Pasek artykułowy - wybory

Katarzyna Maciąg: Bez sztuki żyć nie potrafię. Jest mi potrzebna do oddychania

Anita Czupryn
Bartosz Maciejewski
Nie lubię dorabiania wielkich idei do zawodu aktora. Ale wierzę, że nawet komedia może coś zmienić. Może podnieść na duchu, dać komuś chwilę oddechu – i to już bardzo dużo – mówi aktorka Katarzyna Maciąg.

Debiutujesz na scenie Teatru Kamienica rolą Pauliny w spektaklu „Widelec w głowie” w reżyserii Tomasza Sapryka. Co przyciągnęło Cię do tej sceny i do współpracy z reżyserem?

To właśnie nazwisko reżysera przyciągnęło mnie do tego projektu. Tomek jest też świetnym aktorem. Wcześniej nie mieliśmy okazji pracować razem, ale czułam, że ta współpraca może być wyjątkowa i rzeczywiście tak było. Choć niełatwo jest w tym komercyjnym trybie wszystkich zebrać, mieliśmy różne organizacyjne trudności, to sama praca była fantastyczna. Tomek Sapryk ma doskonałe wyczucie komedii i świetne, czarne poczucie humoru, które bardzo mi odpowiada.

Grasz miejscową bibliotekarkę, idealistkę z kompleksami, sfrustrowaną starą pannę. Co w tej roli było dla Ciebie wyzwaniem, a co przyjemnością?

Sama współpraca z Tomkiem była dla mnie ogromną twórczą przyjemnością. On świetnie pracuje z aktorem. Myślę, że ostatnio mam dużo szczęścia do reżyserów, którzy sami są aktorami Olaf Lubaszenko, Tomek Sapryk, czy Maciek Kowalewski. Lubię z nimi pracować, bo czują scenę. Wiedzą, jak to jest być po tej drugiej stronie. Nie teoretyzują, nie opowiadają rzeczy, których nie da się przełożyć na praktykę. Zresztą ja zawsze się uczę od osób, z którymi pracuję. Chciałam nawet zadzwonić do Olafa i mu podziękować, bo to dzięki niemu mam dziś dużo większą łatwość w graniu komedii. Nauczył mnie dystansu, wyczucia humoru, szukania pointy, rozumienia konstrukcji komediowej, tego, jak to powinno działać na scenie. Dzięki temu teraz po prostu to słyszę. Tomek z kolei przyniósł swoje sposoby i narzędzia, więc połączyłam jedno z drugim. Z Maćkiem Kowalewskim też było mi łatwiej, bo pierwszy raz pracowaliśmy przy „Maydayu” i już miałam gotowe środki, które pomagają mi opowiadać komedię. W dużej mierze zawdzięczam to Olafowi; to z nim zaczęłam grać w komediach teatralnych. Granie komedii to wielka przyjemność dla aktora, oczywiście, jeśli to działa. Komedia to też sztuka opowiadania historii. A moim zdaniem życie jest bliższe tragikomedii niż dramatom.

Jako aktorka i jako kobieta odnajdujesz w tym tekście coś osobistego?

Zdecydowanie. To tekst feministyczny, więc bardzo mi bliski. Bohaterki są niezależne; nawet jeśli mają problemy, walczą o to, żeby z nich wyjść. Owszem, walczą o faceta, ale to wszystko jest ujęte w sposób karykaturalny, żeby to obśmiać. Sąsiad, o którego się biją, to tak naprawdę pretekst. To bardzo kobieca sztuka: jest matka, są dwie córki, i każda z nich twardo stąpa po ziemi, walczy o siebie, chce przetrwać.

W ogóle gram ostatnio sporo ról, które mają feministyczny rys. W „Maydayu” jestem taksówkarką, która ma dwóch mężów,jakby nie patrzeć, wyzwolona kobieta.(Śmiech). W „Lumbago” u Olafa w Teatrze Capitol gram żonę, która ma męża i kochanka którego ukrywa. To klasyka farsy, ale znowu: kobiety grają pierwsze skrzypce.

Mimo wszystko są to bardzo różne spektakle. Potrzebujesz tej różnorodności, żeby nie popaść w rutynę?

Dokładnie. Różnorodność jest mi potrzebna i to zarówno jeśli chodzi o repertuar, jak i o ludzi, z którymi pracuję. Każdy na scenie wnosi coś innego, każda współpraca jest inna. Poza tym lubię mieszać teatr z pracą na planie filmowym. Gram w serialach, również w Niemczech, i te mieszanki są dla mnie bardzo cenne. Dużo się wtedy uczę. Gra w niemieckich serialach kryminalnych dała mi na przykład duży dystans do naszej rodzimej rzeczywistości i środowiska. A taki dystans, zwłaszcza do własnego środowiska, naprawdę się przydaje.

Czego uczy – a może i coś zabiera – aktorowi teatr objazdowy? Zjeździłaś przecież z teatrem całą Polskę.

Trochę czuję się tak, jakbym grała w zespole muzycznym i jeździła w trasę koncertową — tyle że z teatrem. Nigdy by mi to nie przyszło do głowy, kiedy byłam w szkole teatralnej i tuż po niej, że właśnie tak będzie wyglądała moja praca. A jednak z Olafem, zrobiliśmy wspólnie kilka spektakli. To były początki prywatnych teatrów objazdowych, a dziś jest ich naprawdę dużo. Przede wszystkim — poznaję mój kraj. Podróżuję nie tylko do dużych miast, ale także do małych miejscowości, do których pewnie nigdy bym nie pojechała. Poznałam różnorodną publiczność. Nabrałam dużej elastyczności i dyscypliny. Potrafię zagrać spektakl na każdej scenie; nie mam jednej ulubionej garderoby, jednej sceny czy określonej widowni. Gram wszędzie: na scenach małych, dużych, średnich, ten sam spektakl, ale w różnych warunkach. To ogromna lekcja adaptacji. A czy coś mi to zabiera? Staram się koncentrować na pozytywnych stronach, więc nie, nie czuję, żeby mi coś odbierało.

Katarzyna Maciąg: Bardzo cenię role komediowe. Mam wrażenie, że aktorzy, którzy naprawdę świetnie grają, niezależnie, czy w filmie, czy w teatrze, często mają w sobie tę komediową nutę
Katarzyna Maciąg: Bardzo cenię role komediowe. Mam wrażenie, że aktorzy, którzy naprawdę świetnie grają, niezależnie, czy w filmie, czy w teatrze, często mają w sobie tę komediową nutę
Mat. pras.

Grasz kobiety silne, namiętne, matki, buntowniczki. Jakie kobiece role z literatury, filmu czy teatru najbardziej cenisz? Czy są takie, które chciałabyś zagrać?

To pytanie często pada, ale ja nie mam sprecyzowanych marzeń o konkretnych rolach. Bardzo cenię role komediowe. Mam wrażenie, że aktorzy, którzy naprawdę świetnie grają, niezależnie, czy w filmie, czy w teatrze, często mają w sobie tę komediową nutę. Przykładem może być Olivia Colman. Ona w niesamowity sposób łączy dramat z komedią. I właśnie tacy aktorzy, którzy świetnie czują komedię, później potrafią też grać dramat bez pretensjonalności. To ogromna umiejętność.

A jeśli chodzi o role, które odgrywasz w życiu? Która z nich — matki, aktorki, córki — jest Ci najbliższa?

Staram się łączyć wszystkie te role, bo każda z nich jest częścią mnie. Kiedy wyjeżdżam grać, jestem aktorką. Gdy jestem w domu — jestem sobą i mamą. Praca jest wymagająca, więc w pewnym sensie oddzielam te światy. Staram się po prostu być tu i teraz. A tam, gdzie jestem, całkowicie się angażuję.

Czy kobieta w branży filmowo-teatralnej ma dziś większe wsparcie niż kiedyś, czy to wciąż świat rywalizacji i niepewności? Jakie są Twoje doświadczenia?

Jeśli chodzi o systemowe wsparcie, to powiem wprost: system jest do niczego. (Śmiech). W tym zawodzie panuje wolna amerykanka. Trzeba sobie radzić. Patriarchat wciąż się w tym środowisku trzyma mocno. W wielu sytuacjach kobietom nadal jest trudniej. Mnie spotykały różne momenty, także nieprzyjemne i to również ze strony kobiet. Dlatego staram się wybierać ludzi, z którymi mogę pracować w atmosferze szacunku. Bywa trudno, ale radzę sobie, mając świadomość, że nieprzyjemne sytuacje się zdarzają ale nie można się poddawać i trzeba szukać osób, które traktują innych z szacunkiem. Na razie udaje mi się je znajdować.

Wspominałaś kiedyś o castingu do filmu Sorrentino...

… tak. To była moja życiowa trauma.

Dlaczego?!

Bo to jest taki zawód, w którym można nagle dostać propozycję, która otwiera kolejne drzwi, albo jej nie dostać.. To trochę jak los na loterii. Trafił mi się taki los: Paolo Sorrentino zainteresował się aktorką z Polski, czyli mną. Przeszłam castingi, pojechałam do Rzymu na ostatni etap. I... ostatecznie roli nie dostałam. Pasowałam do tej postaci. Byłaby to dla mnie ogromna szansa. Ale stało się inaczej.

Myślisz, że czasem jedno słowo, jedna decyzja mogą wszystko odmienić?

Nie, nie sądzę. Tu działa milion różnych czynników. Milion rzeczy musi się zgrać, żeby coś się udało; żeby ktoś dostał rolę w filmie. A potem to już konsekwencja: pojawiają się ludzie, którzy mówią: „A, ona zagrała w tamtym filmie, to może weźmiemy ją do naszego”. Tak działa ta machina. Zaczyna się efekt domina. Jedna rola może uruchomić całą lawinę: nagle dostajesz dziesięć kolejnych propozycji. Najtrudniejsze jest zdobycie tej jednej roli, która to domino uruchomi. Tę, którą zaproponuje na przykład wybitny reżyser. To są momenty, w których wszystko może się zmienić. Ale samo jedno słowo? Nie. Tu wszystko opiera się na splotach okoliczności.

Jak to się w ogóle stało, że zdecydowałaś się na aktorstwo? Przecież wcześniej studiowałaś germanistykę.

Studiowałam germanistykę, bo w liceum byłam w klasie matematyczno-fizycznej i wiedziałam, że nie zdam matury z matematyki. Wybrałam więc język niemiecki. Miałam bardzo wymagającą nauczycielkę, więc musiałam się go uczyć, a przy okazji okazało się, że całkiem dobrze mi to idzie. Potem, siłą rozpędu, poszłam na germanistykę. W głębi duszy bardzo chciałam zdawać do szkoły teatralnej, ale nie wierzyłam, że mam na to szansę. Wydawało mi się to kompletnie nierealne. Nie byłam też do tego w żaden sposób przygotowana. A na germanistykę, czułam, że się po prostu dostanę. Dopiero kiedy przyjechałam do Warszawy i zaczęłam chodzić do teatrów, oglądać spektakle, zrozumiałam, że nie mam wątpliwości muszę zdawać do szkoły teatralnej.

Warszawa dodała Ci odwagi? Czy coś jeszcze się zadziało?

Również to, że przeżyłam na germanistyce poważny kryzys. Czułam się tam kompletnie nie na miejscu. Siedziałam w auli i zadawałam sobie pytanie: co ja tutaj robię? To nie byli moi ludzie, to nie było moje miejsce. Nie wiedziałam, dokąd mnie to prowadzi. Ten kryzys doprowadził do decyzji: muszę zrezygnować i zawalczyć o swoje.

Wtedy bardzo chciałam zdawać do szkoły teatralnej, choć wokół tej szkoły krążyło mnóstwo mitów: że dostaje się tylko 20 osób, że to niemożliwe. Za moich czasów rzeczywiście na jedno miejsce przypadało 100 kandydatów, bo pochodziłam z wyżu demograficznego. Dla dziewczyny z Kozienic to był kosmos. Z dzisiejszej perspektywy to może wyglądać prosto, ale wtedy to było coś niewyobrażalnego. Nie miałam pewności siebie. Nie wierzyłam w to, że jak się pojawię, to wszyscy się mną zachwycą. Pchała mnie do tego raczej siła woli niż przekonanie, że się uda. A jednak dostałam się do szkoły w Krakowie. To były trudne czasy, ale Kraków przyjął mnie z otwartymi ramionami.

Czego nauczyło Cię aktorstwo w Krakowie?

Pierwsza myśl, która pojawiła się we mnie, po tym, jak dostałam się do tej szkoły, to było: „Wreszcie jestem wśród swoich”. To była ogromna ulga. Tak jakby ktoś, kto myśli, że jest trochę „dziwny”, nagle trafił na grupę ludzi równie „dziwnych” jak on i poczuł się normalny. Miałam poczucie, że jestem w dobrym miejscu, wśród ludzi, którzy mnie rozumieją. I mówię tu nie tylko o kolegach i koleżankach, ale także o profesorach, aktorach starszego pokolenia, którzy nas uczyli. Mogłam im zaufać. To było coś wspaniałego. Profesorowie z Krakowa, za moich czasów, uczyli nas nie „jak zrobić karierę”, tylko jak wykonywać ten zawód z godnością. Dziś młodzi często są uczeni, że trzeba się wypromować, przebić, błysnąć. Ja tego w ogóle nie miałam. Uczono mnie etyki zawodu, jego dyscypliny, szacunku do pracy. Tego, jakim wyzwaniem jest granie spektaklu o 19 setki razy. To jest coś, czego młody człowiek często sobie nie wyobraża. W Krakowie bardzo ceniono wrażliwość. Nie trzeba było udowadniać, że się „nadaje” na aktora; wystarczyło być sobą. Wszystkiego innego można było się nauczyć. Z tym właśnie kojarzy mi się krakowska szkoła teatralna: z otwartością i prawdziwym, ludzkim podejściem. Jerzy Stuhr zaproponował mi rolę w filmie, jeszcze kiedy byłam studentką. Już od drugiego roku pozwalano mi grać w spektaklach. To naprawdę był dla mnie piękny czas.

Mówi się, że aktor przeżywając cudze życie, może przeżywać życie na próbę. Które z tych cudzych żyć zostawiło w Tobie największy ślad?

To film „Facet (nie)potrzebny od zaraz” – bardzo osobista historia, napisana przez Weronikę Migoń, częściowo inspirowana jej życiem. Bardzo mocno czułam, że opowiadam coś dla niej ważnego. Myślę, że wtedy nie do końca to rozumiałam, ale z perspektywy czasu widzę, jak bardzo to było dla niej osobiste. A ja, będąc kimś zupełnie innym, miałam to unieść i opowiedzieć tę historię. Dlatego właśnie ten film zostawił we mnie największy ślad.

Zdarzało mi się słyszeć, że tylko sztuka może nas ocalić. Jak myślisz, czego dzisiaj brakuje polskiemu teatrowi? Czy wciąż ma w sobie moc ratunku w świecie, w którym trzeszczy?

Z jednej strony można powiedzieć, że artyści są potrzebni wtedy, kiedy świat jest spokojny i piękny. Ale przecież życie takie nie jest. Wystarczy spojrzeć na to, co się dzieje dziś, i zadać pytanie: po co komu sztuka, skoro są ważniejsze rzeczy? Gdy wybucha wojna, potrzebni są lekarze, strażacy, ratownicy. Ale my? A jednak, nawet w skrajnych sytuacjach, jak pokazuje historia, sztuka się rodzi. Trudna, bolesna, ale potrzebna. Bo sztuka to sposób na przerabianie rzeczywistości, na oswajanie jej, na pokazywanie nawet najtrudniejszych tematów. Po to, żebyśmy mogli na nie spojrzeć, nazwać je, zrozumieć. Inaczej zwariowalibyśmy. I właśnie do tego doszłam. Nie jestem misjonarką. Jestem bardzo daleka od wielkich słów o misji aktora. Unikam aktorów, którzy tak o sobie mówią. Myślę praktycznie: może to, co robimy, podnosi na duchu, daje ludziom chwilę wytchnienia. I to już dużo. Gramy komedię, widzowie przez dwie godziny się śmieją, piszą potem, że świetnie się bawili i to jest dla mnie poczucie spełnienia. Bo nawet komedia może coś zmieniać. Może ktoś dzięki niej polubi teatr, przyjdzie na kolejne przedstawienie. Może zamiast włączyć telewizor, wyjdzie z domu, spotka się z ludźmi, doświadczy czegoś tu i teraz. A dla mnie? Ja po prostu nie potrafię żyć bez sztuki. Muszę czytać, oglądać, chłonąć. To mi jest potrzebne do życia. Sztuka jest potrzebna. Po prostu. I w czasach dobrych, i w złych. A to słowo potrzebna chyba w zupełności wystarczy. Nie musi zmieniać życia. Nie musi mieć wielkiej misji. Wystarczy, że opowiada historię.

Uważasz, że z wiekiem Twoje role są ciekawsze?

(Głośny śmiech). Nie, nie mam poczucia, że są jakoś znacząco ciekawsze niż te sprzed lat. Na pewno jestem innym człowiekiem, mam więcej narzędzi, większe doświadczenie. Gram cały czas, dużo. Ale myślę, że jeszcze wszystko przede mną. Oby!

Poczułaś już ten moment, że musisz głośno stukać do drzwi z napisem „Rola dla kobiety po czterdziestce”? Masz takie poczucie?

Wiesz co… ja w ogóle mam problem ze stukaniem do jakichkolwiek drzwi. Nigdy tego nie robiłam. Mam chyba jakąś dysfunkcję w tym zakresie (śmiech). Naprawdę to cud, że funkcjonuję w tym zawodzie bez tego.

Która z Twoich bohaterek powiedziała coś, co szczególnie w Tobie zostało? Co stało się Twoją mantrą, hasłem, może mottem?

Jest jedno takie zdanie z komedii romantycznej „Randka w ciemno”: „Nikt nie jest doskonały”. I ono jest mi bardzo bliskie.

Masz poczucie, że jakaś rola Cię ominęła? Że była taka, której nie zagrałaś, a chciałabyś?

Pewnie tak. Czasem coś mnie ominęło przez lęk, niepewność, brak decyzji. I to nie jest dobre. Choć oczywiście nie wiem, co by było, gdybym się wtedy zdecydowała. Można się zastanawiać, gdzie by mnie to zaprowadziło. Ale tak właśnie było w tamtym czasie byłam tamtą osobą i z jakiegoś powodu w coś nie weszłam. Staram się z tym pogodzić. Nie zamęczać się tym, że czegoś nie zrobiłam. To trudne do wytłumaczenia, ale chyba każdy z nas dokonuje wyborów w pracy, w życiu i potem musi ponieść ich konsekwencje. Nie da się być wszędzie i robić wszystkiego. Trzeba coś wybrać. I staram się żyć tak, żeby zaakceptować fakt, że tak widocznie miało być.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Okiem Kielara odc. 14

Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na i.pl Portal i.pl