Pożary w Gdyni
Kolejne oddziały wyposażone w bloczki mandatowe ruszają w teren, by upominać i karać a obywatel czuje się bezpieczny, otoczony troską wiedząc, że Wielki Brat czuwa. Jako wieloletni komendant obozów harcerskich, mimo że nie byłem zachwycony kontrolami Sanepidu, równolegle umiałem docenić to, że kogoś obchodzi, w jakich warunkach spędzają 3 tygodnie dzieciaki i twardo egzekwuje obowiązujące zasady. A jeśli widzi nieprawidłowości – wytyka je, daje czas na poprawienie i WRACA, by SPRAWDZIĆ, czy to zrobiono.
Sam wolałbym, by Wielki Brat zajął się bardziej swoim, a mniej naszym życiem, ale zgadzam się, że są kwestie, które muszą być nadzorowane, bo inaczej zwycięży droga na skróty, co oznacza – zagrożenie dla setek czy tysięcy osób. Tak na przykład jest ze składowaniem czy utylizacją odpadów niebezpiecznych, w tym substancji chemicznych. Polska od wielu lat pełni rolę śmietnika Europy czy świata, który zwozi do nas swoje odpady, a ktoś na tym zarabia, mniej lub bardziej udanie je utylizując.
Niedawny pożar firmy Fenix w sąsiedztwie terenów dawnego Polifarbu w Gdyni pokazał jak w soczewce wszystkie patologie systemu: zarówno całkowitą beztroskę i lekceważenie norm przez firmę, która przechowuje i utylizuje odpady jak i bezradność służb powołanych do kontroli takiej działalności.
Czytaj także: Gdynia do przeglądu: "O tęsknocie za idealizmem". Felieton Zygmunta Zmudy-Trzebiatowskiego
Wojewódzki Inspektorat Ochrony Środowiska rok wcześniej skontrolował firmę, wylistował przerażający zestaw nieprawidłowości, wystawił mandat – i tyle. Wygląda na to, że przez rok ani WIOŚ, ani Urząd Marszałkowski, ani Urząd Miasta Gdyni, poinformowany o wynikach kontroli, już niczego nie zrobił. Papiery wpięto do segregatorów, raporty rozesłano, palcem pogrożono – robota zrobiona. Jedni niczego nie zrobili, bo pewnie mają zbyt małe zasoby i zbyt wiele obowiązków, inni – bo to nie ich sprawa, jeszcze inni – bo w sprawozdaniu firmy wszystko im się zgadzało. A Fenix - zgodnie ze swoją nazwą - postanowił spłonąć. Czy odrodzi się z popiołów, tego nie wiem, zwłaszcza że tu mniejszym problemem są popioły, a bardziej to, co znalazło się w powietrzu. Sprawny badacz znalazłby tam większość tablicy Mendelejewa, ale po pierwsze – o to go nie poproszono, a po drugie – teraz musiałby badać zawartość płuc mieszkańców sąsiednich dzielnic.
Raport pokontrolny wymienił ponad 400 ton toksycznych substancji składowanych na tym terenie, niezabezpieczonych przez wejściem osób postronnych, w części wsiąkających w grunt. Nie wiem, ile ton było na placu w momencie pożaru, w każdym razie, jeśli rzeczywiście z tych popiołów odrodzi się Fenix, to będzie świecił w ciemnościach niczym dobrze napromieniowany obiekt.
Tych, którzy do tej pory żyli w naiwnym przekonaniu, że jesteśmy chronieni, że tego typu firmy się skutecznie kontroluje, chciałbym zmartwić – to tylko złudzenie. Urzędnikom w papierach się zgadza. Jedni skontrolowali i sporządzili raport, inni przyjęli raport do wiadomości – a w momencie pożaru wszystko niebezpiecznie przypomina Czernobyl w wersji mini. Skoro nie ma co liczyć na owe służby – pozostaje liczyć samemu na siebie. I to jest cenna wiadomość, bo urealnia. Wiemy na czym stoimy i pozbawiamy się zbędnych złudzeń. Chyba rację mają „preppersi” budujący własne schrony i gromadzący zapasy. Przynajmniej nie liczą na inspekcje i tabuny kontrolerów. „Umiesz liczyć – licz na siebie” – nie cierpię tego powiedzenia, ale dociera do mnie jego brutalna prawdziwość.
