Haruki Murakami: Pisanie to autoterapia. Kryje się w nim intencja samopoprawy [FRAGMENT KSIĄŻKI]

Haruki Murakami
Haruki Murakami - jeden z najbardziej znanych japońskich pisarzy. Jego najbardziej znane powieści to: „Przygoda z owcą”, „Norwegian Wood”, „Kronika ptaka nakręcacza”, „1Q84”. Jego książki przetłumaczono na 50 języków
Haruki Murakami - jeden z najbardziej znanych japońskich pisarzy. Jego najbardziej znane powieści to: „Przygoda z owcą”, „Norwegian Wood”, „Kronika ptaka nakręcacza”, „1Q84”. Jego książki przetłumaczono na 50 języków THIEL CHRISTIAN/SIPA/EAST NEWS
Nie jest tak, że jeśli autor jest z czegoś zadowolony, utwór staje się od razu wybitnym dziełem sztuki. Do tego konieczna jest rygorystyczna operacja relatywizacji ego. Dla zawodowego pisarza koniecznym warunkiem jest także zdobycie minimum stronników - pisze Haruki Murakami, znany japoński pisarz.

W wywiadach często pytają mnie: „Dla jakich czytelników pan pisze?”. Za każdym razem waham się, jak odpowiedzieć. Nigdy nie czułem, że piszę dla kogoś. Ani przedtem, ani teraz.

W pewnym sensie prawda jest taka, że piszę dla siebie. Szczególnie pisząc nocami przy kuchennymi stole swoją pierwszą powieść, Słuchaj pieśni wiatru, nie miałem pojęcia (naprawdę), że kiedykolwiek zdobędzie czytelników, a pisałem ją po prostu ze świadomością, że wprawia mnie w dobry humor. Myślałem tylko o tym, jak ubrać obrazy, które w sobie noszę, w zrozumiałe, idealnie do mnie pasujące słowa, jak odpowiednio te słowa połączyć w tekst… Nie miałem czasu zastanawiać się nad kłopotliwymi kwestiami w rodzaju: kto przeczyta tę powieść (albo to coś przypominającego powieść), czy czytelnicy zrozumieją moje odczucia, jakie literackie przesłanie zawiera ten utwór - nie było też potrzeby, żeby się nad tym zastanawiać. Wszystko zdawało się naprawdę proste, czyste i nieskomplikowane.

Myślę, że może było w tym coś z autoterapii. A to dlatego, że w każdej działalności twórczej w mniejszym lub większym stopniu kryje się intencja samopoprawy. Czyli przez relatywizację ego, przez dopasowanie swojej duszy do innej formy niż obecna, likwiduje się - lub sublimuje - nieuniknione sprzeczności, odchylenia i skrzywienia, które powstają w procesie, jakim jest życie. Jeśli dobrze pójdzie, to zadziała to również tak samo na czytelników. Wtedy specjalnie sobie tego nie uświadamiałem, ale mój umysł instynktownie domagał się takiego jakby samooczyszczenia. Pewnie dlatego nabrałem chęci do napisania powieści.

Ale kiedy ten pierwszy utwór zdobył nagrodę za debiut miesięcznika literackiego, został wydany jako książka, ta książka nieźle się sprzedała i zrobiło się o niej głośno, zostałem pisarzem i, chcąc nie chcąc, musiałem sobie uświadomić istnienie czytelnika. Moja książka stała na półkach księgarskich, na okładce dostojnie prezentowało się moje nazwisko, bliżej nieokreślona wielka liczba ludzi brała tę książkę do ręki i czytała, więc naturalnie czułem się spięty, pisząc następną. Lecz myślę, że moje zasadnicze podejście, czyli to, że piszę dla przyjemności, tak bardzo się nie zmieniło. Jeżeli mnie przyjemnie jest pisać, muszą gdzieś być jacyś czytelnicy, którzy to z przyjemnością przeczytają. Może ich być niewielu. Ale to nie szkodzi. Wystarczy, że ja i oni dobrze się zrozumiemy.

Zadowolenie wszystkich jest niemożliwe. Lepiej robić to, co jest dla nas najprzyjemniejsze, co chcemy

„Flipper roku 1973” oraz zbiory opowiadań „Slow Boat to China” i „Idealny dzień na kangury”, które wyszły po „Słuchaj pieśni wiatru”, napisałem z tym samym optymistycznym, dość beztroskim nastawieniem. W tamtym czasie pracowałem i dochody z tej głównej pracy całkowicie wystarczały mi na życie. Pisaniem zajmowałem się w wolnych chwilach jako czymś w rodzaju hobby.

Pewien słynny krytyk literacki (już nieżyjący) bezlitośnie zjechał moją pierwszą powieść, pisząc: „Nie można dopuścić do tego, żeby coś na takim poziomie uznać za literaturę”, ale ja na widok tej recenzji pomyślałem tylko naiwnie: „No tak, można i tak na to spojrzeć”. Nie zareagowałem ostro ani się nie zezłościłem. Moje spojrzenie na literaturę od początku do końca różniło się od spojrzenia tego człowieka. W ogóle nie zastanawiałem się nad tym, jaka ta powieść jest pod względem ideologicznym, jaką gra rolę społeczną, czy jest awangardowa, czy epigońska, czy należy do literatury pięknej, czy nie. Ponieważ moim punktem wyjścia było założenie: „Wystarczy, że pisanie sprawia mi przyjemność”, więc podejście tego krytyka nie miało nic wspólnego z moim. W powieści pojawia się fikcyjny pisarz, Derek Heartfield, który napisał między innymi utwór zatytułowany Co w tym złego, że mam dobry humor? Właśnie taki sposób myślenia mną wtedy kierował. Co w tym złego, że mam dobry humor?
Teraz mi się wydaje, że to zbyt uproszczony i arogancki sposób myślenia, ale wtedy byłem jeszcze młody (zaraz po trzydziestce), do tego dochodziło tło wydarzeń historycznych, bo dopiero co opadła fala ruchów studenckich, więc miałem w sobie jeszcze silną chęć oporu i zasadniczo przyjąłem buntowniczą postawę bycia „anty”, przeciwstawiania się autorytetom czy establishmentowi (było w tym coś bezczelnego i dziecinnego, ale kiedy teraz wspominam te czasy, myślę, że wyszło mi to na dobre).

Ta postawa zaczęła się stopniowo zmieniać, kiedy zabrałem się do pisania „Przygody z owcą” (1982). Sam z grubsza rozumiałem, że podejście typu „co w tym złego, że mam dobry humor” zaprowadzi mnie jako zawodowego pisarza w ślepą uliczkę. Nawet czytelnicy, którzy uznali ten styl pisania za nowatorski, zniechęciliby się pewnie, gdyby ciągle musieli czytać teksty tego samego typu. Pewnie pomyśleliby coś w rodzaju: „Co? Znowu to samo?”. Oczywiście mnie samemu też by się to znudziło.

Nie dlatego pisałem w ten sposób, że tak chciałem pisać. Nie miałem jeszcze wystarczających umiejętności, by zmierzyć się z długą powieścią, potrafiłem pisać tylko mało treściwie, więc tak pisałem. Lecz te mało treściwe książki przypadkiem wydały się czytelnikom świeże i nowatorskie. Pomyślałem jednak, że skoro już zostałem pisarzem, chciałbym napisać coś głębszego, coś na większą skalę. Lecz napisanie czegoś takiego nie znaczyło dla mnie stworzenia respektującej konwencje literackie, mainstreamowej powieści. Chciałem stworzyć coś, co napiszę z przyjemnością, ale jednocześnie coś przełomowego. Zacząłem myśleć, że chcę nie tylko fragmentarycznie i intuicyjnie zmieniać w tekst obrazy, które w sobie noszę, ale także bardziej całościowo i plastycznie ubrać w słowa własne idee i świadomość.

Rok wcześniej przeczytałem „Dzieci ze schowka” Ryū Murakamiego i pomyślałem z podziwem, że to świetna książka, ale tylko Ryū Murakami mógł taką napisać. Przeczytałem też kilka powieści Kenjiego Nakagamiego i również byłem pełen podziwu, ale te z kolei mógł napisać tylko Kenji Nakagami. Różniły się od tego, co ja chciałem napisać. Rozumie się samo przez się, że chciałem znaleźć własną drogę. Mając na uwadze siłę zawartą w konkretnych przykładach innych utworów, musiałem napisać coś, co tylko ja mogłem napisać.

Zabrałem się do pisania „Przygody z owcą”, mającej być odpowiedzią na to wyzwanie, które sam sobie rzuciłem. Nie zmieniając stylu na cięższy, nie tracąc owego „dobrego humoru” (innymi słowy, nie dając się wciągnąć w mechanizm tak zwanej literatury pięknej), chciałem uczynić samą powieść głębszą i poważniejszą - taka była moja zasadnicza koncepcja. W tym celu musiałem całość oprzeć na opowieści. Było to dla mnie bardzo jasne. A jeśli jądro książki stanowi opowieść, oznacza to długotrwałą pracę. Niemożliwe było pisanie jak wcześniej na boku w chwilach wolnych od „prawdziwej” pracy. Dlatego przed rozpoczęciem „Przygody z owcą” sprzedałem lokal, który prowadziłem, i zostałem zawodowym pisarzem. W tamtych czasach dochody z lokalu przewyższały moje dochody z pisania, ale zdecydowałem, że z nich rezygnuję. Chciałem skupić się wyłącznie na pisaniu. Chciałem mu poświęcić swój cały czas. Mówiąc nieco przesadnie, spaliłem za sobą wszystkie mosty. Nie miałem już odwrotu.

Prawie wszyscy w moim otoczeniu byli temu przeciwni, mówili, że jeszcze za wcześnie na taki krok. Że dość długo prowadziłem lokal i zaczął przynosić stały dochód, szkoda więc chyba się go pozbywać. Mogę przecież zlecić komuś jego prowadzenie, a sam zająć się pisaniem. Pewnie wszyscy wtedy uważali, że nie dam rady się z tego utrzymać. Ale ja się nie wahałem. Od dawna było tak, że jeśli coś robiłem, musiałem w to wkładać całą duszę. Nie mogłem po prostu zdać się na kogoś przypadkowego w prowadzeniu lokalu. Przyszła krytyczna chwila. Musiałem stanąć do walki. Chciałem spróbować dać z siebie wszystko w pisaniu powieści. Jeśli się nie uda, to trudno. Będę mógł zacząć jeszcze raz od początku. Tak myślałem. Sprzedałem lokal i, pragnąc się skupić na pisaniu, pozbyłem się tokijskiego mieszkania. Wyprowadziłem się z miasta, zacząłem wcześnie wstawać, wcześnie chodzić spać i codziennie biegać dla podtrzymania kondycji. Zdecydowanie i kompletnie zmieniłem swoje życie.
Prawdopodobnie od tego czasu zacząłem być świadomy istnienia czytelników. Ale nie zastanawiałem się dokładnie, jacy są. Nie było potrzeby się nad tym zastanawiać. Dopiero przekroczyłem trzydziestkę, moi czytelnicy musieli być w moim wieku albo młodsi. Innymi słowy, byli to ludzie młodzi. Sam byłem wówczas „nowym i obiecującym młodym pisarzem” (choć trochę mi wstyd tak mówić), moją twórczość wyraźnie wspierali czytelnicy z młodego pokolenia. Nie musiałem się zastanawiać, jacy są, co myślą. Wydawało mi się naturalne, że ja i czytelnicy to jedno i to samo. Kiedy teraz to wspominam, myślę, że można ten okres nazwać „miodowym miesiącem” pisarza i czytelników.

Z powodu różnych okoliczności „Przygoda z owcą” (o ile dobrze pamiętam) została wtedy dość chłodno potraktowana przez redakcję magazynu „Gunzō”, w którym się najpierw ukazała, ale na szczęście znalazła uznanie wielu czytelników, zdobyła rozgłos i sprzedała się lepiej, niż oczekiwano. Czyli udało mi się gładko wystartować w roli zawodowego pisarza. I zyskałem pewność, że nie mylę się w tym, co próbuję robić. W tym znaczeniu „Przygoda z owcą” była dla mnie prawdziwym debiutem w roli pisarza.

Zaczynając pisać „Przygodę z owcą” robiłem to na boku, miałem bowiem wtedy „prawdziwą” pracę

Od tego czasu minęło wiele lat, jestem po sześćdziesiątce i na etapie bardzo dalekim od bycia „nowym i obiecującym młodym pisarzem”. Nie miałem właściwie takiego zamiaru, ale z upływem czasu ludzie się starzeją (nie ma na to rady), więc i mnie to spotkało. Grono moich czytelników także z czasem się zmieniło. A raczej, przypuszczam, że się zmieniło. Ale gdyby mnie ktoś zapytał: „To jacy ludzie czytają teraz pana książki?”, musiałbym przyznać, że nie mam pojęcia. Naprawdę nie wiem.

Dostaję niezliczone listy, przy różnych okazjach poznałem też spore grono swoich czytelników. Były to osoby w różnym wieku, różnej płci, pochodzące z różnych regionów, toteż nie mam konkretnego obrazu tego, jaki właściwie jest mój przeciętny czytelnik. Sam się nie orientuję i mam wrażenie, że ludzie z działu sprzedaży wydawnictw pewnie też nie bardzo to wiedzą. Moi czytelnicy nie mają żadnych zdefiniowanych cech charakterystycznych, prócz tych, że w ich gronie jest mniej więcej tyle samo kobiet co mężczyzn i kobiety są w większości piękne - to prawda! Dawniej podobno moje książki lepiej sprzedawały się w miastach niż na prowincji, ale teraz nie ma już takiej wyraźnej różnicy geograficznej.

Ktoś mógłby więc zapytać: To znaczy, że piszesz, nie wiedząc nic o swoich czytelnikach? I na dobrą sprawę naprawdę właśnie tak jest. Nie mam konkretnego obrazu swojego czytelnika.

O ile wiem, wielu pisarzy starzeje się razem z czytelnikami. Innymi słowy, kiedy pisarz się starzeje, jego czytelnicy, ogólnie rzecz biorąc, starzeją się razem z nim. Więc często się zdarza, że wiek pisarza mniej więcej pokrywa się z wiekiem jego czytelników. To właściwie zrozumiałe. A skoro tak, to człowiek naturalnie powinien pisać dla tych, którzy są mniej więcej jego rówieśnikami. Ale w moim przypadku jakoś tak nie jest.

Istnieje gatunek powieści przeznaczony dla określonego typu czytelników w określonym wieku. Na przykład powieści dla young adults są dla nastolatków obojga płci, romanse - dla kobiet między dwudziestym a trzydziestym rokiem życia, powieści historyczne - głównie dla mężczyzn w średnim wieku i starszych. To też łatwo zrozumieć. Ale moje trochę się różnią od tych wszystkich gatunków.
W sumie zatoczyłem koło i wracam do samego początku tego wywodu. Ponieważ nie mam pojęcia, jacy ludzie czytają moje książki, pozostaje mi tylko pisać tak, żeby mnie samemu sprawiało to przyjemność. Co oznacza powrót do mojego punktu wyjścia jako pisarza - przedziwna sprawa.

Kiedy zostałem pisarzem i zacząłem regularnie wydawać książki, o jednej rzeczy boleśnie się przekonałem. A mianowicie, że bez względu na to, co napiszę, ktoś gdzieś to skrytykuje. Na przykład, jeśli napiszę długą powieść, mówią: „Za długie, redundantne. Mógł to samo napisać o połowę krócej”. Jeżeli zaś napiszę krótką, dowiaduję się, że jest: „Mało treściwa, cieniutka. Widać, że się nie postarał”. O tej samej powieści jedni mówią: „Powtarza w kółko to samo, stereotypowa. Nudna”. A inni: „Poprzednie były lepsze. Nowe techniki literackie okazują się bezcelowe”. Teraz sobie uświadamiam, że już dwadzieścia pięć lat temu mówili: „Murakami nie nadąża za nowymi czasami. Już się skończył jako pisarz”. Łatwo się czepiać (mówi się po prostu, co ślina na język przyniesie, a nie trzeba za to ponosić żadnej odpowiedzialności), ale gdyby ten, którego się czepiają, za każdym razem brał sobie to wszystko do serca, toby się pochorował. Dlatego myślę tak: „Wszystko jedno. Skoro i tak powiedzą coś okropnego, będę pisał, co chcę i jak chcę”.

Pod koniec kariery Ricky Nelson śpiewał piosenkę zatytułowaną „Garden Party”. Jest tam między innymi takie zdanie:

You see, ya can’t please everyone, so ya got to please yourself

(I tak nie zadowolisz wszystkich, więc musisz zadowolić siebie).

Dobrze znam to uczucie. Zadowolenie wszystkich jest w rzeczywistości niemożliwe, kręci się tylko człowiek w kółko i czuje się wykończony. A skoro tak, to lepiej jest robić to, co jest dla nas najprzyjemniejsze, co chcemy i jak chcemy. Wtedy nawet jeśli recenzje będą złe i książka się nie sprzeda, można pomyśleć: „Nie szkodzi. Przynajmniej mnie było przyjemnie”. I to jakoś trafia człowiekowi do przekonania.

Pianista jazzowy Thelonious Monk powiedział: „Mówię ci, graj po swojemu. Nie graj tego, co ludzie chcą usłyszeć. Graj, co chcesz, a ludzie z czasem zrozumieją, co robisz, choć może im to zająć piętnaście albo dwadzieścia lat”.

Oczywiście nie jest tak, że jeśli autor jest z czegoś zadowolony, utwór staje się od razu wybitnym dziełem sztuki. Do tego konieczna jest rygorystyczna operacja relatywizacji ego. Dla zawodowego pisarza koniecznym warunkiem jest także zdobycie minimum stronników. Ale jeżeli jakoś się to uda, myślę, że najważniejszym kryterium staje się to, czy utwór mnie samego zadowala, czy mnie przekonuje. Dlatego że życie, w którym robi się coś, co nie sprawia nam przyjemności, nie jest zbyt przyjemne. Prawda?

***

Haruki Murakami „Zawód: powieściopisarz”, tłumaczenie: Anna Zielińska-Elliott, wyd. Muza 2017

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl