Jak żyją żołnierze spod Nangar Khel

Dorota Kowalska
Wojciech Matusik/POLSKA
Zawieszeni pomiędzy ostrzałem wioski a czekaniem na wyrok. Z piętnem ludobójstwa, bez środków do życia. W niepewności, czy wypełnili rozkaz, czy popełnili zbrodnię. O dowódcy plutonu Łukaszu Bywalcu, jego kolegach i tych, co stają w ich obronie, pisze Dorota Kowalska

Podporucznik Łukasz Bywalec siedzi na ławie oskarżonych prosty jak trzcina: odprasowana biała koszula, mundur, wyglancowane buty. Obok, z prawej, chorąży Andrzej Osiecki, ps. Osa, z lewej starszy szeregowy Damian L., ps. Ligo - ten, który z karabinu maszynowego strzelał w kierunku wioski Nangar Khel.

I jeszcze trzech kolegów. On, Łukasz, był dowódcą tego plutonu. Nieco na uboczu Olgierd C., dowódca ich wszystkich. Sala Wojskowego Sądu Okręgowego w Warszawie. Jest wtorek 3 lutego 2009 r. Godzina 10. Właśnie zaczął się proces żołnierzy z Nangar Khel.

Na widowni emerytowany pułkownik Władysław Bywalec notuje każde słowo prokuratora. "Oskarżam Łukasza Bywalca o to, że w dniu 16 sierpnia 2007 roku dopuścił się zbrodni wojennej" - biegnie po sali sądowej.

Łukasz Bywalec, syn pułkownika, nawet nie drgnie. - Mam nadzieję, że ten proces szybko się skończy - mówi mi kilka godzin wcześniej. - Nie możemy tak dłużej wegetować "bez przydziału": zawieszeni w służbie, otrzymując 40 proc. pensji.

- Mają szlaban na życie - Władysław Bywalec przez chwilę przestaje notować. Dwa zmarnowane lata. A przed nimi perspektywa długiego procesu.

Szok
13 listopada 2007 roku emerytowany pułkownik Wojska Polskiego Władysław Bywalec jak zwykle rano włączył telewizor, nim jeszcze poszedł do łazienki umyć zęby. Kończył śniadanie, kiedy zobaczył w TVN24 swojego syna zakutego w kajdanki. Podano informację, że oddziały Żandarmerii Wojskowej zatrzymały siedmiu polskich żołnierzy, którzy ostrzelali w Afganistanie wioskę Nangar Khel, zabijając sześciu cywilów, w tym kobiety i dzieci. Gdy z ekranu padło słowo "ludobójstwo", płk Bywalec zapalił pierwszego od 20 lat papierosa.

Łukasz Bywalec był tego dnia na badaniach lekarskich w Żarach. Zawsze po misjach trzeba było je przejść. Spał u kolegi. Żandarmi wpadli do domu wcześnie rano. Skuli go w kajdanki jak bandziora.- Byłem zaskoczony - mówi.
- Nie uwierzyłem, że syn zrobiłby coś takiego - zapewnia ojciec.
13 listopada skończyła się wojskowa kariera Łukasza Bywalca. I runął wyidealizowany świat wojskowych mundurów jego ojca Władysława: 37 lat służby, Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, piętnaście innych medali. Miał na emeryturze odpoczywać. Rozpoczął walkę o syna.

Strach
Nowe życie zaczęło się dla Łukasza Bywalca w poznańskim areszcie. - Myślałem tylko o rodzicach - mówi. Przyjechał z misji w Afganistanie na początku listopada. Musiał pozałatwiać kilka spraw: badania, wizyta w jednostce. Rzucił wojskowy plecak w pokoju, wycałował matkę, z ojcem podali sobie ręce. "Załatwię wszystko, to pogadamy na spokojnie" - rzucił i pojechał do Żar. Pogadali za pół roku.

- Wiedziałem, że bardzo się o mnie martwią, ojciec odradzał mi tę misję - opowiada Łukasz. Dopiero co skończył szkołę oficerską. I od razu rzucili go na głęboką wodę. 18 Batalion Desantowo-Szturmowy w Bielsku-Białej. Elita. "Misjonarze". - Stanąłem przed plutonem i powiedziałem: "Chłopaki, wprawdzie to ja jestem waszym dowódcą, ale to wy byliście na misjach w Iraku i Kosowie. Pomagajmy sobie, jesteście zgranym plutonem".

Do komandosów nie idą ciapy, grzeczni chłopcy. Potem wyciągnięto, że jeden się kiedyś upił, przywalił w pysk komuś w jednostce, inny miał romans z legią cudzoziemską. Historie, jakich wiele.

Łukasz był z tych bardziej zdyscyplinowanych. Od małego chciał do wojska. Szedł z ojcem ulicą, a inni tacie salutowali. Dumny był jak paw. Jako nastolatek pracował nad kondycją: pływanie, dżudo. Praca za biurkiem przez osiem godzin dziennie by go zabiła. Wojsko dawało perspektywy: podróże, nowe zadania. Rwał się na tę misję.

- Inna rzecz, że chłopcy z plutonu jechali, jako dowódca nie mogłem ich zostawić - tłumaczy.
W areszcie analizował tę decyzję tysiące razy. Może ojciec miał rację? Może trzeba było odpuścić?

A potem tam, pod Nangar Khel. Dziś mówią "ludobójstwo", a on dostał rozkaz: ostrzelać talibów. Ojciec mu zawsze mówił, że rozkaz to rozkaz. Trzeba wykonać - wspominał, chodząc po celi.

W tym czasie w małym krakowskim mieszkaniu Władysław Bywalec organizował sztab kryzysowy. - Zrozumiałem, że Nangar Khel to sprawa polityczna. Zwątpiłem w kraj i wojsko - mówi z rezygnacją. Dla niego mundur jest świętością, danego słowa nie trzeba przybijać pieczęcią, więc takie wyznanie to klęska.
Wypalił dziesiątki papierosów i stłamsił w sobie żale. Zrozumiał, że płaczem synowi nie pomoże. Chwycił za telefon i zaczął dzwonić. Po znajomych, adwokatach, rodzinie. Pytał: co robić? Skrzyknął się z rodzinami kolegów Łukasza. Tylko on jest kawalerem. Osa ma żonę i dziecko, tak jak Borys i Ligo. Jacek J. i Bokser mają żony.

Rodziny żołnierzy z Nangar Khel zostały praktycznie bez środków do życia. Z 40 procent żołnierskiej pensji nie da się utrzymać. Do tego świadomość, że ich mężczyzn oskarżają o zbrodnię. To by złamało niejednego twardziela, ale młode kobiety zniosły to godnie.
- Podtrzymywałem je na duchu. Mówiłem: to musi się kiedyś skończyć. Skończy się dobrze, zobaczycie - opowiada pułkownik.

Jeździli razem do generała Skrzypczaka, dowódcy wojsk lądowych, do rzecznika praw obywatelskich. Dwa razy byli u ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ćwią-kalskiego. Prosili, żeby chłopaki mogły wyjść z aresztu. Żaden nie ucieknie. Nie będzie mataczył. Bo niby co? Był rozkaz. Strzelali. Ale nie chcieli zabić tych dzieci i kobiet.

Wegetacja
Łukasz wyszedł z aresztu w czerwcu ub. roku. Cieszył się jak dziecko. Matka, ojciec, siostra, pokój z nierozpakowaną torbą z Afganistanu. Przegadali kilka nocy. Po tygodniu nie wiedział, co ze sobą zrobić. Zwolnienie jest warunkowe - raz w tygodniu musi się meldować u dowódcy w Bielsku-Białej. Ale tydzień ma siedem dni. Poczuł się wyautowany. Bo co to za życie dla młodego mężczyzny: zakupy, sprzątanie. Czasami wyskoczą z dziewczyną do kina.

- Wciąż jesteśmy zawieszeni, ale ja nigdy nie odszedłem z wojska - tłumaczy. I nie ma do wojska pretensji. Wielu dowódców ich broni. Jerzy Wójcik, były dowódca 6. Brygady Desantowo-Szturmowej, w skład której wchodzi 18. Batalion Łukasza, stracił przez to pracę.

Generał Petelicki wygłosił w telewizji mowę obrończą: "Wojna to jest wojna. Ogromny stres. Żołnierz nie może bać się strzelać. A gdyby ci chłopcy chcieli bawić się w zabijanie, zrobiliby to tak, że nikt by się o tym nie dowiedział".

Koledzy w jednostce zapewniają, że czeka na niego łóżko. Tak naprawdę żyje trochę ich światem. Spotykają się wieczorami po służbie i gadają o tym, co na poligonach.

- Czuję, jak życie przecieka mi między palcami. W wojsku trzeba być cały czas na bieżąco: z formą, znajomością sprzętu - tłumaczy. On od dwóch lat nie trzymał w ręce broni. Nie brał udziału w ćwiczeniach. Trudno mu będzie wrócić.
Nadzieja
W środę na sali sądowej ich dowódca Olgierd C. zeznawał, że nie wydał plutonowi rozkazu ostrzeliwania wioski Nangar Khel. Że to musiał być ich pomysł. O Łukaszu Bywalcu opowiadał: młody i niedoświadczony, trzeba go było gonić do roboty, niezbyt błyskotliwy, był pod wpływem starszych kolegów. Łukasz tylko słuchał. Nie będzie tych słów komentował. - Wierzę, że to wszystko kiedyś się skończy. Skończy dobrze - powtarza słowa ojca.

Władysław Bywalec po pierwszym dniu procesu wrócił do domu. Nie ma przecież sensu, żeby tak siedział i robił notatki. Wierzy, że dowody będą mówiły same. Gen. Petelicki otrzymał od Amerykanów dokumenty, z których wynika, że w pobliżu Nangar Khel swoje stanowiska mieli talibowie. Meldowali swoim przełożonym, że są ostrzeliwani przez Polaków. - Dochodzenie prowadzili też Afgańczycy i przedstawiciele NATO - mówi Petelicki. - Wszyscy uznali polskich żołnierzy za niewinnych śmierci tych cywilów.

Prokuratura twierdzi, że takich raportów nie ma. Spośród 13 adwokatów, którzy podjęli się obrony żołnierzy, część pracuje za darmo, reszta bierze minimalne stawki. Tymczasem nieformalni obrońcy "chłopców spod Nangar Khel" działają w internecie. Na portalu Nasza-klasa.pl utworzono fikcyjne konto "Akcja wspierania żołnierzy podejrzanych o zbrodnię w Nangar. Jesteśmy z wami!". Zarejestrowało się na nim 1444 przyjaciół. Na zdjęciach młodzi ludzie w mundurach, plakietki batalionów: spadochroniarze, komandosi. Młode kobiety i starsze panie, stateczni panowie i dzieci.

Komentarze 1

Komentowanie zostało tymczasowo wyłączone.

Podaj powód zgłoszenia

a
ajsza
jak przeczytałam,że tego mordercę bardziej zabolało,gdy policja grzebała w gaciach Jego zony niż fakt,że ZAMORDOWAŁ cywili to jestem pewna,że nie chcę,by taki psychol chodził na wolnośći.Mam nadzieję,że Sad wymierzy mu najwyzszy z możliwych okres izolacji od normalnego społeczeństwa,Jego miejsce jest w więzieniu
Wróć na i.pl Portal i.pl