Jak to się stało, że chłopak z Warszawy zaczął pływać na desce?
Od dziecka uprawiałem sporty wodne. Jeszcze bałem się wody, a już jeździłem nad Zalew Zegrzyński, żeby uczyć się żeglować. To trwało parę lat, brałem udział w licznych zawodach, ale nigdy nie byłem w tym dobry, bo byłem za duży i za ciężki. Zawsze lądowałem przez to na szarym końcu, co mnie denerwowało. Potem był windsurfing. To było hobby moich rodziców od dawna, więc i ja chciałem spróbować. I tak jak miałem 15 lat zostałem windsurfingowym freestyle'owcem. Niestety kariera windsurfingowa nie była mi dana, bo poziom światowy odbiegał już bardzo od naszego, dlatego przyszła pora na mój ulubiony wówczas sport, czyli kitesurfing. Akurat wtedy on się rodził. Zacząłem jako jeden z pierwszych w Polsce. Kite okazał się dla mnie czymś bardzo prostym, jakbym się do tego urodził. Udało mi się załapać na event King of the Air, który polegał na tym, że w każdym kraju na świecie, gdzie istniał kitesurfing, robiono eliminacje. Wybierali jedną osobę i dawali jej bilet na Hawaje, gdzie odbywał się finał. Wygrałem eliminacje trzy razy z rzędu i tak też trzy razy pojechałem na Hawaje. Za każdym razem, jak tam byłem, zostawałem na zimę, zapisałem się tam do liceum. Łącznie spędziłem na Hawajach cztery lata życia, a pobyt tam zmienił mój światopogląd. Wtedy zaczął się czas surfingu.
Jako doświadczony surfer i instruktor może Pan doradzić, jak przygotować się do tego, żeby zacząć surfować?
Mam wielu znajomych, którzy wyjeżdżają raz-dwa razy w roku na surfing i drugiego dnia pobytu umierają. Najbardziej bolą plecy i barki od specyficznego, ciągłego wygięcia. Dlatego niestety, jeśli ktoś nie jest wysportowany i cały rok nie trenuje, to na surfingu nie da sobie rady. Najważniejsze, żeby robić ćwiczenia ogólnorozwojowe i ćwiczyć wytrzymałość. Trzeba chodzić na basen i najlepiej dużo biegać.
A jak dobrać sprzęt?
Dobór sprzętu jest zawsze ciężki, dlatego, na początek nie powinno się nic kupować. Najlepiej pojechać w miejsce gdzie wiadomo, że będzie kilka wypożyczalni i stawiać pierwsze kroki z instruktorem. Najważniejsze przy nauce jest obeznanie z wodą, jak we wszystkich tego rodzaju sportach. Ale surfing jest z nich najtrudniejszy. Porównałbym go z golfem, gdzie potrzeba milion godzin praktyki. Poza tym wiele osób ma problem z otworzeniem oczu pod słoną wodą, dlatego na początku często się podtapiają.
Gdzie najlepiej łapać pierwsze fale?
Do tego potrzeba dużo praktyki. Ale zaczynać można nawet na Helu. Działa tam Jurek Kijkowski, były mistrz Polski, który prowadzi szkółkę surfingową. Jak tylko są warunki, to na Facebooku pojawia się informacja, że danego dnia będzie szkolić. Zgłasza się dużo osób. Wydaje mi się, że na pierwsze kroki jest super, choć oczywiście trzeba trafić na dobre warunki. Jeśli ktoś chciałby pojechać dalej, to polecam Holandię. Jest tam wiele szkółek i częściej można popływać. Morze Północne ma trochę lepsze fale, ale niestety jest zimno. A dalej, to już najlepiej wybrać się na południe Francji. Przy granicy Francji i Hiszpanii jest taka mekka surfingu - Hossegor, że nikt tam nie wie, co to jest piłka nożna. (śmiech)
Od kilku lat w Polsce z surfingiem kojarzą się te same nazwiska. Czy zauważa Pan wzrost popularności tej dyscypliny?
Zdecydowanie. W tym roku zawody Polish Surfing Challenge [cykliczne wydarzenie organizowane na Helu, w którym wyłaniany jest co roku mistrz Polski w surfingu - przyp. red.] były najlepsze od kilku lat. Wystartowało około 30 zawodników. Co chwila słyszymy, że na świecie pływa ktoś z polskim nazwiskiem. Na Helu tak samo jest coraz więcej ludzi. Teraz jest na to boom. Tadeusz "Teddy" Sączek, który wygrał Polish Surfing Challenge i został tegorocznym mistrzem Polski, na co dzień mieszka w RPA. W Polsce ostatnio był 20 lat temu. I teraz był w szoku, bo nie miał pojęcia, że tak dobra jest w Polsce atmosfera wokół surfingu. Widział potencjał. Za granicą zazwyczaj w wodzie jest hejt. Nikt się do siebie nawzajem nie uśmiecha, bo ludzi jest dużo i każdy chce złapać swoją falę. A my siedzimy w Polsce na Bałtyku i przybijamy sobie piątki. Mam nadzieję, że my jako surferzy poprowadzimy to w dobrym kierunku.
No właśnie. Brał Pan udział w pierwszym polskim filmie dokumentalnym "El sueno", promującym surfing. Jak jeszcze promuje Pan ten sport?
Zeszły rok był dla mnie i moich sponsorów przełomowy, a to ze względu na dwa filmy, które wyświetlane były w Cinema City, co nie jest częste w takich niszowych sportach jak kite czy surfing. Załapałem się do filmu "El sueno" i udało mi się pojechać do Meksyku, gdzie zrobiliśmy kawał dobrej roboty. Gdziekolwiek się pojawię, to wszyscy mnie poklepują po plecach, że brałem w tym udział. Film jest zrobiony bardzo dobrze, choć oczywiście akcje surfingowe są na polskim poziomie. (śmiech) Ale jest to film godny polecenia. Na razie jeszcze nie ma go do wglądu na DVD, ale był przez długi czas w kinach, więc kto chciał, mógł zobaczyć. Mam nadzieję, że uda nam się niedługo nakręcić jego drugą część. Drugim filmem był "Urlop". Wsiedliśmy do samochodu i przejechaliśmy 15 tys. km, do Portugalii i z powrotem. Nagraliśmy z tego bardzo fajny film lifestylowy plus kilka naprawdę dobrych akcji w Portugalii. W tym roku niestety jest już trochę gorzej. Na razie żadnych ogólnopolskich produkcji nie było, ale plany są. Szukamy teraz na realizację naszych pomysłów sponsorów.
Czy surfing w Polsce to tylko hobby, czy może być to praca? Da się na tym zarobić?
Są takie przykłady jak Łukasz Koński czy Jurek Kijkowski, którzy mają szkółki na Helu. Spędzają tam całe lato i zarabiają. Potem zimę spędzają w ciepłych krajach. Obaj mają rodziny - dzieci i żony, i jakoś dają radę. Na pewno nie jest lekko, ale spędzać lato na Helu z uśmiechem na ustach, ucząc tego, co się kocha, a potem w ciepłych krajach jest całkiem fajnie. Każdy z nich ma swój dom na plaży - Jurek w Meksyku, Łukasz w Cabo. Tu liczy się minimalizm. Surfing nie polega na tym, żeby dużo wydawać i mierzyć ponad stan. Prawdziwy surfer, przynajmniej według mnie, wydaje dolara dziennie. Żyje na bananie i kokosie i tym co złowi. (śmiech) Nie raz zdarzało się tak, że byłem na takich wyjazdach, podczas których niemalże nie wydawaliśmy pieniędzy, bo idea była taka, że jemy to, co złowimy. Nie było przebacz, codziennie z wędką czy z maską szliśmy po ośmiornice.
Czy w Polsce istnieje kultura surfingowa? Polacy z deską mają duszę surfera?
Subkultura - oczywiście, nie wiem, czy można nazwać to kulturą. Z każdym rokiem jest nas coraz więcej. Ci sami ludzie, którzy ze mną pływali 15 lat temu na windsurfingu, teraz jeżdżą ze mną do Maroka na surfing. Wydaje mi się, że zaszczepione przez rodziców marzenia są przez nas realizowane, dlatego że nadeszły lepsze czasy i możemy sobie pozwolić, żeby spędzić pół roku w Indonezji czy Afryce. Kultura kulturą, a nasze marzenia są marzeniami.
Co takiego jest w surfingu, czego nie ma w innych sportach?
Dla mnie jest tak, że wszystkim można się znudzić. Wake - to ciągle ta sama lina, kite, może przesadzę, ale też już mi się znudził. Osiem lat startowania w zawodach to już było dla mnie zbyt wiele. Surfing w moim wypadku jest nie do przejedzenia. Codziennie fale są inne, ciągle jeździmy w inne miejsca. Choć pewnie gdybym mieszkał na bezludnej wyspie na Tahiti, gdzie byłby tylko surfing, to pewnie by mi się to znudziło. Mam takich znajomych, którzy wiele lat pływali na surfingu, mieszkając na Tahiti i nagle zaczęli pływać na kajakach! Bo surfing im się znudził. Mi się to w głowie nie mieści. Jak można mieć dość czegoś, po co wsiada się do samochodu i przejeżdża pół świata. Jak coś jest na co dzień nieosiągalne, to nie może się znudzić. Może jak na starość przeprowadzę się na plażę, to napiszemy taki aneks do artykułu, że od surfowania wolę leżeć w hamaku. (śmiech)
Rozmawiała Justyna Bakalarska