zanim było wiadomo, że azbest jest rakotwórczy. To wydanie jest najbardziej poszukiwane na rynku - jego cena dochodzi do 15,000 dolarów.

Wiem, że na książkach, jakie Pan zgromadził, a których wydania liczą od kilku do maksymalnie kilkuset egzemplarzy, artyści podpisują się ołówkiem. Dlaczego?
Ponieważ pisma ołówkowego nie można podrobić żadną fotograficzną metodą.

Przecież ołówek z czasem się wyciera.
To nie są książki, które się bierze do pociągu. To książki, o które się dba. Drugim moim konikiem są plakaty poetyckie - to wiersze, albo teksty literackie z ilustracją wydrukowane na jednej stronie papieru.

Papier też nie jest zwyczajny.
Owszem. Papier jest czerpany, wytworny. Plakat jako taki to najstarsza forma drukowana. Zanim jeszcze Gutenberg wydrukował Biblię, to drukowano zarządzenia księcia albo burmistrza, z westernów znamy plakaty o poszukiwanych bandytach, a Marcin Luter przybił swoje tezy na drzwiach kościoła. W latach 60. w San Francisco była tradycja drukowania wierszy i rozdawania ich na demonstracjach. Między innymi drukowano tak wiersze Ginsberga. W którymś momencie ktoś się zorientował, że jeżeli jest to podpisane przez Ginsberga, to zaczyna mieć wartość pieniężną. Plakat z formy użytkowej, doraźnej, robiony jako ulotka stał się obiektem kolekcjonerskim. Przeszedł do formy plakatów poetyckich bardzo pięknie drukowanych z wyrafinowanymi ilustracjami na specjalnie dobranych papierach, z podpisem poety, w ograniczonej ilości numerowanych egzemplarzy. Przeszedł z ulicy do zbiorów prywatnych, muzeów i bibliotek akademickich. W Polsce najbliższe formie plakatu poetyckiego są akcje „Wiersz” w metrze czy autobusach.

Galeria Pięknych Książek ma służyć artystom książki jako biblioteka podręczna, źródło inspiracji i „know how”

Tylko, że dziś jest to robione z wykorzystaniem nowoczesnej technologii, drukowane komputerowo albo na ekranach. Tu mi się przypomniało, jak w jednym z wywiadów powiedział Pan, że piękna książka to coś, co nigdy do internetu nie przejdzie. Ale czy na pewno nie mamy szans na spotkanie się z pięknem w sieci?
Oczywiście, że mamy szansę, aby się spotkać z pięknem w sieci, co więcej, są i takie książki, które nigdzie indziej poza internetem nie mogą istnieć. Jak pani pamięta, Harry Potter w Hogwarcie czytał „Proroka Codziennego”; kiedy tę gazetę się otwierało, wszystkie obrazki się ruszały. Tego się przecież nie wydrukuje. Nieodkrytych internetowych form książki jest całe morze.

Jak to obcowanie z tym, co jest piękne, unikatowe, przekłada się na codzienne Pana życie, na wybory w tym życiu?
Nie jestem w tym ani trochę inny niż wszyscy ludzie. Myślę, że każdy ma swoją gamę kolorów. Tylko, że Galerię Pięknych Książek traktuję, przepraszam za duże słowo, jako swoją misję. Po to jem posiłki i chodzę spać, żeby móc wstać i tym się zajmować. A ponieważ tego w Polsce nie ma, to czuję się jak pionier. Wierzę, że tak samo, jak swego czasu z kompletnego zapomnienia zmartwychwstał winyl, tak i książki, jakie tworzę, w taki sam sposób zaczną funkcjonować. Nie ma żadnego powodu, żeby tak się nie stało. Czy tego dożyję, doczekam, czy wytrzymam finansowo, to inne pytanie.

Co Pan mówi tym, którzy uważają dziś, że książka w tej formie, jaką znamy, nie przetrwa, bo są wydania elektroniczne, są audiobooki?
Kiedy odwiedzam warszawskie targi książki, to one są co roku bardziej rozbuchane. To znaczy, że książek wydaje się więcej, a to znaczy, że w tym wciąż jest biznes. Kiedy jadę metrem w godzinach szczytu, to widzę, że jedna czwarta pasażerów czyta książki papierowe, jedna czwarta korzysta z audiobooków, albo czytników, a połowa czyta ze smartfonów. Ale w dalszym ciągu ćwiartka z tych pasażerów czyta książki papierowe. Zatem ludzie czytają, nawet jeśli nie jest to nic wysublimowanego, bo co można przeczytać między stacją Ratusz Arsenał a stacją Racławicka? Inną sprawą jest narzekanie, że młodzież nie czyta, dzieci nie czytają, co uważam za absolutne nieporozumienie. Młodzież dostaje dziś dokładnie tyle samo informacji, jeżeli nie więcej, co myśmy dostawali z książek. Tylko, że dzisiaj te informacje dostarczane są zupełnie inaczej, z internetu, elektronicznie. Ale nie ma żadnego powodu uważać, że tych informacji nie przetwarzają w tak samo kreatywny sposób, jak my przetwarzaliśmy książki. Wracając do pani pytania, myślę, że książka papierowa zostanie z nami na stałe, może w trochę innej niż dziś, bardziej ograniczonej funkcji. Moja piękna książka będzie po prostu niszą wewnątrz niszy, ale będzie na nią zapotrzebowanie.

***

Gwido Zlatkes rocznik 1955, polonista, dziennikarz, poeta, tłumacz, założyciel i właściciel Galerii Pięknych Książek, ul. Pańska 96 w Warszawie. W latach 70. i 80-tych związany z Teatrem Ósmego Dnia, był też dziennikarzem podziemnym. W 1989 z miłości do teatru Double Edge wyemigrował do USA, pracował jako bibliotekarz na Uniwersytecie Kaliforni w Riverside. Prowadzi własną drukarnię artystyczną/wydawnictwo VigodaPress.com.

Wróć na i.pl Portal i.pl